W świętej ziemi Proroka nie ma miejsca dla odmieńców. Czymże jest bowiem odmienność, jak nie słodkim powabem trucizny, nawet jeśli jej głównym
składnikiem jest formalna wiara w monoteizm?
Pomimo swoich chrześcijańskich korzeni, postanowiłem zdobyć saudyjską wizę. Zdobyć? Tak, to żaden eufemizm. W Arabii nie tylko zabrania się kobietom siadać za kółkiem, czym nie może pochwalić się żadne inne ustawodawstwo na świecie. To jedyny kraj, gdzie nie wydaje się wiz turystycznych! Wiza tranzytowa? Telefonistka z ambasady saudyjskiej nie pozostawiała wątpliwości. Na trzydobowy przejazd drogą lądową zgodę wydaje się tylko w ściśle uzasadnionych przypadkach. Może roboty poszukać Arabii? Internet roił się od ogłoszeń biur pośrednictwa pracy. Geolodzy, lekarze, informatycy, amerykańscy nauczyciele, pielęgniarki, filipińskie sprzątaczki, pakistańscy budowlańcy. Agenci z internetowych pośredniaków wabili obietnicami zarobków, a mnie dręczył pewien kruczek. Po mozolnej przeprawie przez gąszcz formalności, tuż po przybyciu do Arabii paszport lądował w sejfie pracodawcy. To on zdecyduje czy i kiedy będę mógł opuścić kraj. Praca w Arabii? Nie! Odwiedziny u krewnych? Hm... Przejście na islam i pielgrzymka do Mekki! Trzeba tylko wyrecytować szahadę i zdobyć papier z meczetu na Warszawskiej i poczekać kilka lat w kolejce. Zawarty w ten sposób kontrakt z Allahem przypieczętuje nieodwracalność aktu nawrócenia, a konsekwencje ewentualnej zmiany przekonań będzie od teraz określał szariat. Jako że apostazję karze się w islamie śmiercią, przyjęcie religii Proroka z pobudek poznawczych i z nadzieją, że jakoś to będzie wykraczało poza definicję zwykłej lekkomyślności, zaś próbę uzyskania w ten sposób saudyjskiej wizy należało uznać za destylat szaleństwa. Marzenia... Rzeczywistość jest koncepcją samą w sobie. Ustala zasady których bezwzględność ustępuje jedynie prawom natury, a kształtowana przez prawa człowieka często ulega dominacji głupoty.
Pozostawał wjazd na arabistyczne zacięcie. Przecież sporo czasu przysiedziałem już nad arabskim. Trochę z ciekawości, trochę ze snobizmu, a trochę żeby się przekonać czy nowe wciąż wchodzi. Praca nad językiem ma szczególny charakter. Nabyte w ten sposób umiejętności są hybrydą matematyki i białej poezji. Tej pierwszej, bo język ma bardzo jasną strukturę wyznaczoną zasadami trzech filarów gramatyki: składni, morfologii i fonetyki. Tej drugiej, bo pomimo całej tej jasności natura języka karmi się wyjątkami, a wypowiedzi pełne błędów, stylistycznie osobiste wciąż mogą być zrozumiałe. Podlegają wszak interpretacji. Poza tym językowa biegłość jest wizytówką inteligencji, choć nabywana w introwertycznej samotni bywa dowodem obsesji. Mój arabski przypadek łączył przyjemne z mało pożytecznym. Przyśpieszonych efektów oczekiwałem od pracy w stanie pogłębionej koncentracji. Sprzyjały temu regularne pobudki o trzeciej nad ranem. W środku nocy ludzie przestają istnieć. Świadomość, że śpią skazuje ich na tymczasowy niebyt, a świat niezałatwionych spraw znika w bezkształcie nieodgadnionej przyszłości. Trzy miesiące wkuwania wśród nocnej ciszy, przed wyjściem do roboty, potwierdzały optymistyczne założenia eksperymentu życie. Jego rezultaty odbierały siłę argumentom opartym na wymówkach jakoby problemy z retencją miały jakiś związek z wiekiem. Morfologia arabskiego czasownika wchodziła niczego sobie.
Pomimo swoich chrześcijańskich korzeni, postanowiłem zdobyć saudyjską wizę. Zdobyć? Tak, to żaden eufemizm. W Arabii nie tylko zabrania się kobietom siadać za kółkiem, czym nie może pochwalić się żadne inne ustawodawstwo na świecie. To jedyny kraj, gdzie nie wydaje się wiz turystycznych! Wiza tranzytowa? Telefonistka z ambasady saudyjskiej nie pozostawiała wątpliwości. Na trzydobowy przejazd drogą lądową zgodę wydaje się tylko w ściśle uzasadnionych przypadkach. Może roboty poszukać Arabii? Internet roił się od ogłoszeń biur pośrednictwa pracy. Geolodzy, lekarze, informatycy, amerykańscy nauczyciele, pielęgniarki, filipińskie sprzątaczki, pakistańscy budowlańcy. Agenci z internetowych pośredniaków wabili obietnicami zarobków, a mnie dręczył pewien kruczek. Po mozolnej przeprawie przez gąszcz formalności, tuż po przybyciu do Arabii paszport lądował w sejfie pracodawcy. To on zdecyduje czy i kiedy będę mógł opuścić kraj. Praca w Arabii? Nie! Odwiedziny u krewnych? Hm... Przejście na islam i pielgrzymka do Mekki! Trzeba tylko wyrecytować szahadę i zdobyć papier z meczetu na Warszawskiej i poczekać kilka lat w kolejce. Zawarty w ten sposób kontrakt z Allahem przypieczętuje nieodwracalność aktu nawrócenia, a konsekwencje ewentualnej zmiany przekonań będzie od teraz określał szariat. Jako że apostazję karze się w islamie śmiercią, przyjęcie religii Proroka z pobudek poznawczych i z nadzieją, że jakoś to będzie wykraczało poza definicję zwykłej lekkomyślności, zaś próbę uzyskania w ten sposób saudyjskiej wizy należało uznać za destylat szaleństwa. Marzenia... Rzeczywistość jest koncepcją samą w sobie. Ustala zasady których bezwzględność ustępuje jedynie prawom natury, a kształtowana przez prawa człowieka często ulega dominacji głupoty.
Pozostawał wjazd na arabistyczne zacięcie. Przecież sporo czasu przysiedziałem już nad arabskim. Trochę z ciekawości, trochę ze snobizmu, a trochę żeby się przekonać czy nowe wciąż wchodzi. Praca nad językiem ma szczególny charakter. Nabyte w ten sposób umiejętności są hybrydą matematyki i białej poezji. Tej pierwszej, bo język ma bardzo jasną strukturę wyznaczoną zasadami trzech filarów gramatyki: składni, morfologii i fonetyki. Tej drugiej, bo pomimo całej tej jasności natura języka karmi się wyjątkami, a wypowiedzi pełne błędów, stylistycznie osobiste wciąż mogą być zrozumiałe. Podlegają wszak interpretacji. Poza tym językowa biegłość jest wizytówką inteligencji, choć nabywana w introwertycznej samotni bywa dowodem obsesji. Mój arabski przypadek łączył przyjemne z mało pożytecznym. Przyśpieszonych efektów oczekiwałem od pracy w stanie pogłębionej koncentracji. Sprzyjały temu regularne pobudki o trzeciej nad ranem. W środku nocy ludzie przestają istnieć. Świadomość, że śpią skazuje ich na tymczasowy niebyt, a świat niezałatwionych spraw znika w bezkształcie nieodgadnionej przyszłości. Trzy miesiące wkuwania wśród nocnej ciszy, przed wyjściem do roboty, potwierdzały optymistyczne założenia eksperymentu życie. Jego rezultaty odbierały siłę argumentom opartym na wymówkach jakoby problemy z retencją miały jakiś związek z wiekiem. Morfologia arabskiego czasownika wchodziła niczego sobie.
Chicagowska dzielnica
południowych Azjatów mieści się w pobliżu skrzyżowania Devon i
Western. Ruchliwa, pełna indyjskich restauracji, sklepików
handlującym ciemnobarwnym złotem, delikatesów oferujących
muzułmański koszer oraz sklepów z elektroniką reklamujących
swój asortyment stertą zakurzonych pudeł. Wszystko po to, by
zaspokoić potrzeby tygla na miarę samej Ameryki. Tu mały ukłon w
stronę wielbicieli kina, którym technologia NTSC nie pozwala
obejrzeć Kiler-ów 2-óch, tam oczko w stronę amatorów
hinduskiego popasu na bazie curry, a żre do oporu!
Szwedzki bufet za dziesięć dolarów, potem okrakiem na dobitkę do
hinduskiej cukierni. Intensywność tamtejszych słodyczy przyprawia
o niemal fizyczne doznanie postępu próchnicy. Wsjo jest! Tam
właśnie postanowiłem znaleźć nauczyciela.
Amin prowadził
wypożyczalnie filmów: bollywood i arabskie tytuły - klasyka
egipskiego kina oraz zakamuflowana sekcja porno. Oferta dla
muzułmanów oraz Arabów, głównie irackiej mniejszości
chrześcijańskiej, która po obaleniu Saddama H. właśnie tu
znalazła schronienie. Uciekając przed krwawą dominacją
muzułmańskich pobratymców pogrążonych w chaosie własnego,
religijnego konfliktu, stała się częścią południowo-azjatyckiej
społeczności przy Devon.
Amin szybko rozsmakował
się w roli nauczyciela. Z początku podejrzliwy (kto i dlaczego
uczy się arabskiego w Ameryce zaangażowanej w walkę z terrorem?!),
pogodził się z moim uporem. Siedząc za ladą, pod portretem
Busha Juniora czytał mi więc na głos z podręcznika-prezentu
od Żurka, a ja wszystko pilnie rejestrowałem na dyktafon. Nasza
komunikacja miała jednak pewne wady. Jego angielszczyzna utrwalona
przez emigracyjny głuchy telefon, podłapana od klientów, którzy
też ją gdzieś podłapali, dobrze sprawdzała się w zdawkowym
podsumowaniu tygodnia, na przywitanie. Większość moich językowych
"ale dlaczego?" wciąż pozostawała bez odpowiedzi.
Po przeciwnej stronie
ulicy znajdował się sklep z muzułmańskimi artefaktami: korany,
hadisy, egzegezy, kalendarze oraz materiały do nauki arabskiego dla
przechrzt i wiernych, którzy uznali, że najwyższy czas sprawę
potraktować poważniej. Szukałem czegoś w sam raz dla siebie.
"Arabski w 30 dni"? Nierealne.
"Leksykon Świętego Koranu"? Zbyt ambitne. Skrojony jak protestancka
biblia, arabsko-angielski słownik Wehra przykuł moją
uwagę. Szyty, w miękkiej okładce ułatwiał szybkie
wertowanie. Uwzględniał przy tym ogrom czasu potrzebny do spamiętania
arabskiego leksykonu. Grupy znaczeniowe ułożone zgodnie z
rdzeniową koncepcją organizacji pojęć przejrzyście zaznajamiały z odmienną
logiką słowotwórstwa.
Pakistański sprzedawca,
Hasan, szybko się zakumplował. Miałem mnóstwo pytań, a on
odpowiadał jak na haju. Wsłuchany w te niekończące się
monologi oparte na niewzruszonej retoryce, podziwiałem jak
buzuje w nim apostolski zapał. - Poznam cię z jednym handlarzem
elektroniką. On będzie ci w stanie więcej powiedzieć.
Nad Ameryką wciąż
unosił się mroczny duch nowojorskiej tragedii. Stany Zjednoczone
inwestowały w programy edukacyjne propagujące naukę języka
arabskiego nadając im status działań strategicznych. Gdzie dwóch
Arabów szemrało po swojemu tam amerykański szpieg miał wiedzieć
o czym. Infiltrowane przez rządowych szpicli muzułmańskich
społeczności z podobnym sceptycyzmem odnosiły się do białych,
którzy nagle interesowali się ich językiem i samym koranem.
Sklep ze sprzętem audio
video przypominał graciarnię. Mroczną i ciasną.
- Jesteś Polakiem i
chcesz czytać koran po arabsku?!
Nieufność gościa
białej mycce topniała ustępując pola pragmatyzmowi. Mój
islam to jego zbawienie. - Zaraz ktoś po ciebie przyjdzie.
Dwupiętrowy, zaniedbany
dom z pociemniałej cegły usytuowany był parę przecznic na
południowy-wschód od głównego skrzyżowania. Żadnych szyldów,
żadnych informacji. Przez bramkę w niskim, uplecionym w siatkę
płocie dostaliśmy się na plac z tyłu budynku i dalej,
wymalowanymi na zielono, drewnianymi schodami, do rozświetlonej
piwnicy. Obok miejsca, gdzie schody stykały się z betonową
posadzką leżała sterta sandałów. Mężczyzna, z którym
przyszedłem zniknął na chwilę za drzwiami jednego z dwóch
przylegających do poczekalni pomieszczeń. - Sheikh przyjmie cię w
swoim biurze - zakomunikował i odszedł. Pomieszczenie w
ideologicznych barwach islamu wyposażone było skąpo. Kilka
krzeseł, biurko na przeciw drzwi wejściowych i szafa pancerna
po lewej. Postawny brodacz koło czterdziestki, w białej
galabiji, z wyszydełkowaną mycką na głowie uśmiechał się
powitalnie owijając moją dłoń swoimi dwiema. Były ciepłe i
miękkie. Dowiedziałem się, że jestem Polakiem, który chce
studiować koran i nie wykluczał przejścia na islam, i że stojący
przede mną gość był gotowy mi w tym pomóc.
- Spotykamy się w
czwartki - dorzucił, gdy żegnaliśmy się ze świątobliwą
kurtuazją. Dopiero wychodząc zauważyłem, że ścianę za
moimi plecami zdobi sporych rozmiarów fotografia World Trade
Center.
- Po co jeździsz tak
daleko? - zapytał mnie Tadek w przerwie na lancz - w robocie już
dawno było wiadomo czemu oddaję się w każdej wolnej chwili -
Przecież prawie pod samym domem masz meczet!
Rzeczywiście. Tuż
naprzeciw obskurnego Chińczyka, w którym regularnie
zamawiałem beef with assorted vegetables, niepozornie majaczył
szyld: Islamic Community Center of Illinois - meczet w centrum
polskiej dzielnicy opanowywanej przez Meksyków! Budynek
upadłego, luterańskiego zboru z dnia na dzień zmienił się w
sunnickie centrum zarządzane przez palestyńskich uchodźców -
meczet i medresę arabskojęzycznycznej społeczności
północno-zachodniego Chicago oraz miejsce spotkań lokalnych
muzułmanów. Zakariyya - dyrektor centrum ze zdziwieniem odniósł się do mojej inklinacji. Wystawiała na próbę jego wyobrażenia o Polakach.
Do centrum zacząłem
jeździć regularnie, przynajmniej raz w tygodniu. Temat moich starań
o wizę do Arabii Saudyjskiej pojawił się na tapecie, gdy wyszło
na jaw, że dwóch Saudyjczyków również należy do wspólnoty.
- W tej sprawie musi
zdecydować z shiekh - zawyrokował Zakariyya.
Biuro uczonego w piśmie
pełne było świętych ksiąg w zielonych oprawach zdobionych
srebrną i złotą farbką. Shiekh wysłuchał mnie uważnie,
ściągając groźnie swe sumiaste czarne brwi, po czym moją prośbę
o kontakt z Saudyjczykami skwitował oddając sprawę w
allasze ręce.
-
Zapytam insha'Allah, insha'Allah.
Wypady na Devon stawały
się sporadyczne. Zniechęcała mnie długa podróż autobusami oraz
islamistyczny zapał moich pakistańskich informatorów. Wszak
interesował mnie język. Islam traktowałem jako przystawkę do
głównego dania. W świętym Jacku też już wiedzieli o moich
saudyjskich planach.
- Przecież tu
niedaleko jest agencja turystyczna. Tam załatwisz wizę.
Zdębiałem.
- Tak, tak. Bez problemu.
Na początek wystarczy skan paszportu - poinformował mnie przez
telefon głos pracownika agencji. Na miejsce dotarłem nazajutrz po
robocie. Posiwiali Pakistańczycy z brodami po pas zapytaniem o
religię wytykali moją naiwność. Biuro przy Devon świadczyło
usługi pielgrzymom.
Sprawy w Islamic
Center też miały się nijako. Sheikh, nękany pytaniami o
postępy w rozmowach z Saudyjczykami, wciąż tylko powtarzał swoje
"Insha'Allah, insha'Allah", lecz Allah wciąż najwyraźniej
nie chciał...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz