Dwa
tygodnie spędzone u Asi i Palucha minęły szybko, a mimo to
zdążyłem się przyzwyczaić do swojego miejsca na podłodze w
pokoju, dzielonego we czwórkę z Markiem. Zaopatrzony w olbrzymią
kolekcje płyt oraz imponujący zestaw do słuchania muzyki nie
zachęcał do myślenia o szukaniu własnych czterech ścian.
Wanda do
złudzenia przypominała jedną z moich sąsiadek. Chuda,
podejrzliwa, samotna… Nie mogąc pozwolić sobie na dalsze odwlekanie nieuniknionej przeprowadzki zapłaciłem za miesiąc z
góry, założyłem zamek w drzwiach i przeniosłem swoje bety w
zacisze pokoju na N. 2nd Str.
Mieszkania
w Harrison wyglądały jak domy osamotnionych, biednych
emerytów. W nieremontowanych od dziesięcioleci pomieszczeniach, jak duch, unosił się zapach pokoleń, które przeminęły. Pod łóżkami, w szafach i
po kątach walały się ich porzucone sprzęty, nietykalne w swej świętości, niczym miniaturowe mauzolea pielęgnujące pamięć o przeszłości. Moje bose stopy kurczyły się w kontakcie z
plamami wdeptanymi w puch szarych dywanów, którymi przykryto
rozsychające się, ciemne parkiety. Ponadżerane kocią uryną
uzupełniały duszny kalejdoskop zapachowych bodźców. Powgniatane ściany z gipsowych płyt, ramy okien pozalepiane farbą - wiele mówiło, że w tym mieszkaniu utrzymywanie estetycznego ładu nie miało praktycznego uzasadnienia.
Upływający czas stabilizował moje wrażenia, a sinusoida wielowymiarowych doznań coraz pokorniej płaszczyła się wzdłuż osi wyznaczającej ideał świętego spokoju. Syf na mieszkaniu działał znieczulająco, a w robocie bez wstydu popadłem w leczniczą rutynę. Przerwa na drugie śniadanie, przerwa na lunch, przerwa na podwieczorek. Fajrant. Staż pracy oraz poziom mojego zaangażowania w powierzone mi obowiązki (zgodnie z prognozami Borysa) predestynowały mnie do roboty, z którą wiązał się najniższy stopień odpowiedzialności. Dbałem przeto o odpowiednią odległość frezów od krawędzi oklejanych desek. Kontrolowałem poziom kleju w podgrzewaczu. Jak zabrakło materiału, to przywlokłem go na wózku ze sterty po drugiej stronie hali, przeciągając ten rytuał w nieskończoność. Przy mojej maszynie robiło się coraz przytulniej, a praca w transowej atmosferze ostinatowego sygnału piły tarczowej prowokowała marzenia na jawie. Czas płynął szybciej i przyjemniej
Upływający czas stabilizował moje wrażenia, a sinusoida wielowymiarowych doznań coraz pokorniej płaszczyła się wzdłuż osi wyznaczającej ideał świętego spokoju. Syf na mieszkaniu działał znieczulająco, a w robocie bez wstydu popadłem w leczniczą rutynę. Przerwa na drugie śniadanie, przerwa na lunch, przerwa na podwieczorek. Fajrant. Staż pracy oraz poziom mojego zaangażowania w powierzone mi obowiązki (zgodnie z prognozami Borysa) predestynowały mnie do roboty, z którą wiązał się najniższy stopień odpowiedzialności. Dbałem przeto o odpowiednią odległość frezów od krawędzi oklejanych desek. Kontrolowałem poziom kleju w podgrzewaczu. Jak zabrakło materiału, to przywlokłem go na wózku ze sterty po drugiej stronie hali, przeciągając ten rytuał w nieskończoność. Przy mojej maszynie robiło się coraz przytulniej, a praca w transowej atmosferze ostinatowego sygnału piły tarczowej prowokowała marzenia na jawie. Czas płynął szybciej i przyjemniej
– Szo ty
bliad diełajesz?!!! – wyrywał mnie z błogiego otępienia
ledwo co docierający przez nauszniki, pełen furii głos Borysa.
Dwie partie desek znów poszły bez okleiny. Brak cienkiego paska zdobiącego ich zewnętrzną krawędź ustawiał deskę w niewłaściwej pozycji względem piły
tarczowej. Wystarczyło, że frez przesunął się o dwa milimetry z hakiem na podziałkę w calach i materiał lądował wśród odpadów. Opierdol szefa na chwilę
przywracał mnie w dominium skupienia. Innym też się zbierało. Na hali fabrycznej
pracowało czterech Polaków, dwóch Ukraińców, dwóch Ruskich i
dwóch Słowaków, a naszym kierownikiem był Żyd z Izraela. Jako
jedyny z dozoru wyższego mówił biegle po angielsku i to
z dobrym akcentem. Oprócz nadzorowania naszej pracy pełnił rolę
reprezentacyjną, do której kompletnie nie nadawała się subtelność
szefa podkreślana angielszczyzną ruskich bokserów.
Atmosfera
panująca na mieszkaniu u Wandy co raz bardziej wzmagała we mnie pragnienie
kompletnej izolacji. Kłótnie, telewizor i zicpolki. Za
pierwszą wypłatę kupiłem zamknięte słuchawki, kilkanaście
płyt z second handu i ogromny odtwarzacz CD.
Dźwięki dobiegające przez drzwi z cienkiej sklejki nareszcie
znikały pod naporem decybeli w słuchawkach.
Problemów jednak zaczęły przyspażać upały. Klimatyzator, jak większość
sprzętów w mieszkaniu, był jedynie atrapą na stale wmontowaną w
unieruchomione okno. Mimo, że lato stawało się nieznośne, pocenie się w skórzanych nausznikach stawiałem ponad doznania zawdzięczane izolacyjnym właściwościom ścian z gipsu i
papieru. Temperatury przekraczały trzydzieści stopni, a wilgotność
sięgała stu procent. Ubrania nie chciały schnąć, a wietrzenie
pokoju oznaczało otwarte drzwi na przestrał. W któryś niedzielny poranek
obudziło mnie natarczywe walenie do drzwi. W głosie Wandy rozbrzmiewała nuta histerii. To policja szuka Leszka
- bojfrenda pani domu. Wanda rżnie głupa że niby
"skjuzmicz?", a bojfrend już giry ciśnie za okno. Chyba
odłupali je sobie od ramy, bo słychać jak dudni przy
otwieraniu. Wanda przez zamknięte drzwi negocjuje z policją, podczas gdy Leszek, stojąc na żelaznym podeście schodów
przeciwpożarowych, wciąż waha się czy w milczeniu przeczekać całe zamieszanie, czy
może spierdalać od razu. Déjà fucking vu - miesiące
spędzone na stancji u Tadka. Libacje w gościnnym, grube pajdy czerstwego chleba ze smalcem i popołudniowy czaj
na przebudzenie. Meliny do mnie
lgnęły… Telefon od Marka szczęśliwie zwiastował perspektywę rychłych
zmian.
A co wpuszczałeś w uszy? Jak wtedy i teraz podchodzisz do tamtej muzyki?
OdpowiedzUsuńTo dopełni mi obraz. Na razie beżowy.
Weroniak
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńMaterial, Sonic Youth i Jarretta, a słuchaniem już się tak nie podniecam
OdpowiedzUsuń