Powoli robiło się zimno. Podniecenie pierwszych godzin
podróży w blasku jesiennego słońca odeszło w niepamięć. Październikowy wieczór
na stacji w Wuppertalu na ubarwiony kolorami światła, co przeniknęło przez
pryzmat raczej się nie zapowiadał. Ruch bynajmniej nie tężał, a do przebycia jeszcze szmat drogi. Już tylko samochody na miejscowych rejestracjach tankowały
przed powrotem do domu. Stacja jakaś trefna. Mała i choć przy
autostradzie to w sumie zakamuflowana. Żadnej restauracji czy motelu.
Dystrybutory, kible, przekąski i napoje. Chwilowy przystanek do tankowania z
konieczności. Gdy wskazówki zegara zbiegły się na dwunastce a temperatura spadła
do trójki beznadzieja już od jakiegoś czasu bezwstydnie obściskiwała mnie w
swych zaborczych ramionach.
Po dłużących się w nieskończoność kwadransach
kompletnego bezruchu nadjechał niewielki pojazd. Rozklekotany ford fiesta na
berlińskich rejestracjach. Jego kierowca, młody chłopak o ciemnej karnacji
szybko zatankował i wypił kawę. – Nie ma problemu. – odparł po angielsku
zapytany czy zabierze mnie do Liège. - Jestem z Persji. - wyjaśnił widząc w mych oczach znaki zapytania w miejscu
źrenic. Elektryczne zwarcie skojarzeń mimowolnie zastąpiło je obrazami. Iran - dzikie
hordy nienawistnie toczące pianę z pyska już na samą myśl o Zachodzie, co
odwrócił się od Boga i prawdy nigdy nie wstępując na drogę prostą.
Zauważyłem, że na tylnim siedzeniu spi drugi mężczyzna. Ruszyliśmy
w noc. Kolorowe światełka kontrolek panelu w przytulnej kabinie samochodu wraz
z równomiernie przesuwającą się pod kołami powierzchnią autostrady wyściełaną
odblaskowymi pasami hipnotyzowały. Ten starzec ze zmierzwioną siwą brodą,
odziany w owczy sweter był ojcem kierowcy. Żeby odwiedzić syna, pierwszy raz w
życiu opuścił Iran. Podróżowali nocą, bo chłopak chciał mu pokazać Paryż o
świcie.
Rozstaliśmy się w Belgii. Szybka kawka w barze na tankszteli. Kilkanaście
minut krzątaniny między tankującymi samochodami. Pod wskazany adres hotelu w
Brukseli maszerowałem w niespełna godzinę później. Całonocną czujność
zrekompensowałem prawie całodobowym snem. Rano, po śniadaniu, wyruszyłem w
miasto, żeby zwiedzić centrum stolicy Europy i w końcu na własne oczy dokonać
oceny zawartego z Unią sojuszu. Nawet pobieżne oględziny dworca centralnego
dały mi solidne podstawy do niepokoju.
Klub zapakowany był po brzegi. Ciasno ustawione stoliki i
mrowie tłoczących się pod barem ludzi podkręcały poziom twórczej adrenaliny.
Po Francusku nie mówiłem od ponad dziesięciu lat, moderowałem więc nonszalancję
ograniczając się do gawędy po angielsku. Śmiech publiczności upewniał, że będzie ona w stanie połknąć również śpiewane teksty. Moje pierwsze
standing ovation felt real good. Po występie zdecydowałem, że do Polski
wrócę tą samą sprawdzoną metodą. O koncercie w brukselskim klubie powoli
zapomniałem, choć wciąż czekałem na gażę, w ramach nagrody za wygraną w
konkursie, która przynosząc mi pieniądze i przychylność dziennikarskiego słowa,
na wieczność pozbawiła mnie perspektyw na tak miło zapowiadające się przyjaźnie
z pozostałymi finalistkami. Gdy nadszedł mail z Azerbejdżanu z zaproszeniem na
festiwal do Baku, wyjaśniający, że ktoś tam z tej Brukseli coś tam komuś w
Azerbejdżanie, dorzuciłem je do puli pozytywnych konsekwencji werdyktu jurorów.
Perspektywa wyjazdu bardzo była mi na rękę. W owym czasie od
ponad półtorej roku uczyłem się arabskiego jak opętany i praktycznie w głowie
miałem czyściutki islam. I choć Azerbejdżan jest tak muzułmański jak Polska
katolicka, był przecież pierwszym krajem spod znaku półksiężyca, do którego
miałem pojechać i do tego zagrać koncert. Wiedziałem, że Morze Kaspijskie, że
ropa, że Karabach, że kawior. Najistotniejsze było jednak to, że na południu
granica z Iranem, który nagle znalazł się w zasięgu ręki.
Iran jest dla ultra Szyizmu tym czym Arabia Saudyjska dla
skrajnego Sunnizmu. Obowiązuje tam bezwzględna odmaina szariatu (czy istnieje
jakaś mniej bezwzględna?), która nakazuje kamienowanie za cudzołóstwo, czy karę
śmierci za bezmyślność w obchodzeniu się z alkoholem w miejscach publicznych. A
hell of a thrill…
Żurek, wielbiciel podróży po bezdrożach, któremu jeszcze nie
udało się dotrzeć chyba tylko na Antarktydę, zapewnił mnie, że nie ma mowy o
żadnym szaleństwie, o czym ostatecznie przekonała mnie lektura Lonely Planet.
Ujrzałem zielone światło. O swoich planach od razu poinformowałem kolegów z
zespołu proponując wspólną przygodę. Powody, dla których musieli mi odmówić,
posypały się jak paciorki z naszyjnika kupionego na odpuście, zerwanego z szyi dziecka
nagłym szarpnięciem brutala. - Jak się tam dogadamy? - Porwą nas. - Zabiją nas. - Mam rodzinę, więc nie bardzo mogę ryzykować...
Czekała
mnie samotna podróż w nieznane.
Nie chciałem ich winić. Sam dopiero co
przepracowałem swoje własne obawy.
Z załatwieniem wiz uporałem się w trzy tygodnie. Byłem
gotowy. Do Azerbejdżanu przyleciałem przez Wiedeń. Kabul, Dubai – oznajmiały
tablice odlotów na lotnisku imienia starego Aliyeva - założyciela dynastii,
której już trzecie pokolenie przysposabiane jest do przejęcia kontroli nad
rodzinnym biznesem.
W tłumie oczekujących przy wyjściu na hale główną ujrzałem
kartkę ze swoim nazwiskiem. Niski, śniady, szczupły mężczyzna w czarnym
garniturze zaprowadził mnie do ogromnego mercedesa. Kraina ropy naftowej i
kawioru. Popołudniowa próba dźwiękowa i koncert zagrany w olbrzymim, bajecznie
zlokalizowanym amfiteatrze przekonała mnie jednak, iż „kaukaska logistyka” nie prędko
ma szansę na status wyrażenia frazeologicznego odnoszącego się pochlebnie i z
powagą do stylu organizacji pracy typowego dla Kaukazu. Chłopaki opuścili Baku
samolotem jeszcze przed porannym wezwaniem na modlitwę. Ja, zjadłszy na obiad
baranie jaja udałem się taksówką na miejsce, z którego odjeżdżały autobusy do Teheranu.
Jeden dziennie.
Baku jest potwornie drogim miastem. Dużo droższym od Warszawy. Chcąc
wydać dwadzieścia manatów, wystarczy pomyśleć, że każdy manat to euro. To od
razu racjonalizuje zapał towarzyszący wydawaniu środków na obczyźnie.
Taksówkarz wysadził mnie w sercu jakiegoś monstrualnego blokowiska,
które jak okiem sięgnąć przypominało zamieszkały plac budowy. Trzydziestoklatkowe
dwudziestopiętrowce afiszowały się barwnym kalejdoskopem suszących się po
balkonach ciuchów. W oddali widniała samotnie stojąca buda, a przy niej autobus.
Na irańskich blachach. Kilku mężczyzn rżnęło w karty. Podszedłem bliżej
omijając pobliskie rumowisko i łamaną ruszczyzną wyjaśniłem, o co mi chodzi.
- Pasport. – zaintonował ni to po rusku ni to po
angielsku mężczyzna koło trzydziestki . Zawahałem się przez moment, po czym niepewnie
wręczyłem mu dokument. Opuścił budę zabierając go ze sobą, a mnie pozostawiając na
pastwę brzęczenia świetlówki i milczącego towarzystwa nieogolonych karciarzy o
wielkich bebechach. - Pasport? – zapytałem gestykulując, zaniepokojony przedłużającą
się rozłąką z jedynym posiadanym dokumentem. Ściskająca karty dłoń bełkoczącego
coś po persku grubasa wskazała drzwi wyjściowe.
Wnętrze autobusu przypominało przymkniętą wiekiem, ogromną
trumnę. Siedzący za kierownicą mężczyzna robił jakieś notatki wertując wnikliwie
małą książeczkę. Mój paszport! Zapłaciłem za bilet. Do odjazdu pozostało kilkanaście
minut. Opuszczaliśmy Baku, mimo, iż większość miejsc w autobusie była pusta.
Imponująca architektura przeinwestowanego centrum stolicy pozostała za naszymi
plecami i w moich wspomnieniach. W miarę jak oddalaliśmy się w głąb kraju,
krajobraz powoli zmieniał się w nieco niedoinwestowany. Mijaliśmy chude kozy,
popadające w ruinę domostwa, chyboczące się na rozklekotanych zawieszeniach
stare moskwicze. Mimo to, czujność ojca narodu, którego wizerunkami oblepione
były przydrożne bilboardy rozpościerała swe opiekuńcze ramiona nad tą z pozoru
zapomnianą przez Allaha krainą.
Około trzeciej nad ranem autobus zwolnił kołysząc się na wyboistej,
wiodącej przez jakieś pustkowia drodze, po czym zastygł w bezruchu. Ucichł silnik.
Zgasły światła. Zapadła gęsta ciemność, której początkową ciszę powoli
dominowało chrapanie kilkunastu mężczyzn śpiących w fotelach i na podłodze. Nie
mogąc zasnąć samotnie siedziałem w mroku. Nie rozumiałem, dlaczego stoimy. Nie wiedziałem
jak długo to potrwa. W ogóle przestałem rozumieć, dlaczego się tu znalazłem.
Sygnały generowane przez chrapiących tężały wraz z zapachami. Popuszczały
skarpety i pachy. To ostatecznie teleportowało mnie do krainy snu.
Poranek przywitał nas słoneczny i upalny. Było jakoś po
ósmej. Blask słońca po kilkugodzinnej drzemce pobudzał do zainicjowania jakiejś
gadki szmatki. Jeden z pasażerów wyjaśnił mi po rusku, o co chodzi, odradzając
przy tym robienie zdjęć. Wsjo jasna. Granicę otwierali dopiero o
dziewiątej. Zabraliśmy swoje bagaże i odprowadzając wzrokiem autobus oddalający
się w nieznanym kierunku, potulnie czekaliśmy bez określonego celu.
Kierowca pojawił się znienacka i dał znak do odjazdu. Pasażerowie
w pośpiechu poderwali swoje bagaże odrobinę już znużeni dwugodzinnym biciem
piany. Zadziwiająco silna dłoń odzianego w postrzępiony tu i ówdzie uniform urzędnika
państwowego o raczej niskopiennej posturze chwyciła mnie za ramie zanim
zdążyłem ruszyć w ślad za innymi. – Dawaj! Paszli! –
rzucił głosem nie znającym sprzeciwu. Korzystając z pośpiechu, z jakim
pozostali pasażerowie przygotowywali się do odjazdu wkręcał swój własny
teatrzyk. Mijaliśmy kręte korytarze. Wspinaliśmy się po schodach. Jego ciągłe
ponaglanie sztucznie potęgujące atmosferę popłochu pozbawiały zdolności
racjonalnej analizy sytuacji. Kanciapa na końcu korytarza rozmiarem
przypominająca sracz rozwiała tajemnicę celu całej tej nerwowej bieganiny. - U tiebia pjat dolaraw jest? – pociągnął
z grubej rury siedzący w czapce stylizowanej na element ruskich mundurów
galowych chybaoficer.
Szybko znalazłem się w autobusie. Gładko przemierzyliśmy
rzeczkę, zasieki wzdłuż betonowych murów docierając do stanowiska strzelców
uzbrojonych w ciężką broń maszynową. Wjeżdżałem do Iranu. Biały terminal
kontroli celnych – symbol nieskazitelności, ale również nieomylności charakteru
drogi obranej półtorej milenium temu przez młodszych braci wyznawców Chrystusa
stawiał na baczność. Elektryzowany barwą niewinności poczyniłem ostatnie korekty
zachowań przywleczonych ze świata zachodu! Jakieś kobiety w pośpiechu owijały przed
bramą wejściową głowy chustą. Jakieś grupy ludzi nerwowo przepakowywały ogromne
torby. Zrozumiałem, ze czas ubrać długie spodnie. Za skuteczne przeprowadzenie odpraw
celnych na przejściu w Astarze najwyraźniej odpowiedzialne były kobiety. Mężczyźni
zajmowali się nadzorowaniem ich pracy. Granicę po irańskiej stronie
przekroczyłem bez żadnych fajerwerków. Zero kontroli osobistej, czy przesłuchiwania
w zacisznym pokoiku (standard przy wjeździe do Izraela na paszporcie z wizami
krajów „osi zła”, gdzie rutynowo trzeba udowodnić własną niewinność.)
Na ulicy przylegającej do terenu przejścia granicznego, od
razu obskoczyli mnie cinkciarze. Kierowca autobusu czekał na nas spokojnie
popalając pety. Szybka transakcja na gębę i z ręki do ręki. Nawet nie
wiedziałem, jaki obowiązuje kurs. Opuszczaliśmy to pełne życia
miasteczko udając się wzdłuż Morza Kaspijskiego na południe, do Rasztu. Inny
świat. Przepastne doliny, na dnie których ciągnęły się kręte nitki krajowych dróg i…pola
ryżowe. Atmosfera w autobusie stała się bardzo towarzyska. Wręcz braterska. Posiłek
zjedliśmy wspólnie, dzieląc jedzenie i rachunek. Przepyszne, napakowane słońcem
smażone pomidory, ryż i baranina. Gdy wieczorem wysiadaliśmy na jednym z
czterech gigantycznych dworców autobusowych Teheranu rozstawaliśmy się jak
grupa dzieci powracająca z kolonii letnich w Andrychowie. W uściskach i z uśmiechami
na twarzy. Irańczyk, z którym kilka godzin rozmawiałem przez ruskiego „tłumacza”
żegnał się ze mną niczym czuły kochanek. Z jednej strony w kraju, gdzie
mężczyźni zwyczajowo manifestują swą przyjaźń prowadzając się za ręce odziani
np. w wojskowe mundury trudno jest przyjezdnemu polegać na logice w
interpretacji takiego pożegnania. Z drugiej zaś strony w świecie muzułmańskim,
restrykcyjnie ograniczającym dostęp do kobiet, te powszechnie praktykowane
sposoby okazywania przyjaźni zrodzonej pomiędzy mężczyznami bywają również
tradycyjnie akceptowaną przykrywką dla zachowań homoseksualnych. Tym naiwnym i
tym wyrachowanym równie łatwo się tu pomylić. Pożegnaliśmy się więc jak dwaj
przyjaciele. W książce do perskiego zapisał mi swój adres, co odebrałem to jako
zaproszenie na przyszłość. Mimo zmęczenia czułem się silnie pobudzony. Nie
chciałem czekać. Szybka toaleta, zakup biletu. Stanowisko, z którego odjeżdżał
mój autobus znalazłem bez problemu. Jechałem do Szirazu.
Czternastogodzinna podróż przez kamieniste, pustynne doliny
Persji przeniosła mnie w strefę upału, pod wpływem którego miasta sprawiały
wrażenie wymarłych. Sziraz był jednym z takich miast. Ulokowany pośród skalistych
gór wyglądem przypominających krajobraz Marsa w kolorze kawy z mlekiem jest na
tym pustkowiu istną metropolią. Autobus stromo zanurzał się w głąb miasta.
Otaczały nas budynki, których kolorystyka była już tylko kontynuacją barwy
pustyni. Smażąc się w podzwrotnikowym słońcu, skorupy wszędobylskich paykanów (irańskich
odpowiedników naszego malucha) zażywały żarowej kąpieli w bezlitosnych
promieniach gwiazdy-żywicielki. Szybko udałem się taksówką do hotelu. Lonely
Planet podpowiadał miejsca, sugerował ceny. Wziąłem szybki prysznic i od
razu wyruszyłem na Sziraz - kolebkę bahaizmu. Ta najmłodsza na świecie religia
monoteistyczna, jest oficjalnie w Iranie zdelegalizowana, a jej wyznawcy
prześladowani. Ich status podobny jest do tego chrześcijan z czasów, gdy
chrześcijaństwo wciąż było uważane za heretycką sektę założoną przez nieznanego
jeszcze wtedy historii żydowskiego apostatę. Moje poszukiwania jakichkolwiek bahaickich
symboli spełzły więc na niczym. Zjadłem coś z Polakami napotkanymi w hotelowym
korytarzu.
– Przyjechaliśmy do Iranu na dziwki. – chełpili się celem swojej wyprawy.
Zmęczony ich towarzystwem, podróżą z Baku oraz godzinami spaceru w prawie
pięćdziesięciostopniowym upale wróciłem samotnie do hotelu. Padłem na wyro.
Rozbuchana żarem słońca i emocji głowa nie pozwała zasnąć. Zmrok powoli
ogarniał miasto. Ulice zaczynały gwarnieć. Wiercąc się w półśnie w mokrej od
potu pościeli, przez okno hotelowego pokoju na pierwszym piętrze wsłuchiwałem
się w odgłosy ruchliwej ulicy, która zdawała się przeżywać rezurekcję. Szum
wentylatora mieszał się z nawoływaniami sklepikarzy. Brzęczące silniki motorów
na chwilę dominowały muzykę dobiegającą z restauracji naprzeciw. Mieszały się
ze sobą jak mój sen mieszał się z jawą. Pulsowały w gorączce. Cisza zapadła
dopiero nad ranem. Bezsenna noc przypomniała mi jak smakuje samotność. - Minie
sporo czasu zanim znowu będe się u siebie. – myślałem wpatrując się otępiale w plamy po zaciekach na suficie.
Miałem dość Szirazu. Rano spakowałem bety i złapałem taksówkę na dworzec. Na
autobus do Esfahanu. Jeden dzień wystarczył, żeby zmęczyć się tym ponad
milionowym, pustynnym skupiskiem ludzkich istnień. Kierowca paykana śmiał się
od ucha do ucha. Uparcie próbował mi coś wytłumaczyć. Nastawienie Irańczyków do
przyjezdnych jest uderzające. Dużo się śmieją. Są chętni do pomocy i choć nie sposób
się z nimi porozumieć to intencja tych komunikatów wysyłanych poza słowami nie
jest trudna do odgadnięcia. Mijane w drodze powrotnej na północ krajobrazy już
mnie tak bardzo nie interesowały. Moja uwaga skoncentrowała się na pasażerach. Mężczyzna
siedzący obok mnie okazał się być lekarzem. Dzięki jego wyedukowanej
angielszczyźnie gawęda naprawdę dobrze się kleiła. Gdy dojeżdżaliśmy do celu nalegał
nawet, żebym kilka dni spędził w jego rodzinnym domu. Zaskakujące. Podczas
podbojów muzułmańskich islam został Persji narzucony. Historycznie więc Persowie
od ponad tysiąca lat żyją de facto pod jego zaborem, islam bowiem zdominował
zarówno kulturę jak i religię przedmuzułmańskiej rzeczywistości Persji.
Eksporterzy islamu – Arabowie n i g d y do swoich domów nie zapraszają.
Popołudnie w Esfahanie spędziłem na Imam Square. Wzorem
biesiadujących na trawniku irańskich rodzin kupiłem sobie jakąś „kulaszkę” i
zabrałem się do jedzenia. Kilku chłopaków przysiadło się do mnie przyglądając
mi się z zainteresowaniem. – We are soldiers for Ahmadinejad. – wyjaśnili. Z niewinną zazdrością
słuchali jak wymieniam amerykańskie miasta, które widziałem na własne oczy. Ci
zachwyceni Zachodem młodzi żołnierze, powierzający mi sekret swojej krytycznej
postawy wobec własnego państwa i przywódcy, nie pasowali do obrazów wrogiego
Iranu aplikowanych przez CNN. W mojej głowie rozumienie pojęć właśnie się
aktualizowało. Nagle zdałem sobie sprawę, że imperializm nie jest przeciwległą
do komunizmu siłą, zaś krytyka Iranu, tak notoryczna w mediach świata zachodu jest
jedynie propagandą w obronie interesów upadającego imperium amerykańskiej buty,
która bez obciachu ujawniła się ostatecznie za panowania Busha juniora. Polityczno-religijne
igraszki dużych i upartych mają swoje konsekwencje. Ci żołnierze, którzy
pośrednio nie uważali islamu za swe dziedzictwo narodowe, a swym krytycznym
nastawieniem nie podpisywali się pod skutkami polityki irańskich elit
rządzących, jeszcze przez wiele lat po zakończeniu służby wojskowej nie będą
mogli opuścić swojej ojczyzny. Tyle pożytku z popołudnia na trawniku.
Do Teheranu postanowiłem powrócić pociągiem. Tak dla
urozmaicenia. W holu ogromnego budynku stacji byłem jedynym obcokrajowcem. Ustawiłem
się w pierwszej lepszej kolejce. Łatwość, z jaką kasjerka posługiwała się tą swoją
Bóg wie gdzie wyedukowaną angielszczyzną oraz to, że podczas całej podróży z
żadną kobietą nie zamieniłem jeszcze ani słowa, zapraszały do porzucenia oficjalnego
tonu rozmowy. Czasu było niewiele. Zacząłem ją wypytywać o jakieś nieistotne sprawy, żartować. Mimo,
iż piłeczki podkręcałem niebanalne, odbijała bez wahania. Nie musiałem się powtarzać. W rzeczywistości zdominowanej przez męski punkt widzenia kobiety
muszą być ambitne. Ponad wszystko pragną wiedzy, w którą inwestują całą swoją
powagę. Muszą ustawicznie kierować się sprytem, chcąc, w otoczeniu mężczyzn, wodzić intelektualny rej, żeby w konsekwencji móc powodzić ich za nos.
- What good? Iran good or Lahistan good? -
zapytał wąsacz, gdy nastrój panujący w pokoiku nieco już zelżał. Władał
angielskim najbieglej z całej trójki. Czułem się pobudzony. Nie tylko ja. Już po chwili, sam
odbijałem piłki w rozmiarze lekarskim, podkręcane przez grupkę przepytujących
mnie w kolejowym komisariacie policjantów. Przy kasie poczułem się chyba zbyt
swobodnie.
- Lahistan good. Iran veeeery good! - odpowiadałem
z pięć razy na to samo pytanie ku uciesze mundurowych. Atmosfera, w jakiej
opuszczałem komisariat przypominała bardziej zakończenie oficjalnej wizyty
państwowej. Zdecydowałem, że na przyszłość nie będę zadawał pytań kobietom w
miejscach użyteczności publicznej.
Na peron
wchodziło się jak do samolotu. Kontrola biletów, bramki. Wspólnie czekamy na
podstawienie pociągu. Wspólnie maszerujemy na peron. Nastał wieczór. Rozmowy w
przedziale nie kleiły się. Umościliśmy sobie więc leżanki i odpłynęliśmy
chłodzeni równomiernym powiewem z klimatyzatora pod sufitem. Obudził mnie
dłuższy bezruch. Staliśmy po środku pustyni, na horyzoncie której rysowały się
jakieś góry.
Dla zabicia
czasu, naładowani energią nocy spędzonej w chłodzonym pomieszczeniu,
postanowiliśmy się czegoś o sobie dowiedzieć. Nasza głośna rozmowa przyciągnęła
pasażerów z innych przedziałów. - What job? - zapytał
ktoś stojący w korytarzu. Próbowałem wyjaśnić, że wokalista jazzowy.
Bezskutecznie. Arabskie słowa kompletnie się nie sprawdzały. Zdecydowałem się
więc na krótką prezentację. Chwilowa, pełna konsternacji cisza była już tylko
pierwszą jej konsekwencją. Całe towarzystwo parsknęło po chwili śmiechem,
głośno rechocząc. Omówili coś przekrzykując się nawzajem, po czym wydelegowali
reprezentanta, żeby mi pokazał, o co w tym śpiewaniu chodzi. Coś tam pojęczał
na religijną nutę w rytm miarowo klaszczących pasażerów z przedziału. Żeby
zachować towarzyski fason, też go wyśmiałem. Podróż minęła nam wesoło i
przyjaźnie.
W stolicy żagle napędzające kadłub mojego podróżniczego
zapału obezwładniła flauta. Nie chciało mi się niczego zwiedzać, ani szukać hotelu. Poczułem
się na tyle pewnie i bezpiecznie, że myślałem nawet o spędzeniu nocy na ławce w
parku. Ruszyłem przed siebie bez celu. Wyróżniający się pośród morza paykanów
linią, kolorem i szykiem peugeot zatrzymał się tuż obok mnie. - Szukam dworca
autobusowego. - odrzekłem zapytany, czy nie potrzebuję pomocy. Posługujący się
nieskazitelną angielszczyzną kierowca, sprawiał wrażenie najbardziej
ogarniętego z całej trójki. Na tylnym siedzeniu miejsca wystarczało dla mnie i
plecaka. Ten, obok, którego usiadłem był raczej małomówny. Majątku dorobił się
na handlu narkotykami z Japonią. Tam gdzie za słowa płaci się życiem człowiek
uczy się jak czerpać radość z obserwacji. Czując nieodpartą potrzebę poddania
się błogiej dyktaturze ciepłej ręki przewodnika bez wahania przyjąłem ich
zaproszenie na imprezę w górach. Miałem nadzieję, że nie zaproponują mi wódki. Po
kilku godzinach wspólnie spędzonych na leżakowaniu popartym konsumpcją frykasów
pożegnaliśmy się na dworcu nie wymieniając się mailami. W oczekiwaniu na
wieczorny autobus do Asztary wspominałem miniony dzień. Dziewczyny, które do
nas dołączyły. Ich tańce bez nakryć głowy. Nerwowy dyskomfort, z jakim skupiały
się w tym karykaturalnym tańcu na reakcjach zgorszonych przechodniów. Oni
również chcieli spędzić to wolne popołudnie nad rzeczką w zgodzie z wpojoną im
wizją wolności i spokoju.
Wpadając za horyzont, słońce, niczym ogromny wir, pogrążało
otulającą miasto od zachodu wielką, pomarańczową łunę. Muezzini dogmatycznym
zawodzeniem żegnali tlące się resztki dnia. W wieczornym skupieniu ich głosy
rozbrzmiewały majestatycznie. Rozpływały się w ciepłym, wieczornym powietrzu
popadając w niebyt wraz z więdnącą czerwienią ostatnich podrygów słonecznego
blasku by na dobre oznajmić nadejście nocy.
Autobusy z Teheranu odjeżdżają we
wszystkich kierunkach co godzinę. Wczesnym rankiem znalazłem się w miasteczku
na granicy, w którym rozpocząłem swoją perską przygodę. Kupiłem podpłomyk i
skierowałem się w stronę przejścia. Irańska celniczka pobieżnie przejrzała mój
paszport, po czym odprawiła mnie na odsieb wskazując Północ. Podczas azerbejdżańskiej kontroli wszystko
szło gładko dopóki informacja, ze jestem Polski nie rozniosła się wśród
celników z sąsiadujących kanciap. Polska drużyna dzień wcześniej pokonała
Azerbejdżan jeden do zera. Początkowo żartobliwa sytuacja, nagle straciła swój
pierwotny kontekst oparty na kurtuazyjnej wymianie dowcipów. Kiedy dotarło do
mnie, że jeden z umundurowanych i uzbrojonych urzędników przegraną traktuję
jako przejaw narodowej hańby, a mnie jako przedstawiciela tych, co wymierzyli
policzek azerskiej dumie narodowej zamieniłem się w słuch.
- Znajetie. - spuentował swój długi monolog starszy
celnik podpowiadając mi kolejny, usprawniający mechanizmy moich życiowych
strategii frazes.
- Na sljeduścij raz nużna praigrat!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz