W
połowie lipca Słowacy znaleźli sobie zajęcie, które nie
kolidowało z ich pojmowaniem godności osobistej. Skończyły się
wyjazdy do pracy samochodem Dana, wygodne, na pół godziny przed rozpoczęciem
szychty. Zaczęły się za to długie powroty do domu. Żeby autobusem
dotrzeć do Little Falls na siódmą, musiałem teraz wstawać o
piątej. Mieszkańcy komuny na Franklin wciąż jeszcze spali na
podłodze (część z nich w pokoju gościnnym na przestrzał
połączonym z kuchnią), gdy jako pierwszy rozpoczynałem somnambuliczną krzątaninę. Nie chcąc ich budzić, kanapki na lancz przygotowywałem wieczorami. Z resztą stół o świcie
roił się od karaluchów, więc naprawdę trudno powiedzieć, co mną kierowało: empatia czy obrzydzenie. Do autobusu odjeżdżającego
z Newarku miałem dwadzieścia minut marszu. Mijane pozostałości
fabryk trwały w martwym milczeniu. Czasem pociąg opuszczający
stację w Harrison zmącił spokój tych krótkich chwil na
styku dnia i nocy. Odgłos nieba wolnego od samolotów pogłębiał
doznanie przejmującej ciszy.
Newark
to niemal trzystutysięczne miasto, z czego nieco ponad dwadzieścia
procent, to jego biali mieszkańcy. Zabudowania centrum tego niegdyś
tętniącego życiem ośrodka, łudząco podobne do majestatu
architektury Nowego Jorku lat trzydziestych, powstały z myślą o przemysłowej
metropolii z perspektywami na rozkwit i bujne owocowanie. Newark na
przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu lat stracił jednak
czterdzieści procent swoich mieszkańców. Zmęczone, milczące
twarze tych, którzy pozostali towarzyszyły mi teraz na przystanku
pod wiaduktem, w autobusie podczas zmagań o bezsenną podróż do
roboty.
Budzik
rozdzwonił się jak zwykle koło piątej. Doświadczenie narzucało
reżim, wybijając z głowy bonusowe, pięciominutowe drzemki -
próżną walkę z nieuniknionym. Za oknem wciąż było mroczno.
Ubrałem się po cichu i stąpając ponad ciałami śpiących pod
nogami, wymknąłem się z domu z nieodłączną, skórzaną torbą
Marty na ramieniu - walkman z dyktafonem, słuchawki, kanapki
przygotowane późnym wieczorem i angielsko-polski słownik
Langenscheidta (ten żółty). Na zewnątrz lało. Aleja, skąpana
w ciepłym, letnim deszczu, dziwnie pobłyskiwała w kolorze
błękitu, naznaczonego histerycznie drgającą paletą czerwieni. Przyspieszyłem
kroku.
Im bliżej skrzyżowania, tym donioślej łopotała ta świetlista
łuna. Trzypiętrowy budynek, za zakrętem po przeciwnej stronie ulicy, stał w płomieniach od parteru po dach. Wozy
strażackie kierowały grube strumienie wody już tylko na przylegające
budynki. Dom spisano na straty. Mieszkańcy dzielnicy stłoczeni jak chór statystów w niemym
przedstawieniu, moknąc w strugach deszczu nasycali swoje oczy
apokaliptycznym widokiem płomieni trawiących dobytek sąsiadów. Przystanąłem, żeby przez chwilę przyjrzeć się tej
niecodziennej transformacji. Drewniana konstrukcja budynku,
pochłonięta energią pożaru, na moich oczach zmieniała się w
spowite dymem, skwierczące zgliszcza...
- Wracam do
Polski! – oznajmił któregoś dnia Paluch. Niechętnie wprowadzał
w szczegóły. Szybko jednak puścił farbę, że coś tam w pralni
narozrabiał, w dodatku po naszej przygodzie na Journal
Square nie znajdował już sposobu na stłumienie pożogi
opanowującej jego własne życie. Nie widział dla siebie miejsca w
pralni, w Harrison, czy w jakimkolwiek innym zakątku Ameryki. Z
jakiegoś powodu było mu wstyd, a tymczasowego rozwiązania
problemów szukał w decyzji o ucieczce. Niemal z dnia na dzień
dopełnił obowiązków przesiedleńca - powysyłał paczki do
Polski, odsprzedał mi pracę w pralni...i się zwinął. Porzucił
całe to dymiące pogorzelisko - pamiątkę po pożarze, który sam
znowu wzniecił...
Za to w
moim świecie aureola optymizmu na nowo rozświetlała mroki
perspektywą codziennych wyjazdów do lepszej roboty. Na Manhattan!
Chłopakom z siapy z samego rana zapowiedziałem, że odchodzę. Dla
podniesienia pożegnalnego nastroju spaliliśmy na hali skręta.
Przy wtórze pił, wiertarek, młotków i szlifierek dzień
minął podniecająco, w atmosferze jedności cementowanej poczuciem
kolektywnego przekraczania kolejnej z granic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz