Powrót z Đà Lạt do Sajgonu to
zjazd trójfazowy. Faza pierwsza jest łagodna i prosta. Szeroka
droga gładko ciągnie się pośród zielonych gór zanurzonych w powietrzu wciąż rześkim jak na te szerokość geograficzną. Faza
druga, tuż za Bảo Lộc, to ciąg stromizn. Wiją się jak wąż, co
urodą przepastnych dolin kusi do nieuwagi. W miejscu, gdzie droga z Đà Lạt łączy się z krajową AH1 rozpoczyna się faza trzecia. To
brutalna zmiana nastroju. Kończy się przyroda, zaczyna umęczony użytkowaniem zakorkowany beton.
Cementowy pył unosi się w gorącej chmurze spalin spowijającej zakorkowaną
arterię. Wraz z nadejściem zmroku dopada mnie deszcz. Na chodniku przed cukiernią piętrzą się
składowiska worków. Powietrze w mig wypełnia się smrodem zgnilizny. To śmieci uwalniają toksyczny sok. Sączy się do czarnych sadzawek, w
których motory zalewane strugami podzwrotnikowej ulewy brodzą na
pół koła. Pędzący przez głęboką kałużę samochód właśnie
zaserwował mi kąpiel. Na skrzyżowaniu śmieciarka sapie mi pod nosem. Jej smrodliwe bebechy buchają
wilgocią fermentacji na ciepło. Oto
doświadczenie drogi na odcinku do Biên Hoà, niespełna trzydzieści
kilometrów od Sajgonu. Aleja Potępienia. Na jej plugawym dnie, w mroku, w deszczu,
bezradne pojazdy brodzą ku swemu przeznaczeniu. W takich chwilach
czuję do tego kraju odrazę.
29.05
Lubie wracać do
początków. Początki są zawsze silne, niezacieralne. To one
prowokując te najsilniejsze emocje stają się budulcem
najtrwalszych wspomnień. Dlatego lubię most na Wiśle w Toruniu i
paryską szesnastą dzielnicę. To dlatego moją ulubioną kawę w
Sajgonie podają naprzeciwko hotelu, w którym znalazłem się
podczas pierwszej wizyty w tym mieście. Dziś zamawiam już drugą
pod rząd, choć przed niespełna trzema miesiącami jej dwa łyki
rozpędzały moje myśli do prędkości nadświetlnych.
Przedawkowałem podróż, zaangażowanie w pracę, przedawkowałem
dziewczynę. Nadmiar euforii tak szybko kładzie kres głębszym
pokładom radości. Pozbawia energii. Przedawkowałem wyobrażenie o
przyszłości i pamięć o tym, co mnie skłoniło do ponownego
otwarcia. Zbyt długo i zbyt dużo miałem do oddania. Wczoraj do
tego wszystkiego przedawkowałem Davida. W swojej nieufności już
dawno przemienił się w wampira. Pożąda zwierzeń ludzi
pieczołowicie wyselekcjonowanych. - Daj znać jak się pojawisz w
grodzie, to pogadamy o życiu – proponuje w mailu niby ot tak, ale
wiem, że już skamle. Jest uzależniony od cyklicznej obecności
ulubieńców, których z takim pietyzmem sobie dobiera, z taką
przyjemnością przeżuwa i w takim pośpiechu wypluwa. Życie, w
którym brak miejsca na kompromis wymaga jednak nieustannej zmiany
otoczenia. David co chwila zmienia więc mieszkania i czyha.
Couchsurfing to jego ulubiona pułapka, oaza cierpliwości,
laboratorium smakosza. David uwielbia wysublimowane pokarmy. Ostatnio
na przykład karmił się Żydami.
- Izraelici - mówi.
Już trzecią noc leżę
w pustym pokoju. Teraz to moja podłoga. Wentylator wyrabia powietrze
lepkie jak ciasto, miele je, okleja ciało balsamicznym chłodem i
nie pozwala zasnąć.
- Już się zrywasz? -
pyta na widok plecaków spakowanych na dwa dni przed zaplanowaną
zmianą miejscówki - Przecież pisałem, że
spanie jest na materacu - przekonuje mnie, że oparcie z sofy metr na
pół i dwie karłowate poduszki dostawione na styk to właśnie ten
materac. - Następnym razem dorzucę zdjęcie...
David uważa się za
dobrze wychowanego i choć tapla się w tej odmianie egoizmu, którego
przejawów ludzie dobrze wychowani na ogół się wstydzą, lubi
wierzyć, że jego ręce są czyste. Zabezpiecza tę wiarę
pieczołowicie ustalając reguły gry z wyprzedzeniem. Jest przecież
fanatycznym szachistą. - Widziały gały co brały - oto filozofia
dzielenia się z innymi, która najbardziej do niego przemawia, choć
sam w ten sposób jej nie formułuje. David jest świeżo po
trzydziestce, ale myśli kategorycznie, jak starzec. Nawet na ulicy
porządkuje otaczający go świat, ale to w swoim mieszkaniu zastawia
te sidła właściwe, tę sieć utkaną z zasad pozornie
nieistotnych, lepkich jak dłonie dzieciojeba. Choć odpala jeden od
drugiego, przesadnie dba o czystość w domu i w jedzeniu. - Nie dłub
w nosie - poucza mnie, a potem odchyla obcisłe majtki i w
zapamiętaniu godnym wychodka zamkniętego na klucz przekłada z boku
na bok to, w co tak bardzo jest zapatrzony. A może w skrajnej
pedanterii po prostu sprawdza, czy znowu nie złapał syfa? W każdym
razie robi to przy mnie i nic mu w tym nie przeszkadza.
01.05
Czerwiec w Sajgonie przynosi
radykalne zmiany pogodowe. W cieniu drzew, których w Sajgonie tu i
ówdzie nie brakuje czuć przyjemną rześkość. Nawet w otwartym
słońcu podczas jazdy na motorze otacza mnie lekki chłodek. Deszcze
zdarzają się często i w różnych porach dnia choć nie
codziennie. Popołudniowe ulewy są krótkie. Wieczorne potrafią
ciągnąć się godzinami. Wilgoć staję się nachalna. To dzięki
niej aura targowisk przechodzi metamorfozę. Pod ich parasolami,
zadaszeniami, tam, tam gdzie spośród wymurowanych rzędów
prowizorycznych stoisk, na obślizgłych chodnikach stoją czarne rynsztoki, resztki warzyw, rybich łusek, żabiej krwi gniją
teraz nieustannie. To dzięki nim na przywitanie poranka nasyconego
parującym deszczem moje nozdrza napełniają się odorem ciepłym jak pozdrowienia na końcu e-maila.
Po co się męczyć w poszukiwaniu egzotyki w bezludnych dżunglach
Borneo? Jej smrodliwa esencja niewidzialną łuną uderza do głowy w
Samym sercu wielkiej aglomeracji. Zaczynam dostrzegać uroki pory
deszczowej.
02.06
Krautberg przyjechał do
Azji podupczyć. Ten wysportowany typ koło czterdziestki z zakolami
sięgającymi potylicy kołysze się z mapą w ręku w wagonie
pekińskiego metra objuczony plecakiem. To jego pierwszy dzień w
Chinach, w ogóle pierwszy dzień w Azji.
- Przepraszam, czy mogę
ci w czymś pomóc? - pyta zatroskanym głosem filigranowa Chinka.
Przez tydzień praktycznie nie wychodzą z hotelu. To znaczy on
wychodzi coś zjeść, a ona wychodzi na lekcje. Krautberg już wie, że
odnalazł swoje miejsce na ziemi. Przemierzył Filipiny, Tajlandię,
Indonezję, ale to w Wietnamie mieszka od pięciu lat. Ze wszystkich
Azjatek Wietnamki ceni sobie najbardziej. Dlaczego? Szeroko pojęta uroda! Krautberg właśnie popija piwo ze
swoim ziomalem, z którym wszystko go łączy i dzieli. To w tym
momencie się do nich dosiadam. Cezary. Wychudzony karateka, co
popala jeden od drugiego śmieje się sucho ujawniając przy tym
nierówności pożółkłych zębów. - Nie mogę sobie poradzić z
otaczającą mnie tępotą - uderza zwierzeniem intymnym jak baryton
kantora, z tym że jego głos to wysoki tenor kaszlącego
palacza. Po piątym piwie obydwaj się
przekrzykują. Dużo mówią, mało słuchają. Monologi Krautberga
to dla Cezarego nieznośne chwile wyczekiwania. Czeka na ten moment
zawahania, który otworzy możliwości dla ulewu jego własnych, cenniejszych dygresji, spostrzeżeń, analiz. Cezary pyta mnie
o coś z grzeczności. W tym momencie kelnerka zaburza czknięcie
jego kurtuazji swoim mało istotnym pytaniem o kolejne piwo. Cezary
natychmiast zapomina, że w ogóle o coś pytał. Trudny z nas
tercet, bo każdy lubi się pochwalić. Krautberg chwali się, że
dupczy jak buchaj i że na pewno nie jest bi. Kłóci się to z alergią, z jaką reaguje na nadmiar
uwagi Cezarego na to czy tamto spostrzeżenie z mojej strony. Przez rok przecież mieszkali razem. Gdy Krautberg do czegoś przekonuje, a przekonuje przez cały
czas, napierdala statystykami. Tak przechwala się kondensatem swojej
wiedzy. Obydwaj są dumni ze swojej przenikliwości. Cezary jest otwarty. Nie wyklucza perspektywy seksu z innym mężczyzną. Krautberg pielęgnuję za to maskę homofoba, choć w głębi duszy nie pogardziłby przeniesieniem ich burzliwej relacji na nieco wyższy poziom intymności. Ja też przystanąłem, żeby się czymś pochwalić. Gdy tak patrzę jak się rozpychają, zamieniam się w słuch. Ostentacyjnie, bo przecież można. Jak
balon mnie ta zamiana ich bełkotem wypełnia. Zamykam uszy, żeby
nie pęknąć i po chwili wiotczeję, mogę słuchać dalej. Cezary
chwali się swoimi obsesjami, wierząc, że to one czynią go
wyjątkowym. - Szybko się uczę. Bardzo szybko! - Znam cztery
języki. To chyba o czymś świadczy, tak? - Mam totalną podzielność
uwagi - kontynuuje - Nawet jak z tobą rozmawiam, to nie potrafię
dupy nie obciąć. - Chciałbym umieć z idiotami gadać o
pierdołach, ale stary nie daję rady. Jak mi laska ględzi o kinie,
to mnie chuj szczela. Dlatego pierdolę
związki, a jak nie wytrzymuję to idę na dziwki - pikantnych szczegółów nie szczędząc, erotomanią i
wyższości manią też się chwali. To taki tryb wzajemnego oświecania się bezpośredniością. Humanizm Egoistyczny często towarzyszy spotkaniom Polaków, szczególnie na dalekiej obczyźnie. Ta
łatwość komunikowania się osadzona we wspólnej perspektywie
patrzenia na wszystko, co bliskie i ważne wybudza we mnie
szczególny rodzaj patriotyzmu. Trudno to dostrzec, a co dopiero
docenić, gdy na co dzień żyje się w kraju. Wspólne uprzedzenia, wiara w gusła, duma z bycia nieustępliwym i to przekonanie o dziedzictwie krzywdy, która nam Polakom
daje moralne prawo do oceny wszystkiego i wszystkich, na przekór chrześcijańskiemu duchowi narodu. Poczucie
oddalenia od domu, życie w izolacji od świata miejscowych przekierowuje naszą rozmowę
na najbardziej bezpośrednie z wyobrażalnych tory. Teraz można
rozmawiać tak, jakby świat miał się wkrótce skończyć, językiem
luster, w których podziwiają się nasze własne dziwactwa, językiem
testerów poziomu odwagi, której domaga się taka czy inna kategoria
zwierzeń. Wyszukuję w sobie jakąś niewielką tajemnicę, której
zawsze strzegłem, niezauważenie wstrzykuję ją do obcych uszu i czekam. Nic.
Światy podróży dalekich czy bliskich pełne są ludzkich konfesjonałów. Dryfują nieświadome roli, którą mają wobec siebie do spełnienia. Lubię sobie od czasu do czasu w takim czy innym przyklęknąć. Dla zdrowia oczywiście.
Światy podróży dalekich czy bliskich pełne są ludzkich konfesjonałów. Dryfują nieświadome roli, którą mają wobec siebie do spełnienia. Lubię sobie od czasu do czasu w takim czy innym przyklęknąć. Dla zdrowia oczywiście.
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza