Lot
z Taszkentu do Singapuru trwa siedem i pół godziny. To mój debiut
w Uzbekistan Airways. W kabinie samolotu jest ciepło. Nie mogę
zasnąć. Kiedy w końcu udaje mi się przymknąć oczy, stewardesy w
topornych uniformach wytrącają mnie z letargu proponując z kobylą subtelnością wodę, kawę i herbatę. Jak gęgające blond
roboty kierują formułkę oferty obiadowej do rozbudzonych i do śpiących.
Singapurskie lotnisko Chiangi przypomina lobby czterogwiazdkowego hotelu. Obsługa w punktach informacyjnych uwodzi cierpliwością, a sprawnie działający internet rozpieszcza. Zalewany światłem sufitowych lamp idę w pustym holu, wyrwanym z wyobraźni Jarmusha. Po ścianą, z nie wiadomo jakiego powodu stoi Hindus posługacz, a Oskar Peterson sączy się z nie wiadomo kąd.
Singapurskie lotnisko Chiangi przypomina lobby czterogwiazdkowego hotelu. Obsługa w punktach informacyjnych uwodzi cierpliwością, a sprawnie działający internet rozpieszcza. Zalewany światłem sufitowych lamp idę w pustym holu, wyrwanym z wyobraźni Jarmusha. Po ścianą, z nie wiadomo jakiego powodu stoi Hindus posługacz, a Oskar Peterson sączy się z nie wiadomo kąd.
Na
mapie Azji Południowo-Wschodniej, Singapur jest enklawą dobrobytu i wręcz germańskiej organizacji życia. W dodatku ta pompa
wielokulturowego charakteru miasta-państwa, w którym tolerancja
kwitnie w ramkach twardego prawa. Zdelegalizowane gumy do żucia,
mandaty za plucie na ulicy, kara śmierci za przemyt trawki. Na
stacji metra biegam, żeby wymienić banknoty na drobne. Wszędzie
kręcą się gotowi do pomocy pracownicy lotniska. Przy każdym
automacie biletowym ktoś coś cierpliwie wyjaśnia. Widząc, że mi się
śpieszy i że drobne, które zdobyłem są wciąż za grube, pomagierka spod automatu dopłaca mi dwa dolary, które wyciąga z własnego portfela.
Przystań
promowa, to jednocześnie gigantyczny kompleks handlowy. Bramki przy wyjściu z metra,
potem w lewo do długiego tunelu i w prawo przez uliczkę fast foodów aż do ruchomych schodów. Nimi na trzecie piętro. Gdy dobijam do chłopaków, jestem już mokry. Odprawa przypomina
procedurę na lotnisku. Kontrola paszportów, drukowanie kart
pokładowych, nadawanie bagaży. Niczego sobie
promik w mgnieniu oka nabiera prędkości. Dopiero z pokładu na rufie widać czym naprawdę jest Singapur.
Na redzie mijamy setki statków handlowych, holowników, łodzi rybackich i jachtów. Żegnają nas rzędy bogatych domów z widokiem, dźwigi, wieżowce, mini-miasteczka pasażerskich wycieczkowców, kominy fabryk. Masywna zabudowa nowoczesnego miasta, które postawiło na sukces ekonomiczny, puszy się ku zdumieniu przyjezdnych takich jak ja.
W kolejce do indonezyjskiej odprawy mijam ogromny afisz, a na nim zdjęcie rąk zakutych w kajdanki - ostrzeżenie przez pracą na czarno. Kuba spogląda porozumiewawczo. Zastanawiamy się, czy organizator zajął się papierologią jak trzeba. Podczas odprawy paszportowej celnik zadaje pytania o cel przyjazdu. Na wszelki wypadek, mówię, że jestem turystą.
W kolejce do indonezyjskiej odprawy mijam ogromny afisz, a na nim zdjęcie rąk zakutych w kajdanki - ostrzeżenie przez pracą na czarno. Kuba spogląda porozumiewawczo. Zastanawiamy się, czy organizator zajął się papierologią jak trzeba. Podczas odprawy paszportowej celnik zadaje pytania o cel przyjazdu. Na wszelki wypadek, mówię, że jestem turystą.
28.09.2018
W Hotelu Królewskim - naszym domu na najbliższe kilka dni, śniadania je się na dachu. Na
pierwszy rzut oka widać, że wszystko tu kiedyś było dżunglą.
Palmy porastają widoczne wzgórza i niemal każdy skrawek
niezagospodarowanej ziemi. Powietrze jest lepkie od
wszechobecnej wilgoci, a kłębiące się od samego rana tropikalne chmury zapowiadają popołudniowy deszcz. Mimo że nie ma jeszcze dziewiątej, już jestem mokry, a przecież tylko poruszam szczęką.
Po nocy nieprzespanej w uzbeckim samolocie, nocka w hotelowym zaciszu nie wystarcza, żeby w pełni się ocknąć. Wciąż jestem senny, nieustannie zmieniające się plany naszych gospodarzy wymuszają
jednak czujność. Kuba co chwila podsyła nam korekty planu nadchodzących wydarzeń. W Azji Południowo-Wschodniej nie wiele dzieje się punktualnie. Rzadko zdarza się, żeby ktoś, wbrew przyjętym tu zwyczajom, oczekiwał od nas jakiejś punktualności. Stragan dziewczyny w chuście przypomina warsztat zegarmistrzowski. Kilka telefonów, kable i gadżety o trudnym do odgadnięcia przeznaczeniu walają się niewielkim stole. Tu można załatwić kartę sim. Nowy numer trzeba najpierw zarejestrować. Dziewczyna przeszukuje stronice przybrudzonych arkuszy z rzędami danych, wybiera rząd cyfr i wklepuje coś na klawiaturze archaicznej Nokii, do której przytwierdzono coś w rodzaju czytnika kart. Po kilku minutach oddaje mi telefon. Działa! W drodze do Hindusa buszuję po indonezyjskim internecie pod czyimś nazwiskiem.
W restauracji klimat jest spartański. Ciężkie krzesła i stoły, białe ściany i żadnych ozdób. Szybko zamawiamy i chwilę czekamy. Gdy okazuje się, że masala jest przesolona, kelner bez słowa wynosi ją na zaplecze i po chwili przynosi nową porcję, chyba rozwodnioną, bo kolor coś pojaśniał. Jedzenie jest smaczne, ale nikt z zachwytu nie cmoka. W trakcie posiłku w restauracji zjawia się kobieta. Chodzi od stolika do stolika i każdemu bez wyjątku poświęca tyle czasu, ile potrzeba, gdy tak stoi z wyciągniętą ręką, niewrażliwa na obojętność, jakby zachęcana odmowami. Teraz kolej na nas. Odmawiam jej po polsku, na co ona kaszle mi do talerza i dalej swoje. Hindus siedzący obok czuje się zakłopotany. Nikt z obsługi nie reaguje. Zwykle spokojny Grzegorz, zaszachowany nieznaną sobie dotąd odmianą niezłomności, próbuje odciąć się od natręctwa, gdy nadchodzi jego kolej, udając, że nic nie widzi. Niełatwe to zadanie. Musi zachować spokój, tak potrzebny w delektowaniu się ulubioną potrawą, okazać stanowczość skrywając zarazem opanowujący go gniew, z którym tak nie lubi się obnosić. Kobieta, która teraz wydaje mi się już niespełna rozumu, nie daje za wygraną. Grzegorz, poderwany atakiem narastającej złości, nie patrząc jej w oczy rzuca w powietrze stężałe „nie!”. Je przy tym łapczywie, jakby chciał uciec od stołu, lecz żal mu było porzucić na wpół dojedzone danie.
Jako człowiek bożego implantu, w temacie jałmużny zgadzam się z naukami bahaizmu. Obdarowujący, powodowani litością, motywują obdarowywanych do trwania w bierności. Taka postawa w efekcie oddala od Boga i jednych i drugich. Tylko działanie ukierunkowane na duchowy rozwój jest ścieżką, która do niego zbliża, sam zaś obdarowujący, powodowany słabością popełnia grzech, utwierdzając obdarowywanego w przekonaniu, że bierność też może liczyć na nagrodę. Mimo że z czysto emocjonalnego punktu widzenia już samo odmawianie jałmużny budzi niesmak, posuwam się o krok dalej. Wstaję od stołu i biorąc kobietę delikatnie pod rękę, wyprowadzam z lokalu. Kelner patrzy na mnie z wdzięcznością, a ja na niego z rosnącą odrazą. Nikt z biesiadujących nie chce się podjąć tej igraszki ze złą karmą. Przecież ta kobieta nie ma nic, a ja nie dość, że mam i nie chcę się podzielić, to jeszcze wyrzucam ją z jedynej pracy, którą zna. Wszyscy jednak czują ulgę. Wyręczam ich.
W restauracji klimat jest spartański. Ciężkie krzesła i stoły, białe ściany i żadnych ozdób. Szybko zamawiamy i chwilę czekamy. Gdy okazuje się, że masala jest przesolona, kelner bez słowa wynosi ją na zaplecze i po chwili przynosi nową porcję, chyba rozwodnioną, bo kolor coś pojaśniał. Jedzenie jest smaczne, ale nikt z zachwytu nie cmoka. W trakcie posiłku w restauracji zjawia się kobieta. Chodzi od stolika do stolika i każdemu bez wyjątku poświęca tyle czasu, ile potrzeba, gdy tak stoi z wyciągniętą ręką, niewrażliwa na obojętność, jakby zachęcana odmowami. Teraz kolej na nas. Odmawiam jej po polsku, na co ona kaszle mi do talerza i dalej swoje. Hindus siedzący obok czuje się zakłopotany. Nikt z obsługi nie reaguje. Zwykle spokojny Grzegorz, zaszachowany nieznaną sobie dotąd odmianą niezłomności, próbuje odciąć się od natręctwa, gdy nadchodzi jego kolej, udając, że nic nie widzi. Niełatwe to zadanie. Musi zachować spokój, tak potrzebny w delektowaniu się ulubioną potrawą, okazać stanowczość skrywając zarazem opanowujący go gniew, z którym tak nie lubi się obnosić. Kobieta, która teraz wydaje mi się już niespełna rozumu, nie daje za wygraną. Grzegorz, poderwany atakiem narastającej złości, nie patrząc jej w oczy rzuca w powietrze stężałe „nie!”. Je przy tym łapczywie, jakby chciał uciec od stołu, lecz żal mu było porzucić na wpół dojedzone danie.
Jako człowiek bożego implantu, w temacie jałmużny zgadzam się z naukami bahaizmu. Obdarowujący, powodowani litością, motywują obdarowywanych do trwania w bierności. Taka postawa w efekcie oddala od Boga i jednych i drugich. Tylko działanie ukierunkowane na duchowy rozwój jest ścieżką, która do niego zbliża, sam zaś obdarowujący, powodowany słabością popełnia grzech, utwierdzając obdarowywanego w przekonaniu, że bierność też może liczyć na nagrodę. Mimo że z czysto emocjonalnego punktu widzenia już samo odmawianie jałmużny budzi niesmak, posuwam się o krok dalej. Wstaję od stołu i biorąc kobietę delikatnie pod rękę, wyprowadzam z lokalu. Kelner patrzy na mnie z wdzięcznością, a ja na niego z rosnącą odrazą. Nikt z biesiadujących nie chce się podjąć tej igraszki ze złą karmą. Przecież ta kobieta nie ma nic, a ja nie dość, że mam i nie chcę się podzielić, to jeszcze wyrzucam ją z jedynej pracy, którą zna. Wszyscy jednak czują ulgę. Wyręczam ich.
Plac,
na którym stoi scena jest centralnym miejscem dzisiejszego festynu.
Soundcheck trwa zaledwie kilka minut. Sprawdzamy tylko monitory. O
osiemnastej zaczyna się wezwanie do modlitwy, a do dwudziestej w
ogóle nie można nic wpuszczać na przody. Impreza odbywa się pod największym meczetem na wyspie.
W
miarę pogłębiania się organizacyjnego chaosu, nasz asystent informuje Kubę na bieżąco o kolejnych obsuwach. Z hotelu
wyjeżdżamy o dwudziestej pierwszej zamiast o dziewiętnastej
trzydzieści. Dookoła placu pod meczetem ulice są zakorkowane. Na
błotnistej ziemi, na której jeszcze rano rosła tłusta, tropikalna trawa,
zaparkowano setki skuterów. Przeciskamy się na tył sceny, podczas
gdy konferansjer zabawia publiczność w stylu, w jakim prywatne stacje radiowe poklepują słuchaczy po plecach. Nie mam wątpliwości, że trzeba będzie pomachać grubym prętem.
Wywołani, wychodzimy przed kilkutysięczny tłum gapiów. Chłopaki stoją gotowi do gry, a konferansjer urządza mi talk show. Każda odpowiedź, każdy mój gest spotyka się z piskliwą reakcją zgromadzonych pod sceną nastolatek. Ich wrzaski w mgnieniu
oka definiują charakter całego występu. W grze, która jest odpowiedzią na napór szalonej energii tłumu nie ma miejsca na subtelności. Głośno,
mocno, metodycznie, zdecydowanie i bez zadawania pytań. Oto odpowiedź na jego nieuświadomione potrzeby. Mateusz twardo zagaja na basówce, Grzegorz
wtóruje mu ciosem zza ucha, ja drę się do mikrofonu jak małolata z Taszkentu, a dziewczyny kwiczą, gdy żyłuję wysokie
nuty. Po pierwszym numerze jestem kompletnie
mokry. Ktoś podbiega z papierowymi chusteczkami. Chusteczki? Tu
koszulę trzeba wyżymać! Rzucam w tłum parę
kontrolnych haseł. Mam w zanadrzu
malarską opowieść pod improwizowaną część koncertu. Ze
zdziwieniem stwierdzam, że prawie nikt nie zrozumiał naszego talk showu po angielsku...
29.04.2018
29.04.2018
Asfaltowa
droga położona jest na szczycie krótkiej przełęczy. Po jednej
stronie znajduje się nasz Hotel Królewski, do którego prowadzi stromy podjazd w dół, po drugiej rozpościera się widok na dachowisko ciasnej zabudowy ni
to wsi ni miasteczka. Ruszam żużlową ścieżką tam, gdzie
ponad dachami, kopuły meczetów górują na tle
błękitu morza. Strome
zejście przez zagrodę zagraconą odpadami z plastiku prowadzi do
pierwszych zabudowań. Zaczyna kropić. Jakiś mężczyzna zaprasza mnie
pod okap. Zbiega się gromadka dzieci. Pochodzi też młoda dziewczyna.
Pyta podejrzliwie, co tu robię. Wyjaśniam. Interesuje ją mój
wiek, narodowość, zawód. Chce wiedzieć czy mam żonę i dzieci.
Nie pozostaję jej dłużny. Ma dwadzieścia lat, męża i dziecko.
Jest chrześcijanką. - Tu wszyscy na wzgórzu to chrześcijanie -
wyjaśnia wskazując na obrośnięte slumsami zbocze, u podnóża
którego ścielą się domy zamożniejszych mieszkańców i ich
meczety.
Wąska ścieżka wyściełana betonowymi płytami kluczy pośród chaotycznej wzniesionych samowolek, którym nie można odmówić pastelowego uroku. Błękitna woda o mlecznej konsystencji sączy się bezgłośnie pod mostkiem, nieco wstydliwie, jak na ściek przystało. Po Dwugodzinna wędrówka w nieznośnym upale, monotonny labirynt wąskich ulic zmuszają mnie do odwrotu taksówką.
Wąska ścieżka wyściełana betonowymi płytami kluczy pośród chaotycznej wzniesionych samowolek, którym nie można odmówić pastelowego uroku. Błękitna woda o mlecznej konsystencji sączy się bezgłośnie pod mostkiem, nieco wstydliwie, jak na ściek przystało. Po Dwugodzinna wędrówka w nieznośnym upale, monotonny labirynt wąskich ulic zmuszają mnie do odwrotu taksówką.
Celem naszej popołudniowej wycieczki jest wizyta w Hotelu Plażowym. Wylot do Chin mamy za trzy dni,
ale wylot z Hotelu Królewskiego już jutro rano. Kombinujemy jak przezimować bez ponoszenia kosztów. Gdy zespół tapla się w basenie, Kuba negocjuje z menadżerem. Sygnet, cygańskie bryczesy i koszula w stylu koko dżambo. Zobaczymy jak pójdzie.
- Dogadałeś coś? - pyta zniecierpliwiony Mateusz. Tylko głowy nam z wody wystają. - Zagracie seta i możemy posiedzieć do wyjazdu - oznajmia nasz menadżer na rozparciu dumą z pomyślnego wyniku kilkunastominutowej pogaduchy. Z dnia na dzień, bez planu, z wiarą, że jakoś się ułoży Azja wciąż daje się lubić.
- Dogadałeś coś? - pyta zniecierpliwiony Mateusz. Tylko głowy nam z wody wystają. - Zagracie seta i możemy posiedzieć do wyjazdu - oznajmia nasz menadżer na rozparciu dumą z pomyślnego wyniku kilkunastominutowej pogaduchy. Z dnia na dzień, bez planu, z wiarą, że jakoś się ułoży Azja wciąż daje się lubić.
30.04.2018
Niebo szarzeje, gdy tak czekamy w lobby
Hotelu Królewskiego, z którego od godziny próbujemy próbujemy się wymeldować.
Recepcjoniści nalegają, żebyśmy zapłacili za room service, choć
wszystkie usługi, z których korzystaliśmy w pokojach były wyrazem
gościnności organizatorów festiwalu. Poza tym umówiony transport
nie przyjedzie. Kierowca dzisiaj ma wolne.
Droga do Hotelu Plażowego prowadzi
przez bezludzia wyrwane dzikiej naturze. Będzie tego ze dwadzieścia
kilometrów wąskiej szosy. Singapurski inwestor zadbał nawet o połączenie promowe z tą zaciszną oazą, problem w tym, że to grobowe zacisze. Koło basenu kręci się kilku
gości hotelowych. Podpisują kwit na ręczniki i kładą się na
leżakach uplecionych z plastikowej wikliny. Bar serwuje drinki bez
konieczności wychodzenia z wody, a tablica pod barem informuje czego
na basenie nie wolno. A więc nie wolno krzyczeć, biegać, skakać
na bombę i miziać się z ukochaną.
Wolno natomiast się schlać i utopić na trzech metrach.
Przy plaży, która za dnia ujawnia płytkie dno rozbełtane ruchem
tutejszych pływów, też nikogo nie widać. - Uwaga na meduzy i
szkaradnice! - ostrzega szyld opatrzony symbolami zagrożeń. Pokoje
cieszą wystrojem. Jest szezlong i nocne lampy, nowoczesny telewizor
i komódka pełna szuflad. Na ścianie czuwa niby Miró. Zastanawia mnie czym kierował się autor, gdy przeciągał te kilka
czarnych kresek ponad bardzo ciemnozielonym tłem. Na widok silikonowej
bejcy, łuszczącej się w miejscu, gdzie wysłużona wanna styka się
ze ścianą, doznaję flashbacków gastarbeitera.
Szybko okazuje się, że
wynegocjowany przez Kubę deal uległ modyfikacjom. Z oferty znika
lancz, zamiast spodziewanych czterech mamy dwa pokoje i gramy dwa dni
zamiast jednego. Co mi tam. Lubimy przecież grać, w dodatku
mieliśmy parę dni przestoju. Dopiero gdy po skończonym secie menadżer podchodzi do mnie i proponuje, żebyśmy jeszcze jeden zagrali, tracę
kontrolę nad emocjami.
- Może szklanką wody by nas ktoś najpierw
poczęstował?!
- Może by poczęstował, ale trzeba poprosić!!! - odcina się reprymendą za niedomiar pokory. Podczas spaceru czuję się chrześcijaninem. Waham się, czy aby nie miał racji. Dręczą mnie wyrzuty sumienia powodowane brakiem wdzięczności, która przecież powinna mnie przepełniać. Za ten występ pod recepcją, za ostrzegawczy ton zdarzeń, za tę atmosferę domu spokojnej starości, nawet za publiczność, która nie przyszła tu słuchać, za równikowy raj. Wracając przez lobby widzę, jak koledzy, zażenowani moim uniesieniem, dwoją się i troją podczas wymiany uprzejmości. Menadżer też się uwija polewając szczodrze z butelki zatopionej w metalowym naczyniu z lodem. W powietrzu czuć wyraźne fą fą. A jednak gościnność mu się przetkała. Zasypiam w poczuciu z wolna rozpływającej się udręki...
- Może by poczęstował, ale trzeba poprosić!!! - odcina się reprymendą za niedomiar pokory. Podczas spaceru czuję się chrześcijaninem. Waham się, czy aby nie miał racji. Dręczą mnie wyrzuty sumienia powodowane brakiem wdzięczności, która przecież powinna mnie przepełniać. Za ten występ pod recepcją, za ostrzegawczy ton zdarzeń, za tę atmosferę domu spokojnej starości, nawet za publiczność, która nie przyszła tu słuchać, za równikowy raj. Wracając przez lobby widzę, jak koledzy, zażenowani moim uniesieniem, dwoją się i troją podczas wymiany uprzejmości. Menadżer też się uwija polewając szczodrze z butelki zatopionej w metalowym naczyniu z lodem. W powietrzu czuć wyraźne fą fą. A jednak gościnność mu się przetkała. Zasypiam w poczuciu z wolna rozpływającej się udręki...
01.05.2018
Podczas śniadania dochodzi do
konfrontacji. Kuba uważa, że przeginam i że nie ma zamiaru za mnie
kolejny raz przepraszać. Grzegorz, że moje zachowanie na wszystkich
rzutuje. Wszyscy są zgodni, nawet milczący Mati, tym bardziej, że
w końcu spędzili fantastyczny wieczór. Menadżer okazał się
równym gościem. Czarował szczodrością, śpiewał i częstował
bezalkoholowym winem. Na zakończenie feralnie rozpoczętego wieczoru
zapowiedział się, że wpadnie na jutrzejszy występ, a Grzegorzowi
obiecał nawet flaszeczkę tego wykwintnego trunku. Tłumaczę się
i bronię. Na szalę rzucam lojalność. Wchodząc w niepożądane
dysputy pomijam przecież bezdyskusyjny wkład menadżera w
niepomyślny rozwój sytuacji. W retoryce roszczeń uderzam w ton
słusznie podważający kompetencje organizatorów, mimo że
przelaniu się czary goryczy można zażegnywać w korespondencjach i
negocjacjach na żywo, które nie są moim obowiązkiem. Kuba jeszcze nie rozumie, że bez względu na
sytuację powinien trzymać stronę zespołu. Bywam porywczy, ale nie
jestem nieracjonalny. Chłoniemy, choć temat wisi w powietrzu. Zbyt
wiele obowiązków wzięliśmy na siebie. Kuba ogarnia bieżące
sprawy, biega z kamerą, a do tego ta cała dyplomacja. Z uśmiechem na twarzy stawia czoła idiotyzmowi, który napotykamy na
każdym kroku, a z którym wolałby sobie radzić prosto z mostu, jak
przystało na gościa, którego do snu koi Behemoth. Ja prowadzę koncerty, warsztaty, robię
zdjęcia, codziennie piszę, a w
międzyczasie na odległość zajmuję się festiwalem. Pół
roku poza domem, w hotelach, wynajętych pokojach, wśród zgiełku,
brudu, jedzenia w tanich knajpach i życia wśród ludzi, dla których
jestem powietrzem, sprawiło, że chwilowo nie stać mnie na wyrozumiałość wobec gospodarza imprezy, który chce na mnie zaoszczędzić. Charakter Kuby mieści się w
ramkach wymogów pracy menadżera. W sytuacjach ekstremalnych potrafi
powstrzymać impuls skutkujący destrukcją. Dzielę się z nim swoim
doświadczeniem jak mogę, lecz nie chcę się bezpośrednio
angażować. Impulsywność jest znakomitym silnikiem aktów
tworzenia. To maszyna napędzająca czołg autokreacji, generująca
zupełnie inny typ energii. Można ją bezkarnie zaprzęgać w
jarzmo artystycznych wypróżnień. Problem pojawia się wtedy, gdy w sprawach, za które powinien odpowiadać menadżer, narzędziem interwencji staje się
porywczość artysty, jego skrajnie subiektywna ocena sytuacji oraz
przekonanie o działaniu w imię jakiegoś ideału. Ta postawa zwana
przez jednych brakiem roztropności, przez innych uważana jest za
głupotę. Współpraca z Kubą pod banderą Jazzu po Polsku, po
prawie trzech trasach i ponad pięćdziesięciu tysiącach wspólnie
przejechanych kilometrów ewoluowała do pełnego turbulencji stanu
połowicznie kontrolowanej symbiozy. To kolejny krok naprzód!
Przepastne lobby Hotelu Plażowego jest gotowe do wieczornego koncertu. Pod sufitem migają rurki naszpikowane kolorowymi żaróweczkami, przed sceną, smagane podmuchem gigantycznego klimatyzatora chłodzą się puste fotele. Podczas wyjścia na scenę, barmani machają nam zza kontuaru. W głębi holu, przy drzwiach czuwa odźwierny. Dziewczyny z recepcji też łypią w naszą stronę. Nie ma gości hotelowych, nie ma równego menadżera. nie ma flaszki bezalkoholowego wina. Do końca występu na sali panuje kompletna pustka.
Przepastne lobby Hotelu Plażowego jest gotowe do wieczornego koncertu. Pod sufitem migają rurki naszpikowane kolorowymi żaróweczkami, przed sceną, smagane podmuchem gigantycznego klimatyzatora chłodzą się puste fotele. Podczas wyjścia na scenę, barmani machają nam zza kontuaru. W głębi holu, przy drzwiach czuwa odźwierny. Dziewczyny z recepcji też łypią w naszą stronę. Nie ma gości hotelowych, nie ma równego menadżera. nie ma flaszki bezalkoholowego wina. Do końca występu na sali panuje kompletna pustka.
02.05.2018
Z
Hotelu Plażowego do przystani promowej jadę z portierem. Pyta
jak minął mi pobyt i czy jeszcze tu wrócę. Też się cieszy, że jego półroczny kontrakt wkrótce się kończy. Gorąco
poleca jakąś inną wyspę w pobliżu. - Tam proszę pana czuć życie!
Prom,
którym wracam do Singapuru przypomina wodolot, zaś sama podróż
przez cieśninę przeprawę przez olbrzymie kotwicowisko. Po długim
oczekiwaniu w kolejce i szybkiej odprawie paszportowej wskakuję do
żółtej taksówki. Autobus, którym zamierzałem dotrzeć na
lotnisko, właśnie odjechał. W pierwszym terminalu wsiadam do
kolejki. Dalej już autobusem. Gdy okazuje się, że wszystko
pomyliłem, wracam skąd przyjechałem, żeby odprawić się w Air China. Po raz pierwszy lecę do Chin bez wizy...
Próby zdobycia glejtu w Sajgonie spełzły na niczym, więc postanawiamy, że czas przetestować opcję
trzydniowego tranzytu.
Air
China to linia z ambicjami. Od niedawna obsługuje bezpośrednią
trasę do Polski oferując do tego programy lojalnościowe. Samolot
jest czysty, a obsługa spolegliwa. Lot z Singapuru do Chengdu w linii
prostej na północ trwa cztery godziny. W samolocie snuję w głowie scenariusze typowe dla Polaka, który przeszedł przez młockarnię amerykańskiej procedury wizowej i doświadczył kowbojskiego stylu pracy służb granicznych za oceanem. W chińskim tranzycie podróżuję niby zgodnie z jego zasadami. Wyruszyłem przecież z kraju A przez kraj B, czyli przez Chiny, do kraju C. Ale co to za tranzyt skoro lecę z Singapuru przez Chengdu do Kuala Lumpur? To tak jakbym z Londynu leciał do Paryża przez Nowy Jork. Wizyta w lotniskowej toalecie kładzie kres moim rozterkom. Tworzę sobie w głowie nowy podział na mapie świata i tylko to się teraz liczy. Są więc kraje toalet publicznych z muszlą klozetową
i papierem, który w dowolnych ilościach, otworem rzeczonej muszli
odpływa w niepamięć w postaci odrażającej pulpy. To kraje
kultury Zachodu. Tam promuję się higienę stosowania papieru. Zanurzywszy ręce po łokcie w dżemie, przedstawiciel tej kultury jest skłonny uwierzyć, że papier wytrze je do czysta, zaś
efekt takiego aktu higieny uznać za całkowicie satysfakcjonujący. Są
kraje przykucania ponad dziurą i wrzucania papieru do kubełka bez
przykrywki. W tych krajach papier nosi się ze sobą. Ce suo li mei you zhi - W toalecie nie ma papieru. - podpowiada już w którymś z pierwszych rozdziałach podręcznik do mandaryńskiego, autorstwa znakomitego tercetu polskich sinologów. Toalety krajów o korzeniach muzułmańskich należą do grupy, którą
faworyzuję najbardziej. Tam też jest przykucnik, nie ma papieru,
ale jest prysznic! Tak, lepiej ręce utaplane w dżemie płukać, niż
wycierać je z dżemu suchym papierem! Choć podłogę tych wychodków przypomina błotniste bajorko, ich niewątpliwą zaletą jest jakość
powietrza. W toaletach kultury zachodu wyziewy kamufluje się tężyzną odoru zielonego jabłeczka, żeby mogły powirować niezauważenie w atmosferze zmęczonej i wzdętej. W muzułmańskich wychodkach nie ma takiej potrzeby.
Tam z reguły nie śmierdzi. Kategoria, którą najwyżej sobie cenię, to
wychodki ateizmów postkomunistycznej Azji Południowo-Wschodniej.
Tam nie dość, że jest papier, muszla i prysznic, to nie ma
kubełków bez przykrywki i chemii w powietrzu. Można sobie takie
pomieszczenie spłukać do poziomu własnej nadwrażliwości, by spokojnie oddać się powinnościom, które nas tam przywiodły.
Chińscy pogranicznicy różnią od
swoich amerykańskich kolegów pod każdym względem. Pani zamiast drążyć temat celu mojej podróży, cieszy się, że ma okazję po angielsku sobie pogadać, panowie wpisują do wielkiej
księgi nazwy miast na trasie mojej podróży, nazwę i adres hotelu, w którym się zatrzymam, ja pieczętuję to własnoręcznym
podpisem, a pani wręcza mi paszport z trzydniową wizą w formie
pieczątki. Chłopaki czekają już na mnie z bagażem.
Znowu jestem w Chinach.
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza