Niczym kowadło
wypuszczone w przepaść z rąk stojącego na moście, potężny
Boeing pikuje samotnie naprzeciw piaszczystego pustkowia. Dwustu
mężczyzn dynda w kabinie pasażerów pod oparciami foteli.
Niektórzy rzygają ze strachu, inni pokrzykują z niedowierzaniem.
Ten zwiotczały zwisa przebity pociskiem z broni przeciwlotniczej.
Nikt się takiego lądowania nie spodziewał. Nikt z nich dotychczas
nie pikował w stronę rozpalonej słońcem ziemi. Nikt z nich w ogóle nigdy nie pikował. Upływ czasu
rozkleja Michaelowi usta. Zalepione ostrożnością koczownika
wegetującego wśród obcych w końcu zmieniają się w kłapiącą
maszynkę do wskrzeszania przeszłości. Mówi o Iraku. Na zlecenie
amerykańskich mocodawców organizuje w swoim kraju grupę białych
najemników. Teraz lądują pod ciężkim obstrzałem. Jeżeli
przeżyją, będą ochraniać cywili w służbie armii USA w strefach
zielonych i czerwonych. Jeszcze nie wiedzą, że na rozkaz
amerykańskiego dowództwa przyjdzie im zabijać. Po wygaśnięciu
irackiego kontraktu Michael kilka lat przepracował w Chinach. Teraz
uczy angielskiego w tutejszych podstawówkach. Z niepokojem referuje
mi ostatnie doniesienia z RPA. Narzeka, że reżim Murzynów najpierw
zbezcześcił idee Mandeli, potem zrujnował gospodarkę. Korupcja
oraz socjalistyczne ambicje władzy doprowadziły kraj na krawędź
wojny domowej. Pokazuje mi jakiś filmik. Rzeczywiście. Wygląda na
to, że prezydent Zumba jeszcze nie rozgryzł liczebników.
-Byliśmy jak Australia
czy Nowa Zelandia. Teraz jesteśmy jak Zimbabwe. Wkrótce będziemy
jak Somalia - wrzuca RPA do jednego wora z upadłymi państwami, w
których rządzi chaos.
30.03
Dzisiaj rano powrócił
Jezus. Jaranie chyba odjęło mu rozum, bo na pytanie gdzie się
przez te kilka dni bujał, nie jest w stanie powiedzieć czy był na
północy czy może jednak na południu. Przestał jeść i mało
pije. Trujący susz muzyki znowu pobrzękuje z jego słuchawek na tle
ciszy, do której zdążyliśmy szybko przywyknąć. Sepultura...
- Jesus! Puedes bajar un
poco? - ścisza od razu i bez śladu pretensji.
03.04
Najpierw klęka nam
klimatyzator. Potem na celę wjeżdżają wentylatory. Od paru dni
mam zapalenie ucha. Przydałyby się antybiotyki, ale postanawiam nie
iść na łatwiznę.
Piąty dystrykt, to
Chińska Dzielnica zamieszkiwana przez buddyjską mniejszość Hoa -
potomków handlarzy przybyłych do Wietnamu w czasach dynastii Qing. Dwieście lat zajmuje im przejęcie kontroli nad wietnamskim handlem, a szczyt ich prosperity
przypada na okres francuskiej władzy kolonialnej. Na ulicach Piątego Dystryktu towary opatrzone
chińskimi znakami do dziś przeładowuje się z ciężarówek na motocykle. W Sajgonie to najlepsze miejsce, żeby
znaleźć "chińskiego" lekarza. Dla mnie to najlepszy
moment, żeby się przekonać jak się ma wietnamskie
ziołolecznictwo.
Medycyna wschodnia zwana tu północną jest w
Wietnamie silną alternatywą dla medycyny konwencjonalnej czyli
zachodniej. Pierwsi lepsi na ulicy wskazują mi pierwszy lepszy
gabinet zielarza.
- Lekarz będzie za dziesięć minut - informuje młody chłopak i każe mi siadać. Drzwi gabinetu otwarte są na oścież i wychodzą na ruchliwą ulicę. Zielarz zjawia się po chwili i jak przystało na prawdziwego lekarza przywdziewa biały fartuch. Wypytuje o cel mojej wizyty, bada puls, sprawdza język, zagląda w oczy i wypisuje receptę. Czternaście ziół.
- Lekarz będzie za dziesięć minut - informuje młody chłopak i każe mi siadać. Drzwi gabinetu otwarte są na oścież i wychodzą na ruchliwą ulicę. Zielarz zjawia się po chwili i jak przystało na prawdziwego lekarza przywdziewa biały fartuch. Wypytuje o cel mojej wizyty, bada puls, sprawdza język, zagląda w oczy i wypisuje receptę. Czternaście ziół.
- Wizyta jest bezpłatna
- tłumaczy. Mam tylko wykupić lekarstwa w jego aptece, za
sześćdziesiąt dolarów... Wygląda na to, że medycyna północna to
w Wietnamie alternatywa dla zamożnych. Nawet nie mam tyle przy sobie. O
dziwo lekarz pozwala mi zabrać gęsto zapisaną receptę, którą realizuję w obskurnej aptece obok. Lekarstwa kosztują mnie tam prawie trzy razy taniej. Godzina wyszukiwania odpowiednich
suszy, odmierzania, drobienia i paczkowania, no i dostaję siedem
foliowych worków.
- Kup gliniany garnek do
gotowania ziół, wsyp do niego zawartość worka, zalej
trzema miskami wody, gotuj aż dwie miski odparują i pij gorące. Z tego, co zostało w garnku zrób wieczorem jeszcze jeden wywar. -
wyjaśnia jednym tchem krępy aptekarz o poczerniałych stopach.
Instrukcję nagraną na dyktafon rozszyfrowuje mi w hotelu matka
właścicielki. Na targu za półtorej dolara kupuję garnek i
zabieram się do gotowania. Włochate korzenie, zasuszone wióry i
nieznane mi z wyglądu liście prezentują się egzotycznie. Wywar jest
brązowy, słodki, intensywny. Po czterech dniach zapalenie ustępuje.
Nie wiem jeszcze, że nadciąga plaga.
07.04
Ludzie urodzeni i
wychowani w Kraju Środka to zupełnie inny przelot. Ich przodkowie
udomowili ognień, żaden najeźdźca nigdy ich sobie do końca nie podporządkował, tradycyjnie sprawowana u nich władza absolutna uchroniła ich przed zarazą indywidualizmu, a
wszelkie statystyki z historycznego punktu widzenia zawsze działały
na ich korzyść. Chińczycy. To potencjał ludzki, niekończące się
rezerwy robotników, żołnierzy, ofiar są ich największym atutem. W zamian za rosyjską bombę atomową Mao Zedong był gotów poświęcić trzysta milionów obywateli
swojego nowo powstałego, komunistycznego cesarstwa. Na tyle szacowano liczbę ofiar wojny
atomowej przeciwko Stanom Zjednoczonym w imię otwartej walki Chin - emisariusza komunizmu przeciwko imperializmowi - walki, w którą Sowieci w
czasach zimnej wojny nie mogli się otwarcie się zaangażować.
Dzisiaj rano w hotelu
zainstalowała się nowa grupka. Cała gromada Chińczyków. Głuchoniemych...
10.04
Codziennie testuję w terenie wyrażenia nowo podłapane albo te, o które dopytuje na
potrzeby sytuacji łatwych do przewidzenia. Wiem, kuszę los, ale
i tak planuję kolejne scenki przedstawienia bez końca, a potem doprowadzam do ich premiery. O tyle mi łatwiej, że otaczają mnie ludzie, którzy nie
wiedzą co to agresja. Ryzyko fizycznej konfrontacji w razie przekroczenia norm zwyczajowych jest w Wietnamie znikome.
Prostota rozmów opartych na bezpośredniej wymianie informacji dotyczących spraw, z których większość w świecie Zachodu uchodziłaby za prywatne, delikatne lub wręcz poufne, przeznaczone dla uszu najwęższej grupki przyjaciół, to podstawowy schemat komunikacji z ludźmi napotykanymi na targowiskach. Rozpoczynanie rozmowy pytaniem o stan cywilny to standard.
Prostota rozmów opartych na bezpośredniej wymianie informacji dotyczących spraw, z których większość w świecie Zachodu uchodziłaby za prywatne, delikatne lub wręcz poufne, przeznaczone dla uszu najwęższej grupki przyjaciół, to podstawowy schemat komunikacji z ludźmi napotykanymi na targowiskach. Rozpoczynanie rozmowy pytaniem o stan cywilny to standard.
- Co taki wymęczony
siedzisz? - pyta cieć z hotelu naprzeciwko, bo widzi, że siedzę wymęczony. Jest szósta rano.
- Nie twoja sprawa -
wypuszczam z siebie po wietnamsku pierwszą wypowiedź dnia, z ciekawością, ale i
ze szczerością wpisaną w kalkulację doboru tej potencjalnie
nieprzyjemnej w odbiorze reakcji nastawionej na zatamowanie strumienia cudzej dociekliwości. Zadziałało! Obraził się.
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza