Szufladkujący Blog Subiektywno-Impulsywny
piątek, 5 maja 2023
Bangladesz 7: Odporność szczura
czwartek, 4 maja 2023
Bangladesz 6: Skomplikowana operacja przeszczepu Banglijczyka do kraju nad jakąś Wisłą
Bangladesz 5: Majątek osobisty, sponsorzy, wpływy i liczne koneksje
środa, 3 maja 2023
Bangladesz 4: Niczym w bańce mydlanej
wtorek, 2 maja 2023
Bangladzesz 2023: 3. Zrównoważenie biedy
Bangladesz rzadko bywa celem turystów udających się do Azji. Tych, co poszukują wygód i luksusów odstrasza brud, nadmiar biurokracji, niedorozwój infrastruktury, szaleństwo korków, miernota dróg, zrównoważenie biedy oraz upór przestępczości i podążającej w ślad za nią korupcji. Oto powszechnie powielany, domagający się weryfikacji wizerunek kraju, w którym karty sim na lotnisku kupić nie można. Nie mam też miejscowych pieniędzy. Imran obiecał, że wpadnie z samego rana pomóc mi rozeznać się w nowej sytuacji. Przychodzi po dwunastej. W miasto wyruszamy rykszą.
Ryksze to plaga Dhaki. To jej miażdżyca i permanentny zawał. Dystans, który moglibyśmy przejść w piętnaście minut pieszo, pokonujemy w pół godziny. Na wysiadywaniu w palącym słońcu na twardej ławeczce pojazdu napędzanego siłą mięśni rachitycznego mężczyzny spędzamy prawie całą podróż. Tam gdzie w Wietnamie poruszają się motocykle a w Chinach samochody, tu dominują powolne ryksze. Samochody usidlone ospałością tempa trzykołowców napędzanych pedałowo bez przerzutek bezskutecznie próbują pomiędzy nimi lawirować. W tym natłoku podaży zawsze i od razu znajdzie się wolny rykszarz. Podczas jednej szychty wykona osiem do dwunastu takich kursów, za które przy dobrej passie zarobi pięć do ośmiu dolarów dziennie. Średnia krajowa ludzi najciężej pracujących zdaje się nie przekraczać tu stu pięćdziesięciu dolarów miesięcznie...
Bangladesz to jeden z tych krajów, gdzie biały człowiek wzbudza nieustanne zainteresowanie. Każde spojrzenie w stronę grupki przechodniów, nawet od niechcenia lub przelotne, pobudza kogoś do uwagi przeciągłej, ciekawskiej. Nie jest to jednak ten rodzaj niepokojącego zainteresowania. Czuć w nim jakąś niewinną ciekawość, skromną życzliwość - coś, czego nie czułem podczas samotnych wędrówek po Algierze, gdzie turyści to hipnotyzująca swą rzadkością atrakcja. Z jego krętych zakamarków przyglądały mi się niemożliwe do rozczytania, kamienne twarze.
Na lancz Imran zabiera mnie do rodzinnego mieszkania. W jego trzech pokojach mieszkają matka, jej dwie córki i syn czyli sam Imran. Mieszkanie jest jasne, okna pootwierane na przestrzał. Olbrzymie, sufitowe wentylatory skutecznie rozpraszają nieznośny efekt narastającego upału. Rozmawiam z najstarszą córką - dużo mówi, ale nie stroni od słuchania, a potem z matką: słucha z zainteresowaniem, choć trudno powiedzieć co ją skłania do uwagi: treść rozmowy czy ogólna aura nowego bytu, co zrządzeniem wszechświata na chwilę wypełnił jej własny, niezmienny i może jednostajny kąt. Tydzień temu straciła męża. Umarł znienacka, we śnie. Cała rodzina wciąż próbuje sobie z tym na różne sposoby radzić. W ich zachowaniu nie widać jednak oznak żałoby - bólu, braku pogodzenia. Są pogodni, serdeczni, spokojni.
Powrotna podróż rykszą trwa znacznie krócej. W chodnikowej herbaciarni spotykamy Nahida - dźwiękowca, który będzie odpowiadał za brzmienie wieczornego koncertu. Ciekawość obchodów Światowego Dnia Jazzu to jeden z powodów, dla którego znalazłem się w Dhace. Herbatę pija się tu w stylu arabskim, z małych szklaneczek w kształcie hiperboloidy obrotowej, skręconej z umiarem. Można sobie zażyczyć z dużą ilością cukru lub z dodatkiem mleka. Jest też kawa i chuda ławeczka pod ścianą, na której tuż za moimi plecami powieszono niewielki plakat. Mężczyzna koło pięćdziesiątki leży nieprzytomny na szpitalnym łóżku. Jego zmasakrowane wskutek wypadku nogi i twarz przyprawiają o dreszcz egoistycznej autoempatii. W dolnej części plakatu, horyzontalnie umieszczono pięć portretowych fotografii. Wisielcze pętle oplatają szyję ściganych jakimś prawem nieszczęśników, a plakat nawołuje do wykonania na nich wyroku śmierci.
Wieczór wychładza atmosferę, która w klubie przybiera na wilgotności wskutek działania lokalnego wynalazku. Wiatraki wypychają w przestrzeń rozpyloną wodę. Wychłodzona kostkami lodu mgiełka przynosi chwilową ulgę podnosząc w efekcie poziom duchoty, którą w ten spiralny sposób próbuje się niwelować.
Bangladesz 2023: 2. Niepewność nagle nastającego mroku
niedziela, 23 kwietnia 2023
Pomiędzy własnymi urodzinami a pogrzebem - Wietnam, 23 kwietnia 2023
Od wczoraj, po tej samej stronie ulicy, dwie podobne flagi zdobią dwa podobne, sąsiadujące domy. Flagi nie różnią się kształtem - ich podłużne trójkąty łopoczą długimi wypustkami, co jak palce łapczywych dłoni przebierają bez celu w zupie ciepłego wiatru zapowiadającego nadejście pory deszczowej. Flagi różnią się kolorem. Ta fioletowa oznajmia, że oto tu trwają przygotowania do chrześcijańskiego pochówku. Ta czarna zdobi dom, w którym do ostatniej podróży gotowi się ciało zgodnie z obrządkiem buddyjskim. To stamtąd od trzech dni nieprzerwanie słychać jak kręci się kołowrót miarowych, trzech niskich tonów bębna, którym odpowiadają rozmazane współbrzmiącymi ćwierćtonami trzy dźwięki gongu. Teraz wtórują im śpiewy sąsiadujących uroczystości pogrzebowych. Tutejsi chrześcijanie wyśpiewują chórem czyste, równoległe frazy w jednogłosie pozbawionym walorów tanecznych. Ilość tekstu narzuca długość wyśpiewywanych fraz zdobionych melodiami, których radosny charakter odmawia mocy ponurej obecności śmierci. Śpiewy w Lac Duong odbywają się lokalnym języku - fonetyczno-składniowej hybrydzie przypominającej brzmieniem mowę sąsiadującej Kambodży, onegdaj władcy tych ziem, zaś obecnością tonów i pewnymi cechami nieskomplikowanej gramatyki język chiński i pokrewne mu języki kultur, które przez tysiące lat rozkwitały w słońcu ekspansji Wielkich Chin
W Lac Duong Plemieńcy Lac mieszają się z Wietnamczykami, których nazywa się Kinh. To oni przywieźli tu z dalekiej północy religię Chińczyków, którą ich przodkowie zapożyczyli od Hindusów, gdzieś w interwale czasu pomiędzy Sokratesem a Chrystusem. Plemieńcy Lac jeszcze ponad sto lat temu byli animistami, a pamięć o zmarłych stanowiła główny nurt ich duchowego życia. Francuzi zaszczepili w nich chrześcijaństwo, które Plemieńcy przyjęli chętnie, chyba z przekory wobec buddyjskiej religii - symbolu władzy narzuconej im przez Północ. Ale cóż to za chrześcijaństwo! Kadzidła dymią się na domowych ołtarzach zdobionych zdjęciami zmarłych członków najbliższej rodziny, obok których, niczym nocne lampki, jarzą się komiksowym błękitem aureole najświętszych Maryj Panien na baterie. Ponad nimi, międzykulturowym już zwyczajem, autorytet ustanawia plastikowa podobizna umęczonego Chrystusa, przed którym lud boży obrządku Lac staje ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, tak jak się to robi na Zachodzie, gdy chce się okazać powątpiewanie, wyrazić pretensje, oburzenie czy wręcz gotowość do agresji. Tak właśnie tutejsi Plemieńcy wyrażają swą pokorę. Śpiewają przy tym czysto, ze swoistą werwą, zapalczywie. Ich wiara nie skupia się na ideologicznych fasadach tego, w co sami wierzą, tego czym żyją sąsiedzi wyznający buddyzm, hinduizm, caodaizm czy islam. Tutejsze religie mają przede wszystkim wymiar praktyczny. Ich instytucje budują protezę tkanki społecznej, która nie może wyrosnąć z ciała opiekuńczości państwa, bo państwo, choć zwie się socjalistycznym, pozostawia swoich poddanych w próżni kapitalistycznego samopasu. Gwarantuje dbałość o pokój, spokój i strukturę, w ramach której będą działać szkoły, szpitale i cmentarze. Żeby z nich skorzystać każdy jej uczestnik będzie jednak musiał popuszczać krwi z własnego portfela. To organizacje religijne hodują tę brakującą tkankę, za której deficyt odpowiada tutejszy hiperkapitalizm. A więc z kościoła można za co łaska dostać hektolitry świeżo przefiltrowanej wody lub używaną odzież, wór ryżu, cukier albo olej do smażenia jak kto wykaże się wielodzietnością a wskutek niej biedą. Wspólne śpiewy, modlitwy a po nich biesiady, udział w rytuałach umacniają poczucie, że żyje się we wspólnocie, na którą nie rzadko trzeba liczyć. Pomoc w polu, w opiece nad dziećmi, seniorami, dzielenie się owocami własnej pracy, nieustanna wymiana przysług i towarów - to dzięki nim funkcjonują tutejsze plemiona. Niezliczone kuzynostwo, ciotki, wujkowie, wnuczęta, rodzeństwo babek i dziadków, nawet ci wobec siebie najodleglejsi uczestniczą we wspólnych, niezliczonych spotkaniach rodzinnych - weselach, chrzcinach, pogrzebach i pożegnaniach tych, co wyjeżdżają do dalekiej Japonii czy Ameryki. To im, w drodze na lotnisko do oddalonego o trzysta kilometrów Sajgonu i nadziei na podarunki kiedyś tam, jak się powiedzie, towarzyszą całe delegacje - autobus biesiadny napakowany szczęściem szczęśliwca opuszczającego wietnamski padół dla perspektywy na wzbogacenie siebie i nadziei, że bliżsi i dalsi też coś z tego uszczkną. Przy każdej z takich okazji obowiązują zrzutki. Z pustą ręką nigdzie się nie chodzi. Ale tak wydane pieniądze muszą kiedyś powrócić. Wszyscy tu są równouprawnieni do uczestnictwa w spirali rodzinnych okoliczności, a tych nie bark na drodze, którą każdy z nich przebywa pomiędzy własnymi urodzinami a pogrzebem.
niedziela, 19 czerwca 2022
Sztywne, osobiste koncepcje
Upór jest toksyczny. Zabija radość życia. Rodzi gorycz umierania. W zasadzie większość jego synonimów odnosi się sztywności, twardości, ostrości skamienienia - typowych dla ludzkiego ciała cech starczych, sygnalizujących gotowość a nawet potrzebę odejścia. Zacięcie, zawziętość, zatwardziałość, nieustępliwość, niestrudzoność, niezłomność, nieugiętość, niewzruszoność, nieprzejednanie, bezkompromisowość, przebojowość, stanowczość to kolekcja negatywów określających wszelakie formy nieprzejednania, sygnalizujące niechęć lub brak zdolności do zmiany pozycji, stanowiska, przekonania, wręcz lubieżne uzależnienie od narzucania woli, podejmowania takiej czy innej walki o swoje.
Jego powszechnie uważane za szlachetne odmiany, górnolotnie określane motywacją, determinacją czy nawet ambicją, spuszczone ze smyczy w samopas działania góry potrafią przenosić. Potrafią być również siłą zaborczą, nacelowaną na przekształcanie tej niechętnej przemianom rzeczywistość do postaci zgodnej z osobistą, sztywną, jednostkową koncepcją. Cała reszta to dopisywanie uzasadnień.
- Jestem z ciebie dumny! Jak często słyszymy to na co dzień i choć nie mamy problemu z bycia dumnym z tego czy tamtego, duma to przecież w naszej własnej kulturze jeden z siedmiu grzechów głównych.
- Hę?!
Tak! Duma to po angielsku "pride" a "pride" to również "pycha". Mówiąc, "żem z ciebie dumny", mówię, że "się tobą pysznię".
Czym w takim razie jest "duma narodowa" i dlaczego, nie bacząc na ciężar rzeczownika-matki z taką łatwością szafujemy przymiotnikiem-dzieckiem?
Na te i im podobne pytania odpowiadajcie sobie sami :]
niedziela, 22 maja 2022
Egzekutorzy ogołoceni z uśmiechów
Powroty po długiej przerwie bardzo mi smakują, choć w zasadzie wszystko jest po staremu. Ludzie dalej tłoczą się na dworcach, lotniskach i rzadko kiedy myślą o konsekwencjach, zarówno ci potrząsani erupcjami namiętności bliższym pacholęctwu, choć w dowodzie dawno już pogrubło, jak i ci uziemieni skalą doświadczeń, a więc i przemian, z których nie sposób się otrząsnąć. Nadal latamy samolotami, sięgajmy po przetworzone jedzenie, hołubimy coca-colę a cały ten trutka package łykamy na kredyt.
Samolot z Dubaju do Sajgonu wypełniony jest po brzegi. Przed pandemią transport lotniczy obsługiwał głównie turystów. Po dwóch latach totalnej izolacji Azji na pokładzie dominują Wietnamczycy a turyści to tylko ja i kilku jeszcze zabłąkańców. Tęsknią za zupami, kluskami, kawą i lepkim ryżem, za rodzinami, które w tym świecie odgrywają rolę tak sponiewieraną w socjalizmach zachodu. Cierpliwie znoszą więc ten powrót do kraju, szczególnie ci z Ameryki. Stamtąd lata się przez Atlantyk a nie przez Pacyfik. Trzydzieści do czterdziestu godzin w podróży ze strefy czasowej oddalonej o pół doby. Jetlag po takiej przygodzie, to tydzień wyjęty z kalendarza.
W Sajgonie kontrola wizowa jest jak zwykle opieszała. Naburmuszeni pogranicznicy nigdzie się nie śpieszą. Mało na ich twarzach przejawów zachodniej definicji człowieczeństwa. To egzekutorzy ogołoceni z uśmiechów, ze zbędnych słów, strażnicy zasad, które gdzieś tam, wprost do ucha nastroszonej wyobraźni, szepczą, że tu nie ma debaty. Ten typ porządku z nikim nie flirtuje. Narzuca się na chłodno
Dhaka to dziewiętnastomilionowe miasto (tyle w niej mieszka ludzi nocą). W dzień puchnie to rozmiarów czterdziestomilionowego giganta. Sajgon przed pandemią był zatłoczoną metropolią (to wciąż największe miasto Wietnamu). Jego ulice - koryta, którymi rozlewają się zmechanizowane ścieki milionów motocykli wyraźnie powysychały. Biznesom nastawionym na turystykę też zaschło w gardle. Ich właściciele wrócili tam, gdzie nie trzeba ponosić kosztów życia w tym najdroższym z wietnamskich miast, do swoich prowincji, do małych miasteczek, do rodzin, które dotychczas żyły na ich utrzymaniu.
Powroty po długiej przerwie bardzo mi smakują.
wtorek, 20 kwietnia 2021
Portrety: Mnisza niszo-cisza
Choć trudno powiedzieć czy istnieje ktoś, kto nie ma, Mróz ma zryty beret i nie należy tego podważać. Sam w pewnym sensie jest z tego dumny. "Zryty beret"... Co do samej formy stwierdzenia można oczywiście się silić na oryginały, natomiast slogan ten wytarty jak dłoń koniobijcy, bardziej zrozumiały niż niejeden wykwit wyobraźni epitetyczno-metaforycznej oddaje całkiem nieźle stan umysłu owego Mroza - jego zdolności do budowania relacji poza labiryntem introwertycznych predyspozycji, gdyby w jego przypadku takowe mogły istnieć, do istnienia poza meandrami żłobionymi ciążeniem jego osobistego fatum.
Mróz jest stereotypowym naukowcem humanistycznym. Chciałby się z tego przekleństwa za wszelką cenę wyplątać przeto wypowiedzi jego kwiecą się barbaryzmami. Bacznie nasłuchuje a potem wyławia je z oceanu życia jak złote rybki. Dla kokieterii, ale przede wszystkim żeby gdzieś przynależeć. Motłoch. Tam zawsze znajdzie się okazja by pointerferować z takim czy innym przejawem chamstwa - Zainstaluj se! - stylizuje i już czuje się swój, gdy tak na chwilę zstępuje z własnego piedestału. Mróz jest fanem motłochu. Imponuje mu odwaga ignorantów. Jest zapatrzony w nonszalancję - tak niewiele się ma w zanadrzu, a tak pewnie się fechtuje i to absolutne zero refleksji - senne noce co spływają ku porankom jak strugi wody po opierzonych ciałach. Pełen podziwu i pogardy Mróz to grzebie w ludzkich śmietniskach, choć ma tak czułe nozdrza, to klęczy niewzruszony pośród gipsowych skorup. Gdy popiersie habilitowanej matki runęło z piedestału zmieniając się w ponure drobiny, czy Mróz powiedział – Nareszcie!? Mróz wybiera milczenie. Teraz, drżąc na klęczkach przed majestatem profesury, na którą ciężko haruje, składa kolejną ze swych cichych ofiar. Zapowiedział już ich całą serię. Praca nad wieloksięgiem, to jego gorzki komentarz na przekór uświęconej tradycji, to słodki owoc przymusów. Czy to stąd ta niechęć, cała ta maskarada, od której nie ma ucieczki? - Hehehehe - śmieje się obnażając swe ewidentne panowania nad przeponą, ale Mróz ciągle się lęka. Wierzy, że praca nad wieloksięgiem jest jego dzieckiem. Nic podobnego. To jego bękart! To najduch kompostowany, suszony, mielony, przetwarzany na paliwo wiekopomniejszego tworzenia. Utylizowany.
Mróz Marzy, że pewnego dnia w jego życiu zapanuje anarchia, zastępując jakże dobrze znany mu chaos. A tajemnice? Tak wiele zainwestował w ich zabezpieczenie. Tych, co go odgadną, świadomie lub z głupia frant, Mróz skaże na izolację, choć wciąż będzie ich przenikał jak wieczna zmarzlina, jak introwertyzm zodiakalnego skorpiona, jak hipnoza, co napawa lękiem a jednak uwodzi pulsując jak otchłań. Buńczuczne, nieujawnione, wściekłe, wyważone, osadzone w bibliografiach analizy skrywa w sobie Mróz i tylko czasem ulewa, gdy wierzy, że świat właśnie na moment wszedł w fazę incognito, że nie zagrozi mu żaden cytat. Lęk przed skandalem jest jego największą fobią. Jeszcze go z roboty wyjebią. A wieloksiąg? A profesura? A może najpierw wpierdol matce za psychiatryk, za tych chłopców, dla których nie ma odwagi, za fałszywą wiarę, że człowiek z wiekiem się zmienia, za brak wiary, że prawdziwa empatia jest cenniejsza niż te kilka lajków pod postem, który do niej nawołuje, za to, czego nie przynosi czas i za konieczność wykazywania się dojrzałością? W tej gmatwaninie Mróz wybiera niedostępność. Chciałby jak ministrant czy harcerz, ale czy to go ochroni przed wścibską wyobraźnią homofobów wypasłych na kopiowaniu Jezusa?
Mróz ucieka na oślep. Jego potknięcia są niewidzialne. Tak ludzie potykają się o samych siebie. To część ekosystemu tych wewnętrznych zmagań, paradoksalnej symbiozy nacisków i pragnień. - Hehehehe – pobudza swoją przeponę w kolejnej próbie wykaszlenia pozorów dystansu do świata i swojej w nim roli. Chce jak najprędzej wrócić do swojej klitki, do wieloksięgu, do mniszej niszo-ciszy. Tam powstaje monument z cudzych słów przemienianych w swoje własne. Tak na swą nieśmiertelność zapracowuje sobie Mróz.
czwartek, 4 lutego 2021
Szufladkujący Słownik Definicji - Roszczeniowość
a tu mniej emocjonalnie:
- ulubiony zarzut prawa (uważanego z tytułu piastowanego stanowiska za przynależne) do działania w tempie niezależnym od okoliczności, wobec postawy oddolnie naglącej do ostatecznego podjęcia wymaganej inicjatywy.
albo zupełnie przebebszone:
-postawa będąca oddolną, nierzadko rozpaczliwą reakcją w odpowiedzi na uzurpowanie sobie prawa do działania w tempie niezależnym od okoliczności, subiektywnie uznawanego za przynależne z tytułu piastowanego stanowiska lub pozycji zajmowanej w hierarchii.
środa, 3 lipca 2019
11. Jeszcze tylko ten jeden kęs zgnilizny...
-A gdzie mąż? - dopytuję bez obciachu w stylu targowej wymiany informacji.
-Umarł.
-Hmm... No to gratuluję! - dopalam z grubszej rury w ryzykownej próbie rozładowania nastroju po tym smutnym zwierzeniu, lecz niepewnie wyczekuję reakcji. Nie jest źle. Baby przysłuchujące się naszej niecodziennej rozmowie wybuchają śmiechem.
Przed dziesiątą rano, w chwili zamknięcia straganu w worku matki Phương znajdzie się około piętnastu dolarów.
niedziela, 2 czerwca 2019
1. Jeszcze tylko ten jeden kęs zgnilizny...
12.03
- Dlatego jeszcze nigdy nie piłam kawy - afiszuje się przezornością jakby o wstrzykiwanie heroiny chodziło. Coś w tym jest, bo nie śpię do rana.
17.03
Pierwsze dni mijają mi na chodnikach na zaliczaniu sprawdzonych jadłodajni. Tak. Ci sami sprzedawcy kokosów, taksówkarze na motorach, handlary butami, naganiacze z agencji turystycznych, dilerzy. Tym razem planuję nowy styl podróży. Będę sypiał na pałę w najtańszych hotelach bez rezerwacji na wyrost. Nie będę sprawdzał gdzie się znajdują ani czy ktoś je poleca. Od niedogodności uchroni mnie skuter.
20.03
środa, 14 listopada 2018
wycinek: Daremna taktyka
sobota, 20 października 2018
Wycinek: O językach Arabów Lingo Widokówka Geopolityczna
środa, 17 października 2018
Pension Roma
Pension Roma! Tu czas zatrzymał się w latach trzydziestych. Kabina windy sunie na czwarte piętro we wnętrzu prostokąta spirali kamiennych schodów. Cierpliwe podeszwy wyżłobiły przy ścianie niewielkie koryto oplatając szyb windy alternatywną, chwiejną spiralą. Portier wpisuje moje nazwisko do wielkiej księgi i w szeregu rubryczek zaznacza ołówkiem ilość opłaconych nocy. Na sosnowej podłodze pokoju wymalowanego na czysto jest zlew, szafa z lustrem, niewielki stolik, fotel, biurko z krzesłem i szafka u wezgłowia. Staromodne meble z jednego kompletu, w jednym kolorze.
Po południu spotykam się z Martą. To typ osobowości, który definiuje sytuację odruchowo, kreuje wokół siebie rzeczywistość rezonującą z jej jasno nakreśloną wizją. To typ, co mówi. Mówi, żebym pojechał do monastyru, spotkać się z Mariem. Nie mam nic innego do roboty. Jadę.
- Tu trafiają śmieci z całego Kairu - informuje kierowca i każe mi zamknąć okno. Wszystkie odpadki z dwudziestomilionowego Kairu! W 1969 roku dekretem władz miasta eksmitowano na pustynię kilkaset koptyjskich rodzin. Dzisiaj to siedemdziesięciotysięczne osiedle kairskich śmieciarzy, jedna z największych koptyjskich enklaw muzułmańskiego Egiptu, od dawna wchłonięte przez Kair.
Mario mieszka w stolicy od dwudziestu pięciu lat. Ten były archeolog służy w świątyni wzniesionej ponad Miastem Śmieciarzy. To dla nich wydrążono miliony ton skał. Swąd niewidzialnej mgły wypełnia teraz jamę, na dnie której umieszczono ołtarz tego największego w Afryce kościoła. Mario oprowadza mnie po monastyrze. Płaskorzeźby jego autorstwa zdobią ściany mniejszej jaskini. Opowiada historię kościoła Koptów. - W samym Mieście Śmieciarzy doszło już do czterech zmartwychwstań - informuje mnie tak, jakby powoływał się na jakąś oficjalną statystykę narodzin. Nie szuka potwierdzenia w reakcjach, mówi jak misjonarz. W dokumencie na swój temat, do którego podsyła mi link, szyje opowieść tym samym ściegiem. Taki styl apostolatu.
Zespół spotykam na śniadaniu. Grzechu, Mizer i Młody. Gęby nam się nie zamykają przez kilka dobrych godzin. Też lubią rozmawiać o tym, co w życiu na pozór nieistotne. Popołudnie spędzamy na mieście. Uliczne stragany z owocami, mięsem - ludowa dzielnica, gdzie egipską biedę widać jak na dłoni. Nikt nas nie nęka, czasami ktoś pomacha. Chodzimy, jemy, gadamy, patrzymy.
- Jeszcze tu kiedyś wrócę - myślałem mijając Watykan na wyciągnięcie ręki. Do dzisiaj nie widziałem. Do Gizy Uberem docieramy w czterdzieści minut.
Sfinks? Pierdolę Sfinksa! Wolę Pension Roma.