piątek, 26 lipca 2013

Niepodważalny porządek Świata

Biorąc pod uwagę permanencję wzrostu cechującą apetyt na wiedzę (to whom it may concern), która i tak w ostatecznym rozrachunku, dla zdrowego rozwoju na ścieżce ku dojrzałości, powinna mieć dostatecznie dużo czasu, aby swobodne odpaść i zaniknąć, abrahamowa długość życia byłaby pewną alternatywą… Jeżeli opanowanie arabskiego zajmuje dwadzieścia lat, z czego dziesięć spędzonych pośród potomków dzikiego jak onager Ismaela, w jaki sposób wygospodarować w życiu czas na niezliczone, równie czasochłonne a bezgraniczne fanaberie? 
Selekcja, selekcja, selekcja… Nawet pasje jednych, uświęcane zazdrością drugich, wciąż bezskutecznie poszukujących tej lazurowej ścieżki przez życie, kwiczą pod presją wiecznych rewizji, a to pod kątem realizmów, pragmatyzmów i wszelkich izmów wyrastających z roztropności każdego, kto memento mori kind of guy, a do tego family man…
Weźmy te języki obce. Poważne traktowanie nauki jakiekolwiek np. języka romańskiego bez powodów matrymonialnych czy zawodowych może być obecnie traktowanie jako kliniczny przypadek zaniku racjonalnego myślenia, na równi z pokładaniem nadziei na wykarmienie wielodzietnej rodziny z kwalifikacjami nabytymi dzięki studiom kulturoznawczym. Raczej demodé i mocno passé. Choć Francuzi są odmiennego zdania. Wciąż pieczołowicie pielęgnują swoją postkolonialną iluzję o globalnej wartości własnego języka. W trosce o jego nieskazitelny charakter zaczęli nawet dubbingować wszystkie obcojęzyczne treści pojawiające się w mediach. Te quasi-nacjonalistyczne praktyki doprowadziły do okaleczenia całych narodów. Kto próbował we Francji, czy Hiszpanii dogadać się po angielsku wie, o czym mówię. Tę samą ścieżkę, choć pewnie z różniących się na poziomie kosmetyki powodów wybrali Niemcy i Rosjanie. Pokolenia Polaków urodzone i wychowywane po wojnie do mniej więcej połowy lat osiemdziesiątych nienawidzą lub przynajmniej nie gustują w języku tych pierwszych (socjalistyczna, telewizyjna propaganda skutecznie wpoiła nawyk schładzania relacji pomiędzy dwoma sąsiadami znad Odry przy pomocy wachlarza uczuć w barwach niechęci do języka Szwabów, promując go przy tym na mowę nazizmu służącą głównie do wykrzykiwania zwięzłych rozkazów, zakończonych wołaczem rzeczownika „świnia”). Język tych drugich również nie miał szans będąc narzędziem propagandy komunistycznego Wschodu narzucanej rzeszom zapatrzonym w Zachód. I choć uprzedzenia z przeszłości praktycznie wymarły wraz ze zmierzchem przymusowej rusyfikacji, sporadycznie już rozpamiętywanej przy piwie przez ostatnie pokolenie zrusycyzowanych brzuchaczy, nauce rosyjskiego wciąż bliżej do straty czasu niż dobrze przemyślanej inwestycji na stabilną przyszłość.
Ktoś mi ostatnio powiedział, że studiuje kulturoznawstwo, a od drugiego roku dodatkowo wbija na filozofię... Polecam do tego zestawu fakultet z rumuńskiego. Coś się znajdzie na romanistyce w Sosnowcu. Samo liźnięcie materii tego tworu językowego jest już oddaniem mu hołdu ponad miarę. Nawet zapalony miłośnik języków obcych, motywacji do zagłębienia się w skomplikowaną koncepcję tego jedynego, współczesnego języka romańskiego, którego morfologia zachowała odmianę przez przypadki, nie znajdzie wiele. Statystyki również nie zachęcają. Rumuński ma niewiele więcej użytkowników, niż mowa najstarszej na świecie finansjery z tradycjami - współczesny hebrajski. Rumunii będącej sporą acz odizolowaną na wschodzie oazą romanizmu czegoś najwyraźniej zabrakło, aby wzorem Francji, Portugalii, Włoch czy Hiszpanii, choć na chwilę dać Europie powód do zainteresowania swoim pomysłem na komunikację.
Już wybór takich hitów jak mandaryński, hindi, hiszpański, suahili czy nawet hausa (największy język czarnej Afryki) mógłby się tu wydawać bardziej uzasadniony. Statystyki i liczby przekonują. Ekspansja Chińczyków, prognozy ekonomiczno-demograficznego bumu w Indiach, wycieczki śladami Che Guevary czy samotne wyjazdy w tereny uczęszczane przez fanów safari… Nic już jednak nie przebije bulimicznego popytu na Agielski. Amen, czyli kapa… Ta mowa już dawno oderwała się od peletonu konkurujących z nią mów. Zaliczyła wszystkie lotne premie i właśnie zaczyna kolejne okrążenie biorąc się za jego najsłabszych zawodników. Jakby jej było mało tym razem chce wziąć peleton od tylca. Angielski w pięknym stylu zdominował wszystko. Jego ekspansja sprawiła, że obcojęzyczni partnerzy anglosaskich nativów (oksymoron?) muszą operować u szczytu swoich komunikacyjnych możliwości, przekierowując potencjał swojej inteligencji na generowanie komunikatów w przestrzeni, w której anglojęzyczne narody działają na poziomie rutyny, a ta przecież wprowadza spokój-nawóz pobudzający naturalny wzrost kreatywności owocującej  z a j e b i s t ą  przewagą. Jak do tego doszło? 
Wychowany w poranionej komuno-socjalizmem Polsce, zawsze postrzegałem Stany Zjednoczone jako bezinteresownego obrońcę praw ciemiężonych, sprzymierzeńca, a w końcu naturalnego sojusznika. Dlatego być może umknęło mi, że owo dubbingowanie kaleczące narody może mieć jakiś głębszy wymiar. Zapatrzeni w USA Polacy dopiero co zaczynają zauważać brak pozytywnych konsekwencji fazy „solidarności” z Amerykanami. Francuzi poznawszy się na swoich Amerykańskich sojusznikach już w pierwszych latach po wojnie, od dawna działają w trybie „samoobrony” przed perspektywą totalnej, anglosaskiej hegemonii w wydaniu amerykańskim. Lepiej więc nie znać angielskiego, niż udawać, że się go zna, degradując swoje dorosłe retoryki do poziomu myślenia przedszkolaka, czy niewyedukowanej, obcojęzycznej służby. Ameryka, której domowy przepis na dominację nie ograniczył się w ostatnich dekadach do perswazji jedynie za pomocą środków militarnych nie szuka jednak partnerów. Przez lata USA tatuowały swoją flagę na czole całemu światu i to przy pomocy kina oraz przemysłu muzycznego produkując przeboje. Masowo. Metodycznie. Słowa piosenek, cytaty z filmów bezwiednie mamrotane przez miliardy niczym wersety świętych ksiąg utrwaliły alternatywny obraz niepodważalnego porządku świata. Ta wysublimowana promocja języka, którego alfabet (jakież to mądre!) nie posiada żadnych znaków diakrytycznych stała się de facto formą kolonizacji przez mowę. Dzięki gospodarczo-militarnej potędze USA angielski systematycznie urósł do rangi lingua franca i to w skali światowej wypierając przy tym konkurujące języki. Komputeryzacja globu oraz pojawienie się Internetu były już tylko łopatami sprawnie uklepującymi zgrabny pagórek nad ich zbiorową mogiłą. 

sobota, 13 lipca 2013

10. Cztery Pory w Raju: Słońce Kandaharu

Nienawidzę pracy w fabryce, choć w zasadzie wszędzie można znaleźć to ziarno. Otoczone troską zrodzoną z cierpliwości, z czasem wyrasta do rozmiarów drzewa. Pocięte na poręczne bale, nawet bez suszenia, nagle staje się budulcem dla tratwy, zdolnej ocalić przed poczuciem bezkierunkowości działań. 
Miesiące pracy przy produkcji mebli kuchennych wypełniały mnie po brzegi poczuciem zastoju. Wzrost językowych kwalifikacji, poprzez kontakt z robotniczą ruszczyzną moich towarzyszy w gastarbeiterce, był jedynym przejawem życiowego postępu. Taki owoc konieczności, dojrzewający w atmosferze zabawy, dzięki której zawartość mrocznej czary, wychylana w godzinach pracy, cudownie przeistaczała się w nektar napełniający chwilowym optymizmem rozdymającą mnie pustkę. Programowe przerwy na lunch. Ponadprogramowe pogawędki przy oklejarceZaczynałem skutecznie wsłuchiwać się w opowieści moich rosyjskojęzycznych kolegów. Te przenosiły mnie w ich przeszłość - Na Syberię, do Afganistanu. Przyglądałem się ławce w jakimś władywostockim parku. Wania własnie rozdziewiczał przygodnie poznaną, bezimienną dziewczynę. Czułem żar wypełniający kabinę czołgu rozgrzanego słońcem znad Kandaharu…
Moim głównym informatorem i nauczycielem był Igor. Na skutek rany odniesionej podczas wojny, temu olbrzymowi o gołębim sercu nieustannie trzęsły się dłonie. Czas walki przeciwko afgańskiej partyzantce, zbrojonej i uważanej w owym czasie przez USA za bojowników o wolność (dzisiaj za afgańskich terrorystów) minął Igorowi i jego kompanom w kłębach haszyszowego dymu. 
Konopie porastają doliny Afganistanu jak koniczyna pastwiska
Rzeszowszczyzny. To z nich żołnierze radzieckiej armii wyrabiali wysokiej jakości haszysz. Najdorodniejsze szczyty konopnych roślin na kilka dni trafiały pod wkładki ich masywnych, żołnierskich butów, żeby z tak wygniecionego marihuanowego placka rolować w palcach gliniasty Macan. Malowane pędzlem ruskiej opowieści obrazy haszyszowych pól zieleniły się sucho na tle soczystych błękitów i złocistych brązów. 
Współczynnik przyrostu zrozumienia jego gawęd miałem niezły, bo oparty na podstawach rosyjskiego, siłą wtłaczanych mi do mózgu przez osiem lat jego podkorowej przepierki. Innymi słowy to, czego nie załapałem w podstawówce i liceum zaczęło działać z nawiązką po czterech miesiącach roboty przy deskach. Ta symbioza owoców życiowych konieczności skutkowała pewną formą językowego kunsztu. Nieodwracalnie. Styl moich mistrzów z sąsiedniej maszyny odciskał trwałe piętno na jakości mojej ruszczyzny, o czym przekonałem się po latach błyszcząc mieszanką ich idiolektów pośród
przedstawicieli mołdawskiej kultury.
– Gdzie się pan tak nauczył mówić? – pytali rekompensując dyplomacją bolesnego uśmiechu swoje ewidentne zgorszenie.