Hotele w okolicy Pham Ngu
Lao ukazują głębię podziałów świata iskrzącego na styku
wszelakich niezgodności. Są hotele, w których gnieżdżą się
tylko czarni Afrykańczycy. Jednoczy ich stosunek do koloru skóry, do
wszystkich uprzedzeń na temat ich Afryki, ale przede wszystkim to
porozumienie bez zbędnych pytań. Trudno określić jednoznacznie co
ich tu sprowadza, ale Afrykanki bez ceregieli zagadują mnie
na ulicy. Ich czarni odpowiednicy też nie wyglądają na
backpackersów. Grupkami przesiadują w pobliskim parku, palą materiał, popijają i donikąd się nie śpieszą. Są hotele, w których
bez ogródek odprawia się ich z kwitkiem. To miejsca dla pacholąt
dostojnych socjalizmów zachodniej Europy: Szwedzi, Duńczycy,
Belgowie, Niemcy, Francuzi, Brytole. Tam tętni wychuchane życie w
blond pochlebstwach, w uśmiechach natychmiast i jakby darmo.
Popuchnięci od okazywania szacunku dla wszystkich przejawów życia,
goście hotelowi stąpają tam wokół siebie na palcach. W miejscach,
w których tak się objawia lęk przed nieznanym naprawdę można
wypocząć.
Jeden z hoteli, tam gdzie
pod bramą zagnieździły się szczury, opanowali Hindusi. To jedno z
tych miejsc, gdzie między piętrami lepiej nie chodzić boso. Pety i puste butelki po
piwie walają się w dusznych korytarzach, w których na próżno
szukać kamer. Podczas śniadania gość w czarnym turbanie pogrążony
w telefonie nuży tę żonę, co czuwa przy pustym talerzu wierne jak
suka przyklejona do pańskich stóp. Biali unikają tych miejsc.
Nawet karaluchy pełzają tam jakby leniwiej. Nikomu w końcu nie
przeszkadzają. Cenę pokoju za dobę negocjuję z leniwym recepcjonistą. Już wiem, gdzie sobie zrobię kolejny sajgoński przystanek.
26.04
Dziesiątki tysięcy lat
temu świat dzielił się na cztery nieprzenikające się ekosystemy, niczym cztery planety na powierzchni jednego globu. Dzisiejszy świat
to arena zmagań dwóch przenikających się propagand. Z jednej
strony chrześcijańska demokracja. Mariaż idealizmów urokliwy jak
zabawy w harcówce. Naiwny jak wiara w niezbywalność praw. Niewinny
jak spalenie mieszkania podczas zabawy zapałkami. Niekończące się debaty i
cykliczne zmiany priorytetów to jej kula u nogi. Głoszone przez nią przekonanie o słuszności decyzji podejmowanych głosem uprawnionej do tego większości to jej koń trojański.
Z drugiej strony
monopartyjny kapitalizm. Stateczność drutu kolczastego. Pragmatyzm gilotyny. Jedynowładztwo nie musi się przed nikim
tłumaczyć. W szybkim podejmowaniu decyzji nie przeszkadza mu przecież żadna opozycja. Jego poddani też się do politykowania nie
garną. Gwarancja trwałości warunków do bogacenia się pozbawia
ich takiej potrzeby. Sto, dwieście lat - oto ile trwa kadencja u
steru władzy w monopartyjnym kapitalizmie. Wzrost znaczenia Chin w ostatnich dekadach udowodnił, że pod nieobecność publicznej debaty marzenia o potędze narodu łatwiej się spełniają.
30.04
Język wietnamski jest
schizofreniczny! Zmusza do postrzegania siebie z różnych
perspektyw. Nie pozwala przyzwyczaić się do tego jednego jedynego
JA, niezmiennego w relacjach ze zmieniającymi się rozmówcami, ich
wiekiem, płcią i statusem społecznym. JA świata Zachodu jest
utwardzone, zawsze takie samo i zawsze pełne siebie. Wietnamskie JA
po prostu nie istnieje. Charakter języka Wietnamczyków nie
dopuszcza do rozkwitu JA w tym niezmiennym zaimku, w słowie
reprezentującym postrzeganie siebie z tej ostatecznej perspektywy.
Język wietnamski nieustannie tresuje swoich użytkowników. Ta
zmienność miejsca w szeregu, co jak nastroje pompowane estrogenem
tańczą a podporządkować się nie chcą, jest wpisana w jego
naturę. Coś, do czego trzeba się długo przyzwyczajać, gdy się
tu wkracza z Indoeuropy. Taki język zmusza do myślenia o sobie jak
o kimś innym. Nie dość, ze JA to od teraz zawsze ON, to jeszcze
nieustannie nie ten sam ON. Wczoraj byłem starszym bratem jakiejś
młodszej dziewczyny obsługującej mnie w sklepie. Z rana na chwilę
stałem się dzieckiem staruszki sprzedającej ciasta zawijane, a
teraz, w recepcji hotelu jestem młodszym bratem trzy lata starszego
ode mnie gościa z tatuażami recydywisty czy marynarza. Język
wietnamski jest schizofreniczny!
02.05
W prywatnym pokoju piętro
wyżej spokój też nie jest mi pisany. Przez ściany tylko odrobinę
grubsze od dykty zachowania moich głuchoniemych sąsiadek z Chin
są wyraziste. Niczym szepty
spowiedników na tle kościelnej ciszy sprawiają, że jeszcze
trudniej się w nie nie wsłuchiwać. Nocny tryb życia i to
gotowanie w pokojach pootwieranych na oścież. Żyją jak w taborze.
Po południu oddaję ciuchy do prania i wybieram pieniądze z
jedynego bankomatu, który wydaje dużo na raz. Myślami jestem już
w drodze.
03.05
Rzeka Sajgon to rzeka
graniczna. Na niewielkim odcinku oddziela
Kambodżę od Wietnamu oraz prowincje Tay Ninh od Binh
Phuoc. Dalej wyznacza północno-zachodnią granicę miasta Ho Chi
Minh znanego jako Sajgon, do którego wbija się szerokim korytem kreśląc zarysy dzielnic wyrosłych w jej olbrzymich
meandrach. W miejscu, gdzie uchodzi do rzeki Soai Rap od niedawna działa jeden z
największych portów przeładunkowych Azji Południowo-Wschodniej.
Ponad głębokim korytem tej gigantycznej rzeki cumują
piećdziesięciotysięczniki. Gdy na nie spojrzeć z wysoka i z
oddali, wyglądają jak miniatury statków
wystawione na pokaz w konkursie dla modelarzy.
Droga do terminalu
promowego prowadzi przez strefę budów. Jak wszędzie na obrzeżach
Sajgonu, tam też rosną nowoczesne osiedla. Za dwadzieścia lat będą
wizytówką potęgi tego kraju. Dzisiaj to wciąż ohydne, betonowe
odludzia zdominowane przez ciężki transport nastawiony na obsługę
budownictwa. Ponad dziurawymi drogami w powietrzu unoszą się tumany
cementowego pyłu. Ciężarówki mozolą się wlokąc z miejsca na
miejsce stalowe elementy gigantycznych konstrukcji. Tu wszędzie jeździ się
w maskach.
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza