Pierwsze, beztroskie dni na komunie w Harrison przelały się przez palce
bystro. Fabryka mebli, o której dowiedziałem się od
chłopaków z sąsiedniego pokoju wpisywała się w ogólne założenia przyjazdu - rozejrzeć się, znaleźć robotę i
mieszkanie. Z tym drugim, jak się miało okazać, było nieco ciężej... Zabrałem się do załatwiania formalności. Żeby rozpocząć pracę w fabryce potrzebny był numer social security - odpowiednik polskiego NIPu. Asia
wyjaśniła mi dokąd trzeba pojechać, co ze sobą zabrać i co w urzędzie powiedzieć. Autobus odjeżdżał z Newarku. W kieszeni miałem kartkę z notatkami i dwa dolary w drobnych dla automatycznego kasjera. Ta prosta maszyna do poboru opłat to pokaźnych rozmiarów metalowa skarbona. Lejek zakończony dziurą
połyka monety, a wąska szpara banknoty.
Obydwie szczeliny mają charakter wlotowy, bo skarbona nie wydaje reszty, a biletem jest sama transakcja z przewoźnikiem zaświadczona obecnością kierowcy. Amerykański czas to miedzy innymi ten pieniądz
zaoszczędzany na drukowaniu i dystrybucji biletów, instalacji
kasowników, opłacaniu kanarów oraz kosztów egzekucji mandatów. Postanowiłem upewnić się gdzie wysiąść. Kierowca z
obojętnością lekarza NFZ wybeblał coś pod nosem, po czym widząc, że
angielski znam tylko z piosenek onieśmielił mnie swoją cierpliwością. Znowu byłem petentem polskiego urzędnika. Przeprosiny na powitanie i wzrok wbity w dłonie miętoszące niewidzialną czapkę. Pokutowała we mnie gotowość, żeby wszystko rozumieć od razu, żeby nie zadawać zbędnych pytań, żeby nie narażać się na urzędnicze sapanie.
- Take your time -
uspokoił mnie widząc, jak przy pomocy kieszonkowego słownika próbuję skonstruować odpowiedź. Załatwienie
amerykańskich dokumentów, bez znajomości angielskiego, w epoce sprzed zamachów na World
Trade Center umożliwiających założenie konta w banku,
wyrobienie prawa jazdy, zdobycie pracy, rozliczanie się z podatków,
a w rezultacie otrzymanie emerytury i to na wizie turystycznej,
której ważność upływała po sześciu miesiącach okazało się
banalnie proste. Do roboty w siapie pojechałem ze
Słowakami już na trzeci dzień po przylocie.
Fabryka
mebli kuchennych w Little Falls była w
rzeczywistości sporych rozmiarów stolarnią zaopatrywaną w drewno
przez potężne ciężarówki na kanadyjskich rejestracjach. W biurze
przyjął mnie Borys, ukraiński Żyd o posturze kowala, posiwiałych skroniach i krzaczastych brwiach, którego strój emanował osobliwym wyczuciem elegancji - czerwona koszula z
kołnierzem, złote spinki pobłyskujące przy mankietach, jasnobrązowe, powypychane na kolanach,
płócienne sindbady i te czarne, skórzane mokasyny bogato
zdobione figlarną plątaniną frędzli. Jego strój symbolicznie manifestował definicję szyku w pojęciu właściciela fabryki. Krótko, donośnie, wręcz tubalnie potwierdził stawkę i zaprowadził mnie na halę. Jego pobrzękujący
baryton zdradzał czynne zamiłowanie do ustawicznego kontaktu z
tytoniowym dymem.
- Jasne, jasne - potakiwałem udając zainteresowanie rozprawą na temat wielkiej, zielonej maszyny, żarliwie jakbym stał u progu poznania tajemnicy życia. Pracownicy, w różnym wieku, uwijali się pośród panującego nieładu, nabuzowani poranną energią. Stałem zdezorientowany. Bardziej od monologu mojego nowego szefa absorbował mnie zapach starego potu, przypalonego drewna i hałas. Borys włączył maszynę po czym zniknął za drzwiami biura. Mijały wieki, epoki, geologiczne ery. Upływały w rytm
analitycznej zadumy nad życiem, podczas której próbowałem
rozgryźć, dlaczego odmierzanie sekund za pomocą dozownika
klejowego granulatu stało się jego treścią. Dzwonek na śniadanie rozdzwonił się przed dziesiątą wyrywając mnie z zamyślenia z dentystyczną swadą. Moje dni
wypełniał teraz ryk frezarki i swąd palonego kleju
Zatrudniony na gębę, czekałem na nadejście
numeru social security. Żeby otrzymywać
cotygodniowe czeki z wypłatą trzeba było podpisać umowę z fabryką. Zdobycie podróbki otrzymanego drogą pocztową dokumentu,
pozbawionej adnotacji, że na jego podstawie nie można zatrudniać,
było kolejnym etapem całej procedury
legalizującej moją robotę. Kolorowa kseropodróbka miękkiego kartonika z numerem social security kosztowała czterdzieści dolarów. Porównałem oryginał z kopią. Myśl o załatwianiu
na jej podstawie formalności w kwesturze pozbawiała pewności
siebie. Falsyfikat ewidentnie kpił z ludzkiej inteligencji.
Lewizna biła po oczach zaprzeczając powszechnemu przekonaniu,
że nie ma głupich, a cała procedura wydawała się dratwą szyta. Ale nie
dla Rebeki. Zapisała w komputerze widniejącą na
mojej kopii sekwencję cyfr i podała mi jakieś wydruki do
podpisania, pewną ręką, pogodnie, jakbym załatwiał kredyt na
samochód, a nie robotę na czarno. Najwyraźniej dobre intencje
leżały tu u podstaw wszelkich działań. Babkom z kwestury, wychowanym w
inkubatorze ideałów podtrzymywanych przez propagandę amerykańskiej
prawości, tępiącą oszustów jak karaluchy, w myśl której
dążenie do prawdy jest drugim po baseballu sportem narodowym, mogło
przez myśl nie przechodzić, że dokument może być fałszywy. Czy
możliwe, że głęboka pogarda dla kłamstwa piętnowanego
powszechnie i zgodnie z lokalną tradycją tak bardzo usypiała podejrzliwość? W końcu
moje social security figuruje gdzieś w systemie, a ten z
jakichś powodów nie informuje o moim statusie imigracyjnym. Przy pomocy kawałka papieru
przepuszczonego przez drukarkę, bezkarnie zabierałem pracę, która należała się bezrobotnym Amerykanom, nabywając jednocześnie prawo
do ubiegania się o emeryturę. Z drugiej strony pracując na
czarno byłem wzorem taniej siły roboczej. Nigdy przecież nie będę się skarżył. Będę trzymał się z dala od kłopotów, stojąc w
obliczu nieustannego zagrożenia deportacją z kraju, w którym urodzą się i wychowają moje dzieci, w którym
dorobię się majątku i zasłużonej emerytury. Będę przy tym żył w stanie moralnej
schizofrenii wśród amerykańskich piewców prawości, którzy jak
na ironię będą szanować mój wkład w budowę lepszej przyszłości tej
Ameryki, do której z tytułu
zasiedzenia od pokoleń i tak zawsze będą mieli większe prawo. Będą przy tym podziwiać wytrwałość, z jaką
toczę walkę o przetrwanie w realiach życia nowo
przybyłych, z którym tak na prawdę sami nie chcą mieć nic
wspólnego. Powierzchowna empatia wyrażana w
powitalnych zwrotach, które nie tolerują odpowiedzi "nie
dobrze" pozwoli im spać spokojnie. Będą dryfować trzymając na dystans rzeczywistość, która już dawno wymknęła się spod kontroli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz