Biorąc
pod uwagę permanencję wzrostu cechującą apetyt na wiedzę (to whom it may
concern), która i tak w ostatecznym rozrachunku, dla zdrowego rozwoju na ścieżce ku dojrzałości, powinna mieć dostatecznie dużo czasu, aby swobodne odpaść i zaniknąć, abrahamowa długość życia byłaby pewną alternatywą… Jeżeli opanowanie arabskiego zajmuje dwadzieścia lat, z czego
dziesięć spędzonych pośród potomków dzikiego
jak onager Ismaela, w jaki
sposób wygospodarować w życiu czas na niezliczone, równie czasochłonne a
bezgraniczne fanaberie?
Selekcja,
selekcja, selekcja… Nawet pasje jednych, uświęcane zazdrością drugich, wciąż
bezskutecznie poszukujących tej lazurowej ścieżki przez życie, kwiczą pod
presją wiecznych rewizji, a to pod kątem realizmów, pragmatyzmów i wszelkich
izmów wyrastających z roztropności każdego, kto memento mori kind of guy, a do tego family man…
Weźmy te języki obce. Poważne traktowanie nauki jakiekolwiek np. języka
romańskiego bez powodów matrymonialnych czy zawodowych może być obecnie
traktowanie jako kliniczny przypadek zaniku racjonalnego myślenia, na równi z
pokładaniem nadziei na wykarmienie wielodzietnej rodziny z kwalifikacjami
nabytymi dzięki studiom kulturoznawczym. Raczej demodé i mocno passé. Choć Francuzi są
odmiennego zdania. Wciąż pieczołowicie pielęgnują swoją postkolonialną iluzję o
globalnej wartości własnego języka. W trosce o jego nieskazitelny charakter
zaczęli nawet dubbingować wszystkie obcojęzyczne treści pojawiające się w
mediach. Te quasi-nacjonalistyczne praktyki doprowadziły do okaleczenia całych
narodów. Kto próbował we Francji, czy Hiszpanii dogadać się po angielsku wie, o
czym mówię. Tę samą ścieżkę, choć pewnie z różniących się na poziomie kosmetyki
powodów wybrali Niemcy i Rosjanie. Pokolenia Polaków urodzone i wychowywane po
wojnie do mniej więcej połowy lat osiemdziesiątych nienawidzą lub przynajmniej
nie gustują w języku tych pierwszych (socjalistyczna, telewizyjna propaganda skutecznie
wpoiła nawyk schładzania relacji pomiędzy dwoma sąsiadami znad Odry przy pomocy
wachlarza uczuć w barwach niechęci do języka Szwabów, promując go
przy tym na mowę nazizmu służącą głównie do wykrzykiwania zwięzłych rozkazów,
zakończonych wołaczem rzeczownika „świnia”). Język tych drugich również nie
miał szans będąc narzędziem propagandy komunistycznego Wschodu narzucanej rzeszom zapatrzonym w Zachód. I choć uprzedzenia z przeszłości praktycznie wymarły wraz ze zmierzchem
przymusowej rusyfikacji, sporadycznie już rozpamiętywanej przy piwie przez ostatnie pokolenie zrusycyzowanych brzuchaczy,
nauce rosyjskiego wciąż bliżej do straty czasu niż dobrze przemyślanej
inwestycji na stabilną przyszłość.
Ktoś mi ostatnio powiedział, że studiuje kulturoznawstwo, a
od drugiego roku dodatkowo wbija na filozofię... Polecam do tego zestawu fakultet
z rumuńskiego. Coś się znajdzie na romanistyce w Sosnowcu. Samo liźnięcie
materii tego tworu językowego jest już oddaniem mu hołdu ponad miarę. Nawet zapalony miłośnik języków obcych, motywacji do zagłębienia się w skomplikowaną koncepcję
tego jedynego, współczesnego języka romańskiego, którego morfologia zachowała
odmianę przez przypadki, nie znajdzie wiele. Statystyki również nie zachęcają.
Rumuński ma niewiele więcej użytkowników, niż mowa najstarszej na świecie finansjery z
tradycjami - współczesny hebrajski. Rumunii
będącej sporą acz odizolowaną na wschodzie oazą romanizmu czegoś najwyraźniej
zabrakło, aby wzorem Francji, Portugalii, Włoch czy Hiszpanii, choć na chwilę dać
Europie powód do zainteresowania swoim pomysłem na komunikację.
Już wybór takich hitów jak mandaryński, hindi, hiszpański, suahili czy nawet
hausa (największy język czarnej Afryki) mógłby się tu wydawać bardziej
uzasadniony. Statystyki i liczby przekonują. Ekspansja Chińczyków, prognozy
ekonomiczno-demograficznego bumu w Indiach, wycieczki śladami Che Guevary czy
samotne wyjazdy w tereny uczęszczane przez fanów safari… Nic już jednak nie
przebije bulimicznego popytu na Agielski. Amen, czyli kapa… Ta mowa już dawno
oderwała się od peletonu konkurujących z nią mów. Zaliczyła wszystkie lotne premie i właśnie zaczyna kolejne okrążenie biorąc się za jego najsłabszych zawodników.
Jakby jej było mało tym razem chce wziąć peleton
od tylca. Angielski w pięknym stylu zdominował wszystko. Jego
ekspansja sprawiła, że obcojęzyczni partnerzy anglosaskich nativów (oksymoron?) muszą operować u szczytu swoich
komunikacyjnych możliwości, przekierowując potencjał swojej inteligencji na generowanie
komunikatów w przestrzeni, w której anglojęzyczne narody działają na poziomie
rutyny, a ta przecież wprowadza spokój-nawóz pobudzający naturalny wzrost kreatywności owocującej z a j e b i s t ą przewagą. Jak do tego doszło?
Wychowany w poranionej komuno-socjalizmem Polsce, zawsze postrzegałem Stany Zjednoczone jako bezinteresownego obrońcę praw ciemiężonych, sprzymierzeńca, a w końcu naturalnego sojusznika. Dlatego być może umknęło mi, że owo dubbingowanie kaleczące narody może mieć jakiś głębszy wymiar. Zapatrzeni w USA Polacy dopiero co zaczynają zauważać brak pozytywnych konsekwencji fazy „solidarności” z Amerykanami. Francuzi poznawszy się na swoich Amerykańskich sojusznikach już w pierwszych latach po wojnie, od dawna działają w trybie „samoobrony” przed perspektywą totalnej, anglosaskiej hegemonii w wydaniu amerykańskim. Lepiej więc nie znać angielskiego, niż udawać, że się go zna, degradując swoje dorosłe retoryki do poziomu myślenia przedszkolaka, czy niewyedukowanej, obcojęzycznej służby. Ameryka, której domowy przepis na dominację nie ograniczył się w ostatnich dekadach do perswazji jedynie za pomocą środków militarnych nie szuka jednak partnerów. Przez lata USA tatuowały swoją flagę na czole całemu światu i to przy pomocy kina oraz przemysłu muzycznego produkując przeboje. Masowo. Metodycznie. Słowa piosenek, cytaty z filmów bezwiednie mamrotane przez miliardy niczym wersety świętych ksiąg utrwaliły alternatywny obraz niepodważalnego porządku świata. Ta wysublimowana promocja języka, którego alfabet (jakież to mądre!) nie posiada żadnych znaków diakrytycznych stała się de facto formą kolonizacji przez mowę. Dzięki gospodarczo-militarnej potędze USA angielski systematycznie urósł do rangi lingua franca i to w skali światowej wypierając przy tym konkurujące języki. Komputeryzacja globu oraz pojawienie się Internetu były już tylko łopatami sprawnie uklepującymi zgrabny pagórek nad ich zbiorową mogiłą.
Wychowany w poranionej komuno-socjalizmem Polsce, zawsze postrzegałem Stany Zjednoczone jako bezinteresownego obrońcę praw ciemiężonych, sprzymierzeńca, a w końcu naturalnego sojusznika. Dlatego być może umknęło mi, że owo dubbingowanie kaleczące narody może mieć jakiś głębszy wymiar. Zapatrzeni w USA Polacy dopiero co zaczynają zauważać brak pozytywnych konsekwencji fazy „solidarności” z Amerykanami. Francuzi poznawszy się na swoich Amerykańskich sojusznikach już w pierwszych latach po wojnie, od dawna działają w trybie „samoobrony” przed perspektywą totalnej, anglosaskiej hegemonii w wydaniu amerykańskim. Lepiej więc nie znać angielskiego, niż udawać, że się go zna, degradując swoje dorosłe retoryki do poziomu myślenia przedszkolaka, czy niewyedukowanej, obcojęzycznej służby. Ameryka, której domowy przepis na dominację nie ograniczył się w ostatnich dekadach do perswazji jedynie za pomocą środków militarnych nie szuka jednak partnerów. Przez lata USA tatuowały swoją flagę na czole całemu światu i to przy pomocy kina oraz przemysłu muzycznego produkując przeboje. Masowo. Metodycznie. Słowa piosenek, cytaty z filmów bezwiednie mamrotane przez miliardy niczym wersety świętych ksiąg utrwaliły alternatywny obraz niepodważalnego porządku świata. Ta wysublimowana promocja języka, którego alfabet (jakież to mądre!) nie posiada żadnych znaków diakrytycznych stała się de facto formą kolonizacji przez mowę. Dzięki gospodarczo-militarnej potędze USA angielski systematycznie urósł do rangi lingua franca i to w skali światowej wypierając przy tym konkurujące języki. Komputeryzacja globu oraz pojawienie się Internetu były już tylko łopatami sprawnie uklepującymi zgrabny pagórek nad ich zbiorową mogiłą.