W Krakowie na Stolarskiej tłum gęstnieje. Dzień powszedni, lecz dookoła jak w Boże Ciało. Kobieta w odświętnej garsonce przetrząsa torebeczkę w poszukiwaniu papierosów. Młody mężczyzna w garniturze jak do komunii przyczesuje włosy w oczekiwaniu na wezwanie kolejnej grupy. Masywna pani pionuje wystrojonego jak grabarz posiadacza równie masywnego sygnetu. Ostatnie korekty strategii w gronie najbliższych dokonują się emfatycznym szeptem, bo do tego jeszcze ta policyjna suka przed wejściem... Niby pilnuje porządku, a tak jakby przeciwko swoim. W ogóle wszyscy coś szepczą, instynktownie i z obawy przed istnieniem jakiegoś podsłuchu gotowego ujawnić skrywane motywy działania. Gra toczy się przecież o dużą stawkę. Miesiące przygotowań i długie tygodnie oczekiwań jak ziarna uwalniające się do życia ze stanu hibernacji zaczynają kiełkować uwierającą niepewnością. Ta niczym dojrzały las z mocą szumi w głowach wyczekujących przed konsulatem. Przestępują z nogi na nogę, w nadziei na trójkolorową pieczątkę - przepustkę do świata perspektyw zaprzeczających wszystkiemu, co zrodzone z chaosu życia w Polsce u progu kapitalizmu i co dalekie od stylu inwestowania życiowej energii w gotowość do konfliktu o własne racje, przy której wymięka nawet narodowa religijność. Wszyscy chcemy zasmakować legendy o wolności, ciekawi, czy taka dotrzymuje składanej przez siebie obietnicy...
Nastrój powątpiewania z wolna i mnie się udziela. Na tle odświętnej galanterii reszty petentów, mój znoszony, błękitny sweter odpowiadający dżinsom w stylu i kolorze zdaje się kpić z konsularnego majestatu. Nie ma w tym jednak przekory. Jej obecność tak podatna na energię władzy spoczywającej w rękach urzędników poszukujących odwetu za to, kim są i czego pragną, daje sporą szansę na współudział w porażce. Let's say niezamierzony brak roztropności...
Początkiem lat dziewięćdziesiątych władze amerykańskie uznawały, nie bez podstaw, że zjawisko polskiej turystyki do USA jest czystą fikcją. W konsekwencji zdecydowana większość petycji wizowych była odrzucana. Aby zapewnić sobie przychylną decyzję urzędnika i uzyskać odpowiedni dokument uprawniający do opuszczenia terytorium Polski na pokładzie samolotu udającego się do USA - promesę, mylnie nazywany wizą, trzeba było sięgać po metody bardziej wyrafinowane. Ubiegające się o promesy grupy posiadaczy indeksów wyższych uczelni, którym przyświecał oficjalny cel, były w owym czasie nowością. Szczegółowa dokumentacja, pieczołowicie opisująca plan wyprawy badawczej, której fundamentalną cześć stanowiły listy sponsorskie uzależniające hojny mecenat ich sygnatariuszy od przyznania promes uczestnikom wyprawy, stanowiła jej silny atrybut. Różnica w doborze stylu dążenia do celu, uświęconego bez wątpienia wyższą potrzebą, wyrównywała nasze szanse w gonitwie po wizę i żadne kostiumy nie mogły tego zmienić.
W budynku konsulatu atmosfera była tęga. Aż mdliło od zapachu tremy. Codzienny rytuał przemiału setek delikwentów, leniwie peregrynujących w rytm konsularnego metabolizmu, niczym toksyczne resztki treści pokarmowych - ku wylotowi, pozostawiał po sobie swąd lęku i rozczarowań, niespełnionych nadziei i pokrzyżowanych planów. O ile przed konsulatem mówiło się szeptem, w jego ciasnych bebechach panowała surowa głusza. Głosy amerykańskich urzędników przerywały ją co chwilę, sylabizując mozolnie polskie nazwiska. Zdeformowane kowbojską wymową przez nos, dobiegały z głośników, których dosadne brzmienie przypominało jazgot pielgrzymkowych kołchoźników.
Zostaliśmy wezwani na górę. Dorota, ja, wszyscy uczestnicy wyprawy. Stałem w drewnianym boksie zbudowanym jak konfesjonał. Doskwierał mi brak klęcznika. Szczegółowe odpowiedzi, których udzielałem po francusku, na zadawane również po francusku pytania, szybko przekonywały, że warto nam zaufać. Budynek na Stolarskiej opuszczaliśmy w koktajlowym nastroju, w poczuciu dawidowego zwycięstwa. Odprowadzały nas milczące twarze o roześmianych oczach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz