Pierwsze
dni na bezrobociu potraktowałem jako przymusowy przestój w pracy,
ale też należny odpoczynek. Błękit porannego nieba, takiego co
najmniej koło dziesiątej, spłukiwał żółć światła
fabrycznych żarówek. Czułem się wyzwolony z poczucia
obowiązku, usprawiedliwiony z bezczynności. Kierowany
sprawdzoną maksymą „jakoś to będzie”, szukanie roboty
odkładałem na jutro, na kolejny poniedziałek, ale ci pod stacją metra dziś wyciągają ręce
po drobne, bo kiedyś też zaufali podobnej logice... Nadchodzące dni unaoczniały jedynie tempo, w jakim bezrobocie może
wejść w fazę krytyczną, pozbawiając mnie resztek beztroski. Po kilku tygodniach opróżniałem
już puszki z fasolą. Porzucone przez mieszkańców komuny, których
już nikt nie pamiętał, znowu stanowiły podstawę czyjegoś posiłku. Z czasem nawet kuchenne szafki opustoszały. Nie
było już w czym przebierać, więc pudełka z przeterminowanymi płatkami,
omijane dotychczas z pogardą, odkurzałem teraz z pietyzmem. To, co
zaoszczędziłem na jedzeniu wydawałem na fajki. Po przeczesywaniu
kuchni przyszedł czas na naczynia z drobniakami. Wszędzie było
ich pełno. Przebierałem monety w szklanym dzbanku na kredensie, w
salaterce na półce przy łóżku, w jakimś talerzyku z kluczami,
które do niczego nie pasują, w zakamarkach na dnie zatęchłych
szuflad. Moi poprzednicy gromadzili je od lat, opróżniając
kieszenie niby od niechcenia. W poczuciu, że sięgam po cudze,
najpierw wyławiałem kłodry. Nikle, piątaki no i
miedziane jednocentówki zabierałem już pewną ręką. Kasę na
czynsz musiałem jednak pożyczać od Marka. Jemu, u boku zrzędzącego
po wylewie dziadka, fortuna niezmiennie sprzyjała.
Po opróżnieniu kuchennych szafek, że wszystkiego co w torebkach, pudełkach i konserwach, przyszedł czas na wór ziemniaków i galon oleju. Smażenie frytek stało się moim popołudniowym rytuałem, wyczekiwaną kulminacją długiego dnia w opustoszałym domu. Przyglądałem się ziemniaczanym prostopadłościanom, jak drżą w kipieli wrzącego oleju i olejowi, jak ciemnieje odmierzając upływające dni. Do tego chciało się palić. Ranki poświęcałem na przeszukiwanie mniej eksplorowanych zakamarków komuny. Przetrzepywałem kieszenie porzuconych spodni, płaszczy, koszul, których zatęchłe sterty spoczywały w szafach. Pordzewiałe zawiasy radosnym skrzypieniem oznajmiały krótką przerwę w bezruchu. W poszukiwaniu drobnych, po omacku szperałem pod łóżkami, nurzając dłonie w plątaninach pajęczyn. Z troskliwością botanika spryskującego kwiatostany rzadkich roślin, swoje trofea układałem w rurkach z papieru, po dwadzieścia pięć miedziaków w każdej. Kapryśne jednocentówki przewracały się wewnątrz papierowych jelit, a ja tę jedyną pracę powtarzałem od początku. W sumie jeszcze trzeba było zanieść je do banku, po drugiej stronie ulicy. Urzędniczka ważyła je, po czym wypłacała mi dwa, trzy dolary, które w sklepie obok natychmiast wymieniałem na dziesięciofuntowy worek ziemniaków. Dzięki chłopakom z komuny moje menu przybrało charakter symultanicznych monotonii. Lodówka zawsze była pełna twarogów, które regularne przynosili z fabryki. Początkowo urozmaicały moje kartoflane menu. Z czasem jednak wszystko rośnie w ustach. Końcem listopada czułem się jak marynarz, który zatęsknił za widokiem lądu. Dryfowałem od wielu tygodni, bez dochodów, w długach. Ostatnie miedziaki wymieniłem na jednodolarówki i po raz pierwszy kupiłem polską gazetę. Byłem zdeterminowany kupić pracę.
Po opróżnieniu kuchennych szafek, że wszystkiego co w torebkach, pudełkach i konserwach, przyszedł czas na wór ziemniaków i galon oleju. Smażenie frytek stało się moim popołudniowym rytuałem, wyczekiwaną kulminacją długiego dnia w opustoszałym domu. Przyglądałem się ziemniaczanym prostopadłościanom, jak drżą w kipieli wrzącego oleju i olejowi, jak ciemnieje odmierzając upływające dni. Do tego chciało się palić. Ranki poświęcałem na przeszukiwanie mniej eksplorowanych zakamarków komuny. Przetrzepywałem kieszenie porzuconych spodni, płaszczy, koszul, których zatęchłe sterty spoczywały w szafach. Pordzewiałe zawiasy radosnym skrzypieniem oznajmiały krótką przerwę w bezruchu. W poszukiwaniu drobnych, po omacku szperałem pod łóżkami, nurzając dłonie w plątaninach pajęczyn. Z troskliwością botanika spryskującego kwiatostany rzadkich roślin, swoje trofea układałem w rurkach z papieru, po dwadzieścia pięć miedziaków w każdej. Kapryśne jednocentówki przewracały się wewnątrz papierowych jelit, a ja tę jedyną pracę powtarzałem od początku. W sumie jeszcze trzeba było zanieść je do banku, po drugiej stronie ulicy. Urzędniczka ważyła je, po czym wypłacała mi dwa, trzy dolary, które w sklepie obok natychmiast wymieniałem na dziesięciofuntowy worek ziemniaków. Dzięki chłopakom z komuny moje menu przybrało charakter symultanicznych monotonii. Lodówka zawsze była pełna twarogów, które regularne przynosili z fabryki. Początkowo urozmaicały moje kartoflane menu. Z czasem jednak wszystko rośnie w ustach. Końcem listopada czułem się jak marynarz, który zatęsknił za widokiem lądu. Dryfowałem od wielu tygodni, bez dochodów, w długach. Ostatnie miedziaki wymieniłem na jednodolarówki i po raz pierwszy kupiłem polską gazetę. Byłem zdeterminowany kupić pracę.
Szczegóły dogadaliśmy
przez telefon. W głosie pracownika agencji pobrzmiewał wschodni
akcent. Białostocki, przemyski? Generalnie ta naiwna melodia, poczciwa,
wiarygodna...
-
Jest praca, jest. Na budowie. Dla niewykwalifikowanych. Tak, siedem
na godzinę na start. Nie, no numer pracodawcy dostaniesz na miejscu, w agencji.
Tak, dwieście. Płatne gotówką...
Minęło ponad pół roku
od mojego przyjazdu do USA. W tym czasie wciąż nie miałem
ani okazji, ani chęci ani tym bardziej powodu żeby wyrwać się na
Brooklyn. Wieczorem zaciągnąłem u Marka ostatni dług. Bijący ode
mnie optymizm w prognozowaniu dochodów uzasadniał
prawdopodobieństwo jego rychłej spłaty. Z agencją byłem już
dogadany. Ręka mojego jedynego wierzyciela wciąż jednak niepewnie
ściskała dwa studolarowe banknoty.
Astronomicznie, wbrew temu
co prawił kuchenny kalendarz, trwała zima. Mróz zaczynał
dogryzać, a świat zbroił się na nadejście Bożego Narodzenia.
Tym razem wstałem wcześnie rano. Pozbierałem się szybko i pociągiem ruszyłem na Manhattan. Spośród
istniejących systemów kolei odpowiadających definicji metra,
nowojorskie poplątanie podziemnych korytarzy z napowietrznymi
torowiskami łączy największą ilość stacji. Setki kilometrów
katakumb oraz kolei na i nadziemnej spajają pięć miast-dzielnic w jeden metropolitalny organizm.
Węzły komunikacyjne tworzą tam głębokie na kilkadziesiąt
metrów plątaniny tuneli, w których pociągi poruszają się na wielu poziomach. Ta
nowoczesność pomysłu na organizację masowej komunikacji miejskiej
nie idzie w parze z wrażeniem, jakie na podróżnym wywierają
perony, pomieszczenia stacji oraz kilometry łączących
je korytarzy. Grube warstwy starej farby łuszczą się na nitowanych kolumnach podtrzymujących stalowe dźwigary. Klaustrofobiczne, śmierdzące pomieszczenia stacji, do których
dostępu chronią masywne kraty, przypominają więzienne korytarze. Gdy ten penitencjarny styl uchodził za nowoczesny, o Marylin Monroe nikt w Ameryce jeszcze nie słyszał.
Zagubiony w plątaninie przejść, bramek, symboli
postanowiłem zasięgnąć pomocy. Mężczyzna w czerni, ubrany w przykrótkie spodnie, w
skórzanych butach, w długim, grubym chałacie i czarnym kapeluszu z
rondem, spod którego, na wysokości skroni figlarnie dyndały
sprężynki pejsów zwracał na siebie szczególną uwagę. Od dziecka czułem magnetyzm bijący od
ortodoksów Ludu Izraela. Enigmatyczne treści epitafiów wyrytych na zdemolowanych płytach nagrobnych
żorskiego kirkutu pobudzały moją
dziecięcą ciekawość. Nęciła mnie uroda pisma kryjącego tajemnice powtarzane od tysiącleci, głębia starotestamentowego języka, przybliżającego wiernym obraz Stwórcy bez zbędnego
balastu tłumaczeń, cała ta otoczka
powiązana z niecodziennością gadżetów oraz odprawianych przy ich
pomocy rytuałów, stanowiących dziś element historycznego folkloru egzotycznej w powojennym świecie mniejszości religijnej. Słyszało się od dziadków, że Żydzi to, Żydzi tamto. Pochlebnych recenzji wystawiali jednak niewiele. Tu, w Jerozolimie Zachodu, stałem teraz na stacji metra, tuż obok bożego emisariusza, którego
wygląd manifestował oddanie jakiejś monumentalnej sprawie. Czułem, że wręcz muszę go zapytać
o drogę.
- Nie wiem, nie wiem. Nic nie wiem! - odpalił błyskawicznie głosem drżącym, odwrócił się na pięcie i oddalił w pośpiechu. Odnalezienie właściwego peronu zajęło mi dłuższą chwilę. Za to rozedrganego typa w czerni zauważyłem od razu. Stał w tłumie i czekał. Zdębiałem. Może powiedziałem coś niezrozumiale? W końcu mieszkałem w Stanach dopiero od kilku miesięcy. A może myślał, że chodzi mi o pieniądze? Tak! W Nowym Jorku obcym na ulicy zawsze chodzi o pieniądze! Z drugiej strony może to ten amerykański duch współzawodnictwa kazał mu skłamać? Tak na wszelki wypadek, żeby zachować przewagę. Przecież wszyscy uczestniczymy w jakimś wyścigu... A może fakt, że jestem gojem miał jednak jakieś znaczenie? Urodzony i wychowany na Śląsku wiedziałem, że świat dzieli się na goroli i hanysów. Pewnie dziadek miał rację mówiąc, że... Kontynuowałem swoją introwertyczną analizę, wyczekując, aż jego zdumione spojrzenie potknie się o niedowierzanie, z jakim moje oczy świdrowały jego przestępującą z nogi na nogę pewność siebie. Nie rozumiałem, że rozumiem...
- Nie wiem, nie wiem. Nic nie wiem! - odpalił błyskawicznie głosem drżącym, odwrócił się na pięcie i oddalił w pośpiechu. Odnalezienie właściwego peronu zajęło mi dłuższą chwilę. Za to rozedrganego typa w czerni zauważyłem od razu. Stał w tłumie i czekał. Zdębiałem. Może powiedziałem coś niezrozumiale? W końcu mieszkałem w Stanach dopiero od kilku miesięcy. A może myślał, że chodzi mi o pieniądze? Tak! W Nowym Jorku obcym na ulicy zawsze chodzi o pieniądze! Z drugiej strony może to ten amerykański duch współzawodnictwa kazał mu skłamać? Tak na wszelki wypadek, żeby zachować przewagę. Przecież wszyscy uczestniczymy w jakimś wyścigu... A może fakt, że jestem gojem miał jednak jakieś znaczenie? Urodzony i wychowany na Śląsku wiedziałem, że świat dzieli się na goroli i hanysów. Pewnie dziadek miał rację mówiąc, że... Kontynuowałem swoją introwertyczną analizę, wyczekując, aż jego zdumione spojrzenie potknie się o niedowierzanie, z jakim moje oczy świdrowały jego przestępującą z nogi na nogę pewność siebie. Nie rozumiałem, że rozumiem...
Izrael to państwo bunkier. Kraj, który broni się przed nienawiścią Świata Arabskiego, opartą na
przekonaniu, że w skutek syjonistycznego podstępu Palestyna utonęła w blasku gwiazdy Dawida. W
odpowiedzi na tę nienawiść, Izrael na utrzymanie swojej armii przeznacza dziesiątą część
produktu krajowego brutto. Nieustannie ją doskonali i dozbraja. Służba wojskowa jest w Izraelu obowiązkiem, ale i dla większości młodych patriotów
zaszczytem. Trudno jej uniknąć, a ci, którym się to udaje nie mają powodu do
dumy. Ortodoksyjni Żydzi nie widzą w tym jednak ujmy na honorze. Państwo zwalnia ich ze służby pod bronią i do tego łoży na ich utrzymanie w zamian za
wysiłek, który ci wkładają w studiowanie tory. Aktywna ortodoksja, już od czasów Ben Guriona uważana przez prawo za zjawisko społecznie użyteczne, jest jednak źródłem zawiści, a więc i nienawiści izraelskiej klasy pracującej. Paradoksalnie. Ortodoksyjne rodziny, tradycyjnie wielodzietne, ożywiając scenerię
skansenu starotestamentowego judaizmu, dają gwarancję żydowskiej większości w państwie. Izrael to przecież demokracja, a pejsacze to jedyna grupa społeczna zdolna współzawodniczyć z Arabami, dla których religijnie motywowana wielodzietność jest również demograficznym orężem. Stratedzy izraelskiej demokracji, jedynej na Bliskim Wschodzie i ostatniej u bram bezkresów Azji, rozumieją, że ceną przegranej w tym prokreacyjnym maratonie będzie utrata władzy we własnym państwie, a w
konsekwencji koniec izraelskiego eksperymentu. Zlaicyzowani mieszkańcy tej małej,
żydowskiej Ameryki, nie widzą jednak w ortodoksach swoich zbawców. Harują od świtu do nocy, a potem kryją się w schronach czynszówek, które wynajmują za cenę tęsknoty za krajem porzuconym w poszukiwaniu lepszego życia. Do tego ta ciągła niepewność, lęk przed utratą wszystkiego, co oferuje kapitalizm Ziemi Świętej. Z łatwością ujadają więc na pejsatych
darmozjadów, nie zdając sobie sprawy, że ich pogarda wierci dziurę
w burcie arki, w której chybocze się cały Izrael. A tamci? Naród wybrany przez samego Boga! Żyjąc w oparciu o zasady, których zręby powstawały dziesiątki pokoleń przed Chrystusem, bez trudu odwracają się od wszystkiego, co nie pasuje do starotestamentowej, ale i talmudycznej wizji świata. No a gość drżący peronie? Chyba nie
można być częścią Izraela i jednocześnie wraz z nim się nie
chybotać. Tak romantycznie hołubione przeze mnie oblicze wiary potomków Ibrahima przyozdobiła częstochowska
blizna.
Moja
głowa wynurzyła z podziemnego korytarza stacji na
Greenpoincie, wścibska jak koleżanki mojej matki, czujna jak
peryskop. Dwa długie miesiące idealnej posuchy
zrobiły swoje. Sklepowe wystawy puszyły się bogactwem
ekspozycji, a deficyty, na widok polskich kiełbas, boczków, chlebów i ciast dawały o sobie znać. Patrzyłem na
wąskie ulice Brooklynu. Wszędzie znajome rysy twarzy, swojskie
sylwetki ludzi wynoszących ze sklepów zakupy w ogromnych
papierowych torbach. Rybnik! Wczytywałem się w
treści szyldów nad delikatesami, pralniami, księgarniami. Bilboardy reklamowaly po polsku usługi amerykańskich operatorów
telefonicznych. Widok czarnego policjanta wytrącił mnie
z chwilowego odurzenia. Historia zatoczyła swój krąg. Rok
spędzony na autostopowych eskapadach po Europie, otwierającej swe
podwoje przed biedotą ze Wschodu, nigdy tak naprawdę się dla mnie nie skończył.
Eksponowane na wystawach sklepowych towary tu też traktowałem jak
muzealne eksponaty. Kupić? Daleko mi było do zasobności portfela
kolekcjonera dzieł sztuki… W agencji pośrednictwa, bez niespodzianek, dostałem to, po co przyszedłem. Warty dwieście dolarów numer
telefonu mojego nowego szefa spoczywał bezpiecznie w
wewnętrznej kieszeni szarego płaszcza.
-
Siedem to dla pracownika z doświadczeniem! – wyśmiewał moją łatwowierność jakiś Jacek. Z siedmiu dolarów
gwarantowanych przez Poczciwinę z Greenpointu szybko
zrobiło się pięć.
– Jak ci pasuje, to jutro zaczynasz o siódmej.
– Jak ci pasuje, to jutro zaczynasz o siódmej.
Dyskusja nie miała żadnego sensu.