Sen był krótki, przerywany obrazami z
jakichś niedomkniętych sytuacji. Lodówka głośno wirowała na tle
ciszy, jaką pośród nocy rozcieńczonej światłem ulicznych
latarni ma do zaoferowania stolica przy Moście
Poniatowskiego. Kilka godzin snu bez pamięci, szybkie śniadanie i marsz do kolejki. Euforia miesza się z otępieniem po nocy pełnej widm. Z kontroli
bezpieczeństwa przez odprawę paszportową i rękaw do dziury w burcie
samolotu. Tym razem Okęcie musi się odbyć się bez kawowych
ceremoniałów. Miejsce mam przy oknie. Elektroniczna podróbka
akordeonu sączy się zawijasem z głośników, wierci
bliskowschodnim ćwierćtonem. Azjatycka obsługa samolotu uśmiecha
się jak przystało na tych, co powierzoną im rolę odgrywają
dyskretnie, służalczo. Tego się od nich wymaga. - Dwa czerwone wina i kubeczek whisky?
Podczas startu monitory pokładowe
idealizują cel podróży. On, postawny Arab, owinięty ręcznikiem
wstaje oto z kamiennego katafalku. Skośnooki sługa, niższy od
pana o głowę, gestem zaprasza na pokoje. Kobieta już czeka w
przestronnej komnacie. Przepych. Z początku wydaje się, że to
elegancki hotel. Nie, to ich dom. Teraz on zabiera ją w miasto.
Rozkoszują się wonią egzotycznych przypraw, a ona wybiera
najświeższe owoce. Potem, na zadaszonym pokładzie tradycyjnej
łodzi, kołysani falami zatoki upajają się smakiem
orientalnej herbaty. Sługa Hindus uśmiecha się wiernie, podczas
gdy las drapaczy chmur mieni się w tle kolorami
tęczy. Na czas trwania prezentacji monitory są nieczułe na
wyłącznik.
Katar. Temperatura na lotnisku sprawia,
że czuję się jak w marmurowej kostnicy. Jaskrawe oświetlenie,
bogaty wystój, powściągliwa elegancja, kliniczna sterylność.
Chusty uplecione z fantazją na głowach śniadych urzędników w
bieli, symbolicznie określają ich stosunek do ciężkiej pracy
fizycznej. Podobnie te nieporęczne stroje. Noszone wyniośle,
uosabiają odmienność kultury, która ostentacyjnie sprzeciwia się
dominacji zachodniej mody. Pomimo wpływu, jakim cieszy się tu
sunnicki islam w swojej najsurowszej, wahhabickiej postaci, Katar
chyba nie dopuszcza do głosu skrajnych ideologii politycznych.
Nie zaszczyciwszy mnie ani jednym spojrzeniem, urzędnik wlepia mi do paszportu niepozorną wizę, tuż obok izraelskich
pieczątek.
Hindus z wypożyczalni samochodów
prowadzi nas na parking. Na zewnątrz powiewa ciepła bryza. Jego
angielszczyzna - przykurzony już prezent od korony brytyjskiej, pozwala
mu na wykonywanie swojej pracy. Nie daje za to szans rozmowie o byle czym.
W poszukiwaniu jedzenia opuszczamy ruchliwe ulice Dohy. Nieoświetloną, wyboistą ścieżkę, docieramy nad brzeg
morza. Futurystyczne wysokościowce malują wielobarwne odbicia w
wodach niewielkiej, półkolistej zatoki. Samochody stoją tu w
mroku na zapalonych światłach. Ich niewidoczni pasażerowie szukają
intymności, chcą nacieszyć oczy widokiem tęczowego Corniche.
Stoimy milcząc na zgodę, że świat można zmienić jak rękawiczki.
Jeszcze kilka godzin temu przemykaliśmy pod niebem zimnej, szarej
Warszawy.
Katarczycy w swoim własnym kraju są
obywatelami widmo. Trudno się na nich natknąć, choć łatwo ich
odróżnić. Na przykład ten, co wchodzi do banku.
Nieskazitelna biel szykownej galabiji, kredowa kefija i agal z
koziej sierści, na podobieństwo czarnych aureoli oplatających
ciasno głowę. Obywatele tacy jak on to uprzywilejowana,
piąta część mieszkańców kraju. W tutejsze przywileje nie sposób się wżenić. Z tytułu urodzenia w Katarze też nic się nie należy.
Pomimo nocnej pory Filipińczycy ze
spożywczaka uwijają się niczym przydymione pszczoły. Tu jak
czekolada to Lindt, jak czipsy to Pringles, a
jak lody to Häagen-Dazs. Zapytani o coś do jedzenia kierują
nas do pobliskiej restauracji. Marmara. W Tureckiej knajpie w sercu
katarskiej stolicy, czuję się jak klient pizzerii podczas
pierwszego dnia wakacji w Lizbonie. Siedzący obok nas przyjezdni z
Maghrebu pomagają nam przebrnąć przez pokaźne menu. Nie
przeszkadza im, że odrywamy ich od jedzenia
- Kochany! - wzywają kelnera i stół powoli wypełnia się po brzegi.
Pierwszy kęs grillowanej baraniny pozbawia mnie resztek wątpliwości.
Przypominam sobie podgrzane na blasze ścinki drobiowej mielonki
zawijane w pitę z modrą kapustą i smakowity kolesław. Turecka
kuchnia na wyjeździe to kulinarny kameleon, jak chińszczyzna.
Zawsze w kolorach wypadkowej lokalnych gustów. Są więc hummusy,
kuskusy, baranina i słodkie ziemniaki. Potężne
porcje grillowanych mięs, ryżu, ziemniaków oraz
pikantnych papryk - oto jak się nocami jada na Bliskim Wschodzie!
Nadmorska promenada przypomina
Świnoujście po sezonie. Nieśpiesznie docieramy pod najwyższe
biurowce. Puste, sprawiają wrażenie wybudowanych po to, żeby się mienić
kolorami na tle bladej czerni nocnego nieba. Żadnej kawiarni
czy jadłodajni, choć to tutaj bije sztuczne serce gigantycznej hybrydy
Manhattanu z Pekinem.
Katar to kraj mikro. Dystans dzielący
jego granicę z Arabią Saudyjską na południu i Ar-Ruwajs na
północy to tyle, co odległość pomiędzy Katowicami a Wrocławiem.
Czteropasmowe autostrady jaśnieją w mrokach nocy, świecą też
pustką, jakby cały ten wysiłek miał służyć tylko nam. Czasem
trafi się ciężarówka, rzadziej samochód osobowy. Na stacji benzynowej Filipińczycy i zimno jak w mięsnym. Czas pozostały do
końca zmiany sprzedawca sennie odmierza każdym wypakowanym
pudełkiem. Postanawiamy jechać najdalej jak się da. Tankujemy
dziesięć litrów, płacimy dziesięć złotych.
- Nic... - odpowiada Filipińczyk od
dystrybutora, zapytany co takiego można zobaczyć na północy. Mimo to nie
chcemy zmieniać planów. Świeżość sytuacji zawsze ukręci coś z
niczego.
Drogowskazy w Katarze mają tę cechę,
że nie wskazują ile kilometrów pozostało do celu. Kierują nas na wschód od autostrady, do Al-Khor. Radio serwuje niekończące się sety
"arabskiego bluesa" - pieśni nieszczęsnych, przepojonych
smutkiem, pełnych tragedii, o których milczy się za dnia. Droga
nieoczekiwanie grzęźnie w ciemnościach. W oddali
majaczą jakieś światła. McDonald's, posterunek straży pożarnej,
meczet, rondo i wysokie mury niskich zabudowań. Strzegą intymności muzułmańskiego stylu życia. Al-Khor. Po północy
w miasteczku działa tylko jedna kafejka. Obsługiwana przez Nepalczyka
i jego trzech kamratów z Indii oferuje kawę, herbatę, frytki.
Pijemy haliib – mocną arabską bawarkę. Zapytani o życie w
Katarze chwalą kraj swoich
gospodarzy, zgodnie, jak na przesłuchaniu. Dobrze tu przecież zarabiają.
- Arabia saudyjska? Tam jest tak samo -
odpowiada ten bardziej wygadany. Możliwe. Tutaj też pracodawca
zabiera im paszporty...
Jazda autostradą zmienia się w senną huśtawkę. Arabska muzyka wprowadza w trans napełniając
powieki ołowiem. Żarzące się błękitnym światłem drogowskazy
przywracają umysł do stanu płochej czujności. Madinat Al-Shamal.
Tu czarne wody morskich otchłani łaszą się do nabrzeża. Dalej na
północ już tylko ciemność. W tym niewielkim osiedlu domków
jednorodzinnych ma powstać stadion piłkarski. Jeden z dwunastu.
Na razie tylko ta miniatura łodzi rybackiej tonie w piasku na rondzie.
Zatrzymujemy się obok przystani. Jakieś głosy
dobiegają z kontenera-stróżówki. Zanurzam rękę w wodzie.
Mlaszcze przy betonowej pochylni opadającej łagodnie
w głąb chłodnego błękitu. W drodze powrotnej kluczymy na
wolnych obrotach bez pomysłu czy planu, jak włamywacze na czatach pośród
parterowych zabudowań. A tu naprawdę nic...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz