wtorek, 28 maja 2013

Eutanazja w Arktyce

Tym razem garderobę dzielimy z Francuzami. Jest ich pięciu. Wchodzę do niewielkiego pomieszczenia. Sięgam po plecak i czegoś w nim szukam. Pytam po ichniejszemu jak się udał koncert. Robię przy okazji jakieś uwagi na temat nagłośnienia. Wydaje mi się, ze dla większości z nich jestem pierwszym napotkanym Polakiem. Przysłuchują mi się z taką uwagą jakbym wygłaszał kazanie na górze, a ja tylko coś o francuskich serach i kiełbasach wspominam. Ich uwadze towarzyszy zdziwienie. Też bym się dziwił widząc pierwszego Eskimosa, który nawija po polsku, gdy tak siedzimy sobie w igloo. Jego żona popija ciepły mocz, podczas gdy my, literacką polszczyzną, roztrząsamy kwestię eutanazji budzącej kontrowersje nawet w Arktyce.

poniedziałek, 27 maja 2013

Wampirzątko

       Słychać jakieś walenie do drzwi. Jest po szóstej rano. Artur wczoraj miał urodziny. Siódme. 
– Paterkowaaa! – wsłuchuje się w tę zawijającą w górę i w dół pretensjonalną melodię na ostatniej sylabie. – Całe ściany mam zalane! -  słowa sąsiadki z dołu brzmią sucho, skrzecząco. Kaśka, rówieśniczka Artura stoi na półpiętrze. W milczeniu obserwuje jak jej matka biadoli wyżyłowanym ze zdenerwowania głosem. Kobieta nie przebiera przy tym w przymiotnikach. Artur z ciekawością przygląda się jej silnej ekspresji, wyraźnie kontrastującej z chudą posturą. Sąsiadka wie jak wyciągać rękę po swoje. Jak dopasować rzeczywistość do własnych potrzeb. Stoi bokiem, jakby chciała podejść, a jednocześnie pozostać w ciągłej gotowości do odwrotu. Jest mądra jak siekierowata konstrukcja kadłuba izraelskich czołgów - ostrze z przodu, żeby kule mogły co najwyżej go polizać. Jej zachowaniu brak finezji. Daje za to niezły popis skuteczności. Matka Artura biegnie w popłochu do kuchni. Tam wszystko w porządku. Rzuca się biegiem do łazienki. Uchyla drzwi. Jakaś rura dynda z tyłu pralki . 
– U mnie jest sucho - kłamie w żywe oczy i choć czuje się spłoszona agresywną postawą sąsiadki, w życie której wypadki najwyraźniej nie chcą zawitać, głowę zadziera ku górze.
       Artur siedzi z chłopakami na ławce przed bramą. Pokazują sobie    elektroniczne zegarki. Jeden puszy się rowerem, który dostał w prezencie od chrzestnego. Niedawno byli w pierwszej komunii. Na chwilę zapominają o prezentach. Teraz patrzą na Kaśkę. Bez słowa omija grupkę leniwym krokiem. Zawsze chodzi sama. Najwyższa z nich wszystkich, a nie ma koleżanek. Z nikim nie rozmawia. Artur też nigdy z nią nie rozmawia. W sumie o nic nigdy go nie pyta. Podczas wspólnych przejażdżek windą na szóste nie rewanżuje się pytaniami na jego pytania zadawane ot tak, dla zabicia martwej ciszy, której tak bardzo nie lubi. 
- Cześć Kacha! - rzuca krótkie przywitaniem, bo sąsiadom trzeba się kłaniać. - Cześć! - odpowiada bezbarwnym głosem, bez śladu emocji i pośpiechu, jakby powolność, którą cechują się wysocy ludzie przedwcześnie stała się jej udziałem. 
      Artur słyszy pełne podniecenia pukanie do drzwi. Dzisiaj ma pierwszą lekcje rosyjskiego. Miro też chyba nie może się doczekać. Piąta klasa to nie przelewki. Biegnie, żeby je otworzyć. - W kuchni mam po kostki wody! Wołaj mi tu szybko matkę!!! - domaga się rozmowy ze starszym sąsiadka z dołu. Artur po raz pierwszy zauważa, że się jej boi. Mimo, iż kobieta sama trzęsie się ni to z nerwów ni ze strachu, zachowuje się tak, jakby była w swoim żywiole, jakby zalewająca ją woda była jedynie pretekstem do kolejnej z konfrontacji mających dla niej jakąś szczególną, ukrytą wartość. Ta nieustanne buzująca w niej złość jest zaprzeczeniem stabilnej łagodności jej męża - Pana Artura. – Cześć Arturku! Co tam słychać? - odpowiada na przywitanie małemu imiennikowi, których wśród swoich rówieśników raczej ma niewielu. Zawsze miły. Lubi pożartować. Często się uśmiecha. Na widok rozsierdzonej sąsiadki Artur biegnie do kuchni, w której Paterkowa zmywa naczynia. Rzeczywiście. Rura ściekowa połączona z syfonem zwisa swobodnie. Szpary pomiędzy podłogą a ścianką oddzielającą kuchnię od łazienki są tak szerokie, że woda od razu niezauważalnie rżnie piętro niżej. Przeprosiny. Obelgi. Przeprosiny.
       Stare przyzwyczajenia z czasów, gdy rozliczenie wody było zryczałtowane sprawiają, że Artur myje naczynia pod bieżąca wodą. Od dawna mieszka sam. Z resztą brzydzi go ich taplanie w coraz to gęstszej wodno-detergentowej brei, której skład wzbogaca się wraz z każdym wymytym talerzem, kubkiem czy patelnią. Napęczniałe trupy kawałków makaronu dryfują pośród zawirowań towarzyszących zanurzaniu kolejnego talerza. Fusy po kawie czy herbacie unoszą się po powierzchni przyciągane przez oleiste plamy tłuszczu z patelni. Poza tym odpływ prawego basenu zlewozmywaka nie jest połączony z syfonem. Artur przez te wszystkie lata na jego naprawę nie znalazł jeszcze czasu, w dodatku bardzo lubi ten towarzyszący puszczaniu wody dźwięk. Szczególnie w łazience. Lejąca się z kranu gorąca ciecz wpada do częściowo już wypełnionego pudła rezonansowego wanny dudniąc przy tym nisko, podczas gdy dobywający się z junkersa szum spalanego gazu uzupełnia paletę słuchowych doznań. Artur mieszka teraz z Olą. Przedtem mieszkały u niego inne. Ostatnio kłócą się jak psy ujadające w kagańcach przylegających do pysków zbyt ciasno. Zachowują się jak ludzkie zwierzęta, które przed przystąpieniem do walki zawsze pamiętają, by same je sobie nałożyć. Sąsiedzi nigdy nie słyszą wysyczanych awantur tej cywilizowanej pary apodyktycznych kochanków. 
       Artur stoi w kuchni. Czasami przerywa zmywanie naczyń zawieszając się na jakiejś czynności w ramach typowych dla siebie dygresji. Taki koloryt schematu myślenia. Pozostawia przy tym otwarte zawory kranów. Woda leje się wtedy grubym strumieniem. Szczególnie zimna. Z przedpokoju, na tle muzyki z głośników dobiegają pełne energii, powtarzające się w krótkich odstępach czasu głuche sygnały. Dobrze zna ten dźwięk. Niedługo stuknie mu dwadzieścia siedem lat. Spogląda przez judasza. Stoi… Niezmiennie chuda. Od dawna samotna. Pana Artura nie widział już całe wieki. Nawet o nim zapomniał. Ludzie po bramach gadają, że najpierw się wyprowadził do jakiejś kochanki, a potem umarł, chyba na raka. W sumie dosyć młodo. Artur kilkakrotnie zauważa, jak sąsiadka wdzięczy się do obcych mężczyzn. Czuje się przyłapana szczebiocząc w windzie do młodszego od siebie, żonatego chłopaka z naprzeciwka. 
       Sąsiadka przestępuje z nogi na nogę. Nie pozwala się sobie dobrze przyjrzeć, a już repetę w drzwi pakuje. Artur przechodzi do kuchni. Zagląda pod zlew. Zbutwiały wąż z jakiejś prastarej plecionki dynda jak afrykańska pała zapamiętana z filmów Tony'ego Halika… Jest wkurwiony. Tak, jak jego matka nienawidzi konfrontacji. Pretensje do siebie zamienia w energię do walki. – Słucham. – pyta po żołniersku, prowokująco otwierając drzwi na oścież. Stara się, aby głos, którego drżenie z trudem opanowuje brzmiał szorstko. 
– Dopiero co pomalowałam kuchnię! Wszystko zalane!!! Artur pozwala jej się wykrzyczeć. Patrzy na olbrzymie, łuszczące się płaty farby zwisające w pokoju gościnnym z jego własnego sufitu. Przypomina sobie wodę sączącą się po powierzchni świeżo wymalowanych ścian. Nie pamięta jednak żadnej kłótni. - Świat, jaki przyszło jej poznać nie jest ulubionym miejscem sąsiadki z dołu. - konstatuje w myślach. Zaczyna do niego docierać, że chyba tak naprawdę jest jej potrzebny. To zalewanie, ta cała jego "beztroska", te dobiegające z jego sypialni pieśni miłości wyśpiewywane nocami alfabetem Morse'a. Każdy potrzebuje od czasu do czasu skonsumować w czyimś towarzystwie swoją porcję adrenaliny. Obwinić kogoś za własne sukcesy w dziele autodestrukcji. 
– Zobaczę co się dzieje. – Artur próbuje zabrzmieć zdecydowanie. – Jak się leję, to zakręcę. - ucina tę szarpaninę zatrzaskując drzwi. 
       Naturalny pogłos na kilka pięter roznosi dźwięk pukania w drewnianą, wymalowaną na biało powierzchnię. Artur czeka. Drzwi mieszkania na szóstym lekko się uchylają. 
- Słucham - głos sąsiadki pobrzękuje pragnieniem odwetu za tę ostatnią zniewagę, za szczęście innych, które liże przez szybę, za młodych kochanków, których jej brak i za to, że los skazał ją na życie w bloku pośród kolejarzy, hutników i ich żon -  sprzątaczek i ekspedientek, odmawiając jej przy tym prawa do odwołania się od niesprawiedliwości tego okrutnego wyroku. Artur oferuje kupno farby oraz wymalowanie zalanej kuchni. Jej twarz marszczy się w pogardliwym grymasie. Głupio mu. Ty razem sam czuje, że spieprzył sprawę. Próbuje zachować resztki godności, lecz tłumaczy się i jąka. Wampirzyca szczerzy kły i upaja się widząc jak Artur się wije. Uwielbia żerować na jego wrażliwości, której klątwę odziedziczył po matce. Łaskawie przyjmuje farbę. Kategorycznie odmawia pomocy. Obrażona na okrucieństwo losu nie zaakceptuje już niczyjej łaski.
       Projekt jego pracowni zakłada budowę dźwiękoszczelnego bunkra. Pełną izolację zagwarantuje połamana geometria ścian i podniesiona wieloma warstwami materiałów podłoga. W takim pomieszczeniu będzie nareszcie mógł po nocach wiercić w drewnie. Artur i Mister od trzech tygodni są budowlańcami. Każdy krok konsultują ze skrzętnie przygotowanym projektem przebudowy dawnej sypialni na tę strefę ciszy zawieszoną w betonowej przestrzeni braku intymności. Dźwiękoszczelne okna już dawno zainstalowała specjalna ekipa. Teraz sami zalewają betonem ościeżnice nowych, stutonowych drzwi. Leje się jak moczka, którą Artur co roku dostaje na wigilię od sąsiadki z góry. Piłują jakieś drewnopodobne płyty. Tną gumy. Wyciskają tuby silikonu. Całymi dniami borują ściany. Artur od tygodnia śpi pośród stosów waty szklanej, której prostopadłościenne kostki po sufit wypełniają pokój gościnny. 
– Słyszałam Artek, że się wyciszasz. - zagaja znienacka sąsiadka widząc jak Artur leje poty piłując na korytarzu jakieś elementy konstrukcji pracowni. Po ponad trzydziestu latach przypadkowego natykania się na siebie w windzie, pod bramą, w sklepie po raz pierwszy się do niego uśmiecha. Widać, że uśmiech wymyka się jej mimowolnie, jakby wstydziła się przed Arturem swojego ludzkiego oblicza. Nie jest w stanie ukryć swojej niepohamowanej satysfakcji. Uważa się za prawdziwego architekta tej rewolucji, w wyniku której w jej życiu ostatecznie zagości wytęskniony spokój, jakby w remoncie, który tak cierpliwie znosi zawarła się obietnica, że Artur już na dobre zamieszka w tej dźwiękoszczelnej klatce, że uwolni ją od hałasów imprez, których nigdy w domu nie robi no i od awantur. Stary Paterek jest przecież typem, co nie pije i nie bije. 
– Tak… – Artur pozwala jej nacieszyć się iluzją monumentu nadciągającej zmiany. Nie dość, że przez te wszystkie lata non stop ją zalewał, to jeszcze z domu zrobił akademik. W sumie się z nią zgadza. Spoglądając na swoje życie nękane zarzutami o zarażanie otoczenia swoim hałaśliwym trybem istnienia, uważa, że bardziej jednak pasuje do roli studenta seminarium duchownego.
       Zamknięte słuchawki to wspaniały wynalazek. Pozwalają pogłębić empatię wobec niesłyszących. Pokazują, na czym polega brak synchronizacji doznań słuchowych z obrazem. Niby słyszy się jedno, ale otumaniony zmysłem widzenia otaczających zdarzeń mózg symultanicznie, na poziomie wyobraźni słuchowej dopisuje zwykle towarzyszącą im dźwiękową podwarstwę. Dochodzi do kolizji dźwiękowych światów, podczas której przydaje się ostrożność. Sygnały ostrzegawcze przestają istnieć. Wchodzi się w tryb funkcjonowania osoby dotkniętej głuchotą. 
       Jest późna noc. Artur już od jakiegoś czasu siedzi w swojej kanciapie. W pewnym sensie uwolnił się od sąsiadów. Od paru godzin pochłonięty robotą chodzi podniecony po pracowni. W przerwach przerzuca gigabajty muzyki gromadzonej od lat na swoim i-podzie zakupionym przed laty w Japonii. Kupił sobie też elektryczne pianino. Zupełnie niedawno. Zawsze chciał grać. Tragarze przed wczoraj wnieśli je do pracowni. Myśl o grze na instrumencie była jedną z motywacji towarzyszących wysiłkom ostatnich tygodni i związanym z nimi wydatkom. Właśnie od ponad godziny gra. Zadziwiająco miękkie brzmienie metalowych strun dociera do jego zamkniętych słuchawek przy pomocy plątaniny kabli połączonych z komputerem. Teraz wraca do muzyki z odtwarzacza, żeby coś tam podsłuchać. Leży na ziemi. Dochodzi trzecia nad ranem. Temperatura w tym niewielkim pomieszczeniu stale rośnie. Ceną dźwiękoszczelności jest brak odpowiedniej wentylacji. Chce mu się pić. Artur po cichu otwiera opasłe drzwi swojej komory. Przed pociągnięciem klamki lekko dociska je do zabezpieczonej gumową uszczelką ościeżnicy. Zamykają się z lekkim sykiem pompując do szczelnego wnętrza pracowni masy powietrza. Jego leniwie stabilizujące się ciśnienie ostatecznie pozwala na ich ciche domknięcie. Idzie do kuchni. Nalewa wody do szklanki z błękitnego szkła. Przez grube ściany słuchawek jego uszy rejestrują jakieś dudnienie, którego miarowość nie pokrywa się z rytmem wypełniającej je muzyki. Zatrzymuje się na wysokości niebieskich drzwi wejściowych. Odruchowo przykleja lewe oko do judasza. Wykrzywiona wściekłością twarz sąsiadki podryguję w rytm obu pięści okładających ich zewnętrzną powierzchnię. Artur kontempluje przez chwilę to niecodzienne zdarzenie. Słuchawki karmią jego uszy nieprzerwanym strumieniem dźwięków jakiejś muzyki z Indii. Jej zwykle chuda głowa "jajowacieje" pod wpływem praw fizyki rządzących wypukłością judaszowego oczka. Ten nietypowy duet wściekłości ust akompaniującej histerycznej pracy pobielałych pięści przypomina scenę z niemego filmu. Artur przez chwilę upaja się widokiem jej bezsilnej furii po czym w nerwowej gotowości na obelgi przekręca klucz. Ogarnia go fala krzyków nie uwzględniających obecności innych sąsiadów. Dochodzą groźby. Wszystko jasne. Tępe stukanie pedału pianina wybudziło ją w środku nocy. Powrót w pielesze cudu sennych niepamięci okazał się już niemożliwy. 
- Porozmawiamy jutro, jak się pani trochę uspokoi - burczy Artur w mgnieniu oka rezonując pod dyktando narzuconego przez sąsiadkę tonu wymiany zdań. Nie potrafi zachować dystansu wobec takiego szaleństwa, wobec braku wyrozumiałości, który stanowi komponent naskórka również i jego achillesowej pięty. Czuje się wręcz ugodzony. Przecież złośliwość nie jest jego życiowym drogowskazem.  
       Poranne próby załagodzenia sytuacji nie przynoszą rezultatu. Artur ze zdziwieniem zauważa, że sąsiadka jest pełna wigoru, tak jakby nocne zdarzenie było wodą napędzającą jakiś sado-masochistyczny młyn. Poprzez konstrukcje sceny tego teatru jednego aktora, na której sąsiadka od lat trzyma gardę infantylnego naburmuszenia widać jak miota się w garderobach zerkając wściekle na rzędy pustych krzeseł na widowni. Kolejny akt tragifarsy właśnie się rozpoczął. Tym razem sąsiadka nawet nie opuszcza swojej garderoby. Stoi w majtkach. Jej chude, pałąkowato wykrzywione nogi przykuwają uwagę zniesmaczonego Artura. W niczym jej to nie przeszkadza. Ważne, że publiczność jej dopisuje. Artur musi przecież odegrać teraz tego potulnego, podczas gdy ona jak zwykle obsadza się w roli tej, co ma święte prawo żeby się wściekać. Rozumie, że zakończenie tego absurdalnego konfliktu byłoby jej osobistą porażką. Wręcz szuka powodu do kłótni. Dzięki nim Artur na chwilę staje się jej znienawidzonym mężem, z którym codziennych walk w atmosferze wzajemnego upokarzania tak bardzo musi jej brakować. 
Artur pokornie obiecuje, że taka sytuacja więcej się nie powtórzy. Próbuje tłumaczyć, że nie przypuszczał, że tak niesie, że robił coś naprawdę ważnego, że może gdyby nad sobą miała melinę, doceniłaby jego spokojny tryb życia…  Artur wraca siebie. Widzi ślady krwi, których w całym mieszkaniu pełno. Dla niego to okrutna bitwa. Dla niej jedynie mroczna rozkosz. 
       Tuż przed południem, zdecydowane pukanie męskiej ręki wytrąca Artura z chwilowej drzemki, otulonego wulkanicznym pyłem - z wolna opadającą pozostałością po kolejnej eksplozji konfliktu odziedziczonego po rodzicach, jątrzącego od lat, zatruwającego teraz jego własne, niełatwe przecież życie.    
- Otwierać! Policja!  - spoglądając przez judasza Artur ze zdziwieniem odkrywa, że głosy umundurowanych mężczyzn nie kłamią. 
       Kolejny remont w sąsiedztwie. Drugi w tym tygodniu. Dźwięki wierteł bez trudu wgryzających się w betonowe ściany tym łatwiej przeszywają bębenki ludzkich uszu. Ich drżący warkot niesie się na kilka pięter. Podobno są jakieś przepisy na temat nieprzekraczalności progu hałasu, nawet za dnia. Artur nie reaguje. Jest realistą. Sam robił już remont, poza tym marzenie o stworzeniu pustelni po środku bloku mieszkalnego uważa za chorą odmianę futuryzmu, mocniejszą w swej prostocie nawet od przepowiedni Baby Vangi. Zna już prawie wszystkie rodzaje hałasów z sąsiedztwa. Jeszcze z dzieciństwa pamięta zawodzące wycie nieżyjącej już sąsiadki z czwartego. Wchodząc do łazienki właśnie odkryła, że ciało jej męża przyozdabia rurę z gazem jak czekoladowy mikołajek gałązkę bożonarodzeniowego drzewka.  Zna na pamięć kłótnie Sławka z piątego po drugiej stronie. Ten regularnie walczy z matką i młodocianą żoną. Służąc w policji po pijaku postrzelił się w głowę. Teraz jest na rencie. Ma dużo czasu, żeby walczyć z wiatrakami napędzanymi zawieją niespełnionych planów na życie. Artur do późna przysłuchuje się odgłosom prywatki sąsiadów z dołu, mieszkających po przekątnej. Śmieją się, tańczą, żyją. Wstaje z łóżka i idzie do łazienki. Ze zdziwieniem uświadamia sobie, że chodzi po domu na palcach. Nigdy nie kładzie na podłogę całej stopy zaczynając od dudniącego przyłożenia z piety. Unika twardego kontaktu z chłodem betonu promieniującego przez cienka warstwę gumolitu. Najpierw palce, następnie śródstopie, po którym płynnie przenosi ciężar ciała, żeby tylko na moment pozwolić pięcie na delikatne zetknięcie z podłogą. Beton jest przecież doskonałym przewodnikiem. Kiedy późnym wieczorem chodzi po domu wydaje mu się, że jego manewry, mimo iż bezszelestne, zaburzają  biopole generowane przez wampirzy instynkt sąsiadki z dołu. Artur czuje, że całe jego mieszkanie znajduje się w zasięgu działania tej potwornej aury wyczulonej na najmniejsze zmiany w magnetyzmie najbliższego otoczenia.
       W poczekalni siedzi kilka osób. Znajoma Artura, bibliotekarka z bloku naprzeciwko wychodzi z pokoju z płaczem. Teraz jego kolej. Pomieszczenie jest większe niż myślał. Otaczają go stoły. Kilkadziesiąt osób siedzi wertując jakieś papiery. Każą mu usiąść. Skargi, skargi, skargi. Sąsiadka uznała, że interwencja policji nie wystarcza. Skazuje Artura na kolejny wymiar kary. Teraz broni się przed administracją. Grożą mu ci, którym co miesiąc płaci ze swojego czynszu. Musi stawić czoła domniemaniu winy…
       Już drugi dzień z rzędu Artur od rana siedzi w pracowni. Ma do wykonania sporo hałaśliwych zadań. Długo się do tej pracy przygotowywał. Jest po czternastej. Ktoś puka do drzwi. Listonosz. Za jego plecami przemyka sąsiadka. Artur w milczeniu odprowadza ją wzrokiem. Przestał się jej kłaniać. Już dwa lata nie może jej wybaczyć tej walki w administracyjnym samosądzie. Upór nie przynosi jednak ukojenia. Nie wygrywa się wojny przyjmując metodę walki zaprawionego w boju wroga. To co dla Artura jest szczytem możliwości, dla niej jest zaledwie codzienną rutyną. Sąsiadka cieszy się swoją przewagą i choć Artur nie dostrzega żadnych przejawów tej radości, zaczyna jej istnienie powoli wyczuwać. Jego instynkt ewoluuje interferując z wampirzą energią, w zasięgu której spędził niemal całe życie. 
       Sąsiadka codziennie spogląda w lustro nie mogąc zrozumieć dlaczego ta atrakcyjna kobieta, za którą się uważa wiedzie tak samotny tryb życia. Odpowiedzi na to pytanie nie udaje się jej uzyskać, jednak problem rozwiązuje się sam. Kaśka i jakiś jej towarzysz od jakiegoś czasu podrzucają matce swoją malutką córeczkę, która wciąż mieści się w malutkim nosidełku. Swoim niewinnym istnieniem niemowlę zaczyna przynosić ulgę wycieńczonej samotnością babci. Sąsiadka troszczy się o nie jak tylko może. Dla niego może zmienić się w w biseksualną modliszkę gotową zeżreć każdego w urojonym zwieńczeniu godowych tańców. Dla niego jest gotowa wyruszyć na kolejną bitwę swej niekończącej się krucjaty. Teraz wszystko w obronie jego prawa do spokoju. Biegnie na górę i wali do drzwi. Artur jest zdumiony. Po raz pierwszy widzi ją z dzieckiem w ramionach. - Ścisz to walenie! - Jego serce potrafi kamienieć w samoobronnym odruchu człowieka zaszczutego falową naturą tej sadystycznej odmiany flirtu towarzyskiego. Obydwoje się na coś silą. On na obojętność. Ona na poprawność wobec pacholęcia. 
- Nie widzisz, że się opiekuję dzieckiem! - tłumaczy. Kierowana resztkami rozsądku sięga po swoje wyobrażenia ideału cywilizowanego człowieczeństwa trzymając strzępy swoich nerwów na pękającej wodzy. Odwołuje się przy tym do jego sumienia. Artur nie wierzy własnym zmysłom. Zamyka drzwi ucinając poziom głośności jej cygańskiego monologu o co najmniej połowę. Decyduje się kontynuować rozpoczętą pracę. Pomaga mu w tym kolega, który specjalnie przyjechał z daleka. Nie potrafią jednak zaznać spokoju. Zaszantażowani dzieckiem zaczynają potykać się w oparach wątpliwości, chyba o podszepty tego sumienia, o którym coś wspominała. Artur schodzi piętro niżej. Chce rozmawiać. Puka do drzwi. Pyta czy może wejść. Sąsiadka niechętnie wpuszcza go do przedpokoju. W pokoiku znajdującym się tuż pod jego pracownią widzi małą dziewczynkę. Gaworząc raczkuje sobie w przystosowanym dla jej bezpieczeństwa łóżku. Najłagodniej jak tylko się da Artur przypomina, że jest środek dnia. Powołuje się na jakieś niepisane prawo do przeprowadzenia hałaśliwych rewolucji, jeżeli te wynikają z konieczności życiowych i nie powtarzają się cyklicznie. Wierzy w siłę porównania. Wspomina coś o regularnie  pracujących wiertarkach. Sąsiadka podnosi głos grożąc wezwaniem policji. Dziecko na jej nerwowy ton reaguje płaczem. Sąsiadka bierze je na ręce. Teraz już ich krzyki się splatają. Sąsiadka chce uciąć dyskusję. Próbuje zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Artur desperacko blokuje je nogą. Nie poznaje sam siebie, ale sąsiadka musi przecież wysłuchać jego racjonalnych argumentów. Rosnąca furia babci nakręca przerażenie dziecka. Żywa tarcza działa. Mając przed oczami maszyny oblężnicze podczas obrony Głogowa, Artur wycofuje się żegnany rezonująca po wszystkich piętrach falą splecionych ze sobą wrzasków. 
       Kaśka od lat przyprowadza córeczkę do babci. Od lat robi to już sama. Dziecko niesie dzisiaj w dłoniach olbrzymią tubę pełną smakołyków. Mijają się w korytarzu. Własną matkę chrzestną widział w życiu może z dziesięć razy. Na Kaśkę natyka się za to dwa, trzy razy w tygodniu. Czasami raz w miesiącu. - Cześć. - odpowiada na jego przywitanie niezmiennie, beznamiętnie. Artur po raz tysięczny zastanawia się nad sensem tego machinalnego symbolu pozbawionego serdeczności. Cała trójka wchodzi do windy. Stoją w milczeniu wsłuchując się w dźwięk kabiny przemieszczającej wzdłuż szybu windy. Siedmioletnia dziewczynka jak zwykle milczy. Nigdy nie reaguje, gdy Artur wita się z jej matką. Nie spogląda na niego. Jest bardzo ostrożna. Uczy się od babci. Wie już, że na niektórych trzeba uważać, czegoś się obawiać. Regularnie pauzuje u babci przed codziennym wyjściem do szkoły. Kaśka nie chce jej zostawiać samotnie, w opustoszałych murach, w których bez względu na porę dnia panuje muzealna cisza.
       Artur wstaje wcześnie rano. Tak już ma w zwyczaju. Właśnie coś grzebie przy rowerze. Słyszy skrzypienie drzwi otwierających się piętro niżej. Od lat tych samych. Sąsiadka wychodzi z mieszkania ryglując je pieczołowicie. Arturowi wydaje się, że co jakiś czas w jej drzwiach przybywa zamków. Słychać jak klucze gmerają w ich metalowych waginach. Słyszy nawet odgłos zasuwanej sztaby. - Dzień dobry - odpowiada na zaciśniętym gardle sąsiadka. Artur przypomina sobie rozmowę z imamem napotkanym gdzieś na Bliskim Wschodzie. 
- Szanuj tę kobietę! Zawsze jej się kłaniaj i nie chowaj w sercu urazy. Szacunek to twój święty obowiązek. Artur zauważa, że te jego strategiczne, pełne szacunku "przywitania" bardzo sąsiadkę irytują. Gdy czuje, że ma gorszy dzień wykorzystuje energię tych pozornie dobrodusznych życzeń dla zaspokajania podskórnie pielęgnowanego pragnienia zemsty, za lata opresji, za pierdolone milczenie w windzie. Lubi czasem patrzeć, jak sąsiadka dusi się w chłodnym ucisku kleszczy, które własną alergią na jego kurtuazję sama zaciska. Jest dobrze wychowana, a jednak parzą ją te jego drobne uprzejmości. 
        Sąsiadka lubi rośliny. Troskliwie sadzi je gdzie tylko może. Najwięcej troski poświęca jednak swemu ulubionemu pnączu. Ta gorzka winorośl solidnie porasta wzniesione już przed laty mury zacietrzewienia, które mimo upływu czasu jedynie przybiera na sile. Łączy się z nim, jak z kochankiem w świętej matrymonii, której sukces buduje na sentymencie jakim darzy ten nierozerwalny związek. Nawożone wściekłością trujące pnącze skutecznie obezwładnia jej zdolność do pojednania. Artur zaczyna się zastanawiać skąd tak dobrze ją rozumie…
               Drzwi piętro niżej są otwarte na oścież. Głos sąsiadki jest miękki, prawie aksamitny. Właśnie Rozmawia z Kaśką. Coś tam naprędce ustalają. Kaśka jak zwykle musi biec do roboty. Artur waha się, czy nie skorzystać z windy. Z drugiej strony nie chce już niczego unikać. Całe życie czegoś unikał. Unikał kobiet, które zalazły mu za skórę. Uciekał przed odpowiedzialnością za decyzje podyktowane lękiem przed nie wiadomo czym. Uciekł nawet przed własną córką. Uświadamia sobie, że przez całe życie towarzyszy mu strach. Jest już zmęczony. Zamyka drzwi i schodzi po schodach. - Dzień dobry. - ton jego przywitania emanuje rezygnacją. Jakby w odpowiedzi na tę zbędną zaczepkę głos sąsiadki momentalnie twardnieje. To chłód wpisany w nieugiętą strategię rozpamiętywania bolesnej przeszłości tak wykręca jego barwę. Kaśka z właściwą sobie obojętnością odwzajemnia pustą zbitkę sylab, do której sprowadza się ta powitalna formuła. Hołdujące swemu nieprzejednaniu wampirzyce tolerują wyłącznie członków swojej własnej watahy. Za to stojąca obok dziewczynka, wykarmiona doświadczeniem nabytym na podpatrywaniu starszych od siebie kobiet nie chce się w nic angażować. Artur zauważa, że jest coś szlachetnie wyniosłego w jej zdystansowanym zachowaniu. Nie patrzy już na obydwie matki, które teraz czujnie odprowadzają go wzrokiem. Spogląda z rozkoszą jak w milczeniu stoi sobie to wyjątkowo wysokie i urocze w swej nieśmiałości Wampirzątko.  

czwartek, 23 maja 2013

Nie czujesz, że żyjesz?!

Lotnisko w Bukareszcie robi takie samo wrażenie jak przed czterema laty. Żadne. Hala główna trochę jak na krakowskim Janie Pawle II, z tą różnicą, że na zewnątrz wciąż trwają jakieś prace budowlane. Ruxandra czekała już na nas z kierowcą. Tak samo czekała siedem lat temu, gdy opiekowała się naszym zespołem jako dwudziestoletnia dziewczyna studiująca jakąś protezę angielsko-francuskiej filologii. Przybyło jej lat i kilogramów. Niezmienne pozostało poczucie humoru. – Zawieźć was dzisiaj chłopaki na striptiz?
Pierwszy występ mieliśmy zagrać w Ploiesti. Udaliśmy się tam busem prosto z lotniska. – Jakby zaczęło śmierdzieć, to znaczy, że dojeżdżamy – wyjaśniła Ruxandra. Ploiesti jest sercem rumuńskiego zagłębia gazowo-naftowego. To właśnie przy pomocy wydobywanej tam ropy Hitler, ówczesny sojusznik Rumunii, napędzał realizację pierwszej fazy swojej autorskiej koncepcji podboju świata. Smrodu nie czuliśmy. Gdzieś, pośród pól na moment zamajaczyło ramię żurawia pompowego. Brandzlowało ziemię leniwie i jakby nieskutecznie. Zewsząd otaczały nas bowiem typowe blokowiska z płyty betonowej w stylu architektonicznym dominującym u naszych sąsiadów zza wschodniej granicy. Wysunięte poza płaszczyznę ściany frontowej zaszklone nibybalkoniki są jego cechą dystynktywną. Każde okno ma inną framugę, a każdy balkonik sprawia wrażenie budowlanej samowolki. Tu cegły, tam kawałek betonowej płyty, spod której wystają fragmenty blachy, prześwitują strzępy papy.
  Hotel usytuowany był przy głównej ulicy w centrum miasta do złudzenia przypominającego Sosnowiec. Do sounchecku mieliśmy mniej więcej dobę. Ruxandra zaprowadziła nas do pobliskiego disco baru u boksera. Od razu zgodnie rzuciliśmy się na klasykę lokalnej kuchni - ciorba de burta. Białą, wodnistą, mało słoną zupę, na dnie której pływają krojone jak polskie flaki kawałki cielęcych żołądków tradycyjnie popycha się białym, puszystym pieczywem o smaku chlebowego destylatu zagryzając surową papryką. Język rumuński w swoim leksykonie ma nawet specjalne określenie na zupy kwaśne. Nasz żurek i nasza ogórkowa są typowymi ciorbami.
 Chłopaki zmyli się szybko do pokoju. Ja zostałem w towarzystwie Gadatliwej Ruxandry Prostolinijnej. Opowiedziała mi o swoim bankructwie, które nauczyło ją jak realistycznie stąpać po powierzchni planety, o Żydach, którzy prowadzą największe interesy w Rumunii, o swojej samotności, z powodu której nie cierpi, o organizatorze całej imprezy - Konstantinie, który wszystkim zalazł za skórę. Wszystko w piętnaście minut. Jakby żyła w typowej dla muzyków tymczasowości. Jakby przejęła część tego stylu bycia. Nie ma czasu na podlewanie i pielęgnację relacji z ludźmi poznanymi naprędce. Jesteśmy, za chwilę nas nie ma. To pomaga wchodzić w niecodzienny tryb relacji, jak podczas spowiedzi w nieznanym kościele, w mieście, w którym jest się na wakacjach. Łatwiej znaleźć powiernika wiedząc, że na pewno nie będzie go w pobliżu, gdy magia chwili napompowanej pragnieniem zwierzania się już dawno przeminie.  
   Z hotelowego balkonu patrzyłem na KFC, który najwyraźniej zajął miejsce jakiejś „Kaskady” czy „Antałka” na parterze bloku mieszkalnego. Kilka godzin wzmocniło mnie przed wieczornym spotkaniem z organizatorem Lucjanem, w towarzystwie zespołu akordeonisty Richarda Galliano. Mister Galliano to. Mister Galliano tamto. Chyba z uwagi na brzmienie jego nazwiska oraz status gwiazdy, w który zdawał się wierzyć zarówno organizator jak i sam dystansujący się Ryszard przyszło nam smakować rumuńskiej gościnności we włoskiej restauracji. Pięćdziesiątka palinki szybko ociepliła relacje, pogłębiane z każdym wypitym kieliszkiem czerwonego wina rozrzedzanego piwem wprowadzanym do systemu kuflami. Dopiero w czasie tego wspólnego posiedzenia przypomniałem sobie Lucjana. Wielbiciel jazzu i jazzmanów. Bez przerwy uśmiechnięty. Nieszkodliwy gaduła przeskakujący w rozmowie z francuskiego na angielski, z pasją rozprawiający o koncertach, muzykach i wszystkim, co na temat jazzu mu się wydaje. Nikt z nas nie pamiętał Ploiesti, a przecież graliśmy na tym samym festiwalu, w tej samej sali, zaproszeni przez tych samych organizatorów. Obrazy z wielodniowych podróży na pół śpiąco, twarze ludzi przedstawiających się w hotelach, na próbach, w kuluarach, na przyjęciach, w biurach organizacyjnych odchodzą w niepamięć. Nakładają się na siebie. Czas pozbawia je kontekstów, imion, narodowości. Jedyną przestrzenią stymulującą do przechowywania wspomnień staje się garderoba. Ten moment pobudzonego bytu, tuż przed wyjściem na scenę działa na otaczające obrazy jak utrwalacz. Zapamiętuje się przedmioty. Znikają ludzie. W garderobie nikt przecież oprócz zespołu się nie plącze. Dopiero jej widok ostatecznie upewnił nas, że w Ploiesti już graliśmy. Impreza powitalna obfitowała w taką ilość jedzenia i popitku, że noc spędziłem wiercąc się w wyrze, a śniadanie chwiejąc na kacu.
    Jazz nie jest w Rumunii popularny. Nasza trasa doszła do skutku dzięki współpracy swego rodzaju konfederacji większości rumuńskich festiwali, które od lat łączą wysiłki z inicjatywy Konstantina z Sibiu.
Po śniadaniu, w lobby, naprędce zarejestrowałem audio do pierwszych trzech lekcji z książki do nauki rumuńskiego. Kierowcę, który zabrał nas do Bukaresztu, znaliśmy już z poprzednich wyjazdów. Wspólnie przejechane kilkadziesiąt kilometrów wystarczyło, żeby wycisnąć z niego zasady posługiwania się rumuńskimi zaimkami dzierżawczymi. Po hamburgerach i krótkiej drzemce zrobiliśmy szybki soundcheck. W przypadkowej rozmowie w klubowym ogródku rozgryzłem jak zmieniają się podstawowe formy rumuńskich rzeczowników w zależności od funkcji składniowej i rodzaju. Zrozumiałem również, że wyrok za niedyplomatyczne maniery Konstatnina, pasjonata jazzu, pionierskiego promotora i organizatora pierwszego rumuńskiego festiwalu jazzowego (jednego z najstarszych w Europie) po cichu zapada. Nie zdziwiło mnie to. Ciekawe, że ludzie z jego charyzmą potrzebują przeciw sobie całych koalicji, które zanim przejdą do działania wahają się mrucząc jakieś niewyraźne postulaty.
    Występy klubowe mają swój szczególny urok. Część ludzi słucha, część gada, część je. Grając w otwartej przestrzeni, ponaglani perspektywą deszczu ograniczyliśmy występ do jednego setu. Na klub to trochę za mało. Alkohol po prostu nie nadąża uderzać do głowy.
Po koncercie, tuż przed północą, przenieśliśmy się do restauracji Caru’ cu bere. Wśród tłumu gości zasiadających w przestronnych, dziewiętnastowiecznych pomieszczeniach uwijało się stado kelnerów. Wyglądem przypominali pingwiny. Bogactwo potraw z menu w formie gazety kpiło z autorytarności typowej dla Magdy Gessler. Wziąłem cokolwiek, widząc, że zgłębianie tej litanii nazw nie ma żadnego sensu. Siedzący obok nas włosi zamówili sobie po litrowym piwie i golonku. Jakieś kilo osiemset na łeb… Smak potraw pozbawiał wszelkich wątpliwości. Odpowiadał na wszystkie potencjalne pytania, które obraz tej wykwintnej jadłodajni, żywcem wyjętej z "Zaklętych rewirów", mógłby nasunąć.
    Bukareszt opuściliśmy o ósmej rano. Pod hotelem w Ploiesti, który na dwie pierwsze noce stał się naszym domem przesiedliśmy się do wesołego autobusu. Hiszpanie, Izraelscy Żydzi, Polacy i kierowca Rumun. Trochę snu. Kilka zdjęć na Instagram. Przerwa na papierosa w Brasovie. Hiszpańskojęzyczna ekipa przypominała rodzinę na wakacjach. Jej stonowana, kudłata głowa uśmiechała się co chwilę na znak pogłębionej życzliwości wobec wszystkiego co żyje. Klaskali i śpiewali razem, jak dzieci podczas wycieczki klasowej, jednak to Żydzi prowadzili wodzirejkę. Gadatliwy pianista i pozornie powściągliwy, czterdziestoletni perkusista. Przysiadłem się do nich. Interesował mnie konkret. Za dużo czasu poświęciłem im ostatnio w swoich rozmyślaniach. Chłopaki wymigali się od armii na szajbę i groźbę samobójstwem. Wielokrotnie byli w Polsce, ale za fanów wycieczek do Auschwitz się nie uważali. Tematy jak zwykle otarły się o politykę. Ostrożnie wypowiadane osądy ostatecznie i tak pokazały, że izraelską wolność od pogardy dla arabów trzeba zaliczyć do fikcji. I nie jest to kwestia młodości, czy otwartości umysłu, bo tym podobno cechują się artyści.
 Śpiewam im po hebrajsku. Nagrywają to na komórkę. Przybijają piątale. Przy okazji przypominam sobie kilka słów i konstrukcji gramatycznych. Chwalą mój hebrajski akcent. Prawie nic nie rozumieją po arabsku. Śmiejemy się. Jeden jest ze stolicy izraelskich gejów – Tel Avivu. Codziennie pali skręty. Drugi ze świętego miasta. Zabawnie naśladuje mowę Arabów i Niemców. Wymieniamy kontakty. Palimy papierosy, Robimy sobie zdjęcia. Do Sibiu docieramy po czternastej.
      …miałem z nim już do czynienia podczas poprzedniej rumuńskiej trasy. Jednego, czego nie miałem, to okazji żeby zamienić parę słów. Konstantin pojawił się w hotelowym lobby. Przywitanie obfitowało, o dziwo, w peany oraz bilateralną poprawność opartą na wzajemnym przerzucaniu się uprzejmościami.
– Please don’t push me about the fucking contracts. - Przypomniałem sobie fragment maila , który przeforwardowała mi Edyta. – We already bought the plane tickets. They are the fucking contracts!
Przyjemniaczek, który najwyraźniej nie ma nic do stracenia. Przed czterdziestu laty zapoczątkował modę na jazz wśród rumuńskich elit (?). Teraz odcina kupony od swojej własnej legendy nie licząc się z nikim i z niczym. Inteligentnie żartuje. Jego czujny uśmiech nie znika z twarzy, której rysy zgrabnie kamuflują jego siedemdziesiąt wiosen. - Seig Hail! – ucina dyskusje z Żydami na temat jakichś pieniędzy. Śmieją się. – Jest za cwany, żeby być normalny – komentują. Wszyscy zgodnie uważamy, że jest wariatem, jednak aprobujemy jego zabawnie prowokacyjny styl bycia, typowy dla ludzi błyskotliwych, dla których świat uosabia bezmiar głupoty. Ten człowiek rozumie muzyków, może nawet muzykę…
  Półtoragodzinny soundcheck poprzedził wieczorny koncert w Filharmonii Sibiu. W kwestii brzmienia w odsłuchach i na przodach udało nam się wypracować chwilowy, jak się później okazało, kompromis. Publiczność też była jakaś niedostępna, tak jakby apodyktyczna osobowość ojca festiwalu wymuszała na słuchaczach obecność na widowni. Sam budynek filharmonii sprawiał wrażenie nawiedzanego przez duchy jakiejś złej przeszłości. Puste korytarze, puste pomieszczenia, nieliczna obsługa… Po koncercie organizatorzy namówili nas do uczestnictwa w jam session. Jako, że oprócz nas nie było innych chętnych do grania, wieczór, którego osią stały się popisy perkusisty z Tel Avivu pociągnęliśmy w składzie polsko-izraelskim. Z Konstantinem pożegnałem się podczas śniadania w hotelowej restauracji.
- You’re one cripple motherfucker, and you know that. – przekazałem mu to, co w sumie chciał usłyszeć.
- Thanks for your compliment and please, say hello to your sister and your daughter in one. – odgrał się błogo, bez zastanowienia i na luzie dając ostateczny popis swojej wykraczającej poza przeciętną percepcji wróżbity.
    Do Cluj pojechaliśmy mercedesem, chyba transitem. Jego kierowca - okulary przeciwsłoneczne i brawurowa nóżka - Tudor. Na rogatkach Sibiu od razu zatrzymała nas drogówka. - Jestem z policji antynarkotykowej - pochwalił się tłumacząc, dlaczego już po chwili gnaliśmy w głąb Transylwanii. Łamiąc wszelkie możliwe przepisy, mijaliśmy zielone równiny. Ich kres wyznaczały równie zielone, niewysokie góry wznoszące się to bliżej, to dalej linii horyzontu. Na miejsce dotarliśmy wczesnym popołudniem. Koncert miał się odbyć w plenerze, naprzeciwko jakiegoś pałacu po środku parku z jeziorkiem. Złote obrusy zdobiły stoliki ustawione gęsto i w bezpiecznej odległości od sceny. W oczekiwaniu na sygnał ekipy nagłaśniającej obserwowaliśmy łódki w kształcie łabędzi, na których niedzielnie kołysali się Transylwańczycy, patrzyliśmy na spacerujące rodziny, podglądaliśmy hostessy. Słoneczna pogoda konsumowana w cieniu sceny pomagała wrzucić na luz. Soundcheck skończyliśmy po pięciu minutach w poczuciu satysfakcji, jaką daje kontakt z profesjonalizmem. Sącząc coconut kiss rozkoszowałem się muzyką Pata Metheny bijącego pokłony twórczości Jarretta.  Ludzie schodzili się powoli i mimo, iż doszło do godzinnej obsuwy, obyło bez nerwów. Miła obsługa, pogoda i zawodowstwo dźwiękowców w równym stopniu wpływały na stabilność naszego dobrego samopoczucia.
    Koło ósmej, tuż przed rozpoczęciem koncertu stałem z chłopakami z boku sceny, gdy nagle rzucił mi się w oczy pewien typ. Łysy, niewysoki, szeroka koszula w stylu bahama, jasne, chyba płócienne spodnie, skórzane buty à la Fred Astaire, spowolniony krok i potężne cygaro w zębach, którego rozmiar uosabiał sumę niespełnionych marzeń wszystkich ofiar sublimacji. Typ zmierzał w naszym kierunku. Nie trzeba było intelektualnego wigoru, żeby odgadnąć, jaką miał do spełnienia rolę. Minął nas bez słowa i ostentacyjnie wspiął się po schodkach na scenę. Konferansjer. – Właściciel jakiejś telewizji – wyjaśnił szeptem Tudor. Gdy tak przechodził beztrosko zastanawiałem się, czy się odezwie, przedstawi, czy coś w ogóle zagada. – Przed państwem Richard Galliano. – zaanonsował nas kończąc swój konferansjerski popis w kłębach pyłu, którego całe chmury nagle zamgliły scenę, stopniowo pochłaniając publiczność w miarę jak monument jego nonszalancji kładł się w gruzach. Gdy mijaliśmy się na scenie żegnał nas jąkając coś bełkotliwie przepraszającym tonem.
    Niesamowita energia pojawia się podczas koncertów plenerowych. Zapomniałem już o tym. Słuchaczy mieliśmy wszędzie. Za plecami, na trawnikach z boku sceny, przy stolikach naprzeciw, na schodach prowadzących do pałacu. Trochę jak na Lazurowym Wybrzeżu, trochę jak w „Trędowatej”. Część tej publiczności z przypadku przysłuchiwała się nam z ciekawością graniczącą ze zdziwieniem, cześć emanowała radością, która zapylała do dalszych wywodów, a część po prostu nas ignorowała. Po koncercie popijając drinki serwowane przez bogato zaopatrzony bar przyglądaliśmy się jak kelner chodząc od stolika do stolika oferuje festiwalowym gościom nasze płyty. Niczym potrawy z karty dań. Dostojnie. Lekko pochylony przodu, lekko przechylony na bok. Młode hostessy w białych sukniach popijały tekilę w pustej sali bankietowej. Barmani pocili się realizując jakieś zamówienia lokalnych prawników, dentystów, polityków. Francuzi swoją cygańską wirtuozerią umilali nam konsumpcje drinków. 
– Dopiero trzy tygodnie temu zdecydowaliśmy się na zrobienie tego festiwalu. – wyjaśnił mi facet, który podał się za organizatora imprezy oraz właściciela dziewięciu klubów na terenie Cluj. Ktoś musi mocno ogarniać temat logistyki i kasy skoro trzy tygodnie w zupełności mogą wystarczyć na poskładanie czterodniowego maratonu w stylu bankietu dla vipów, w którym większość zaproszonych gości uczestniczy na koszt organizatora w ramach promocji przyszłorocznej, drugiej edycji imprezy.
   Garderobę dzieliliśmy z Francuzami. Jest ich pięciu. Wchodzę do niewielkiego pomieszczenia. Sięgam po plecak i czegoś w nim szukam. Pytam po ichniejszemu jak się udał koncert. Robię przy okazji jakieś uwagi na temat nagłośnienia. Wydaje mi się, ze dla większości z nich jestem pierwszym napotkanym Polakiem. Przysłuchują mi się z taką uwagą jakbym wygłaszał kazanie na górze. Ja tylko coś o francuskich serach i kiełbasach wspominam. Ich uwadze towarzyszy zdziwienie. Też bym się dziwił widząc pierwszego Eskimosa, który do tego biegle nawija  po polsku. Siedzimy sobie u niego w igloo, a jego eskimoska żona podaję nam po kubku ciepłego moczu, podczas gdy my, literacką polszczyzną, roztrząsamy kwestię eutanazji budzącej kontrowersje nawet w Arktyce...
   W nocy nie mogłem spać. Z parkingu przed hotelem, przez otwarte okno dobiegały głosy pijackich wywodów przeprowadzanych po angielsku. Pięć dni spędzonych w Rumunii dostarczyły mi wszystkiego w nadmiarze. Pożywienia, alkoholu, ludzi, podróży, rozmów.
    Pobudka o piątej rano była koniecznością. Mieliśmy do przejechania spory odcinek jezdni, a samolot odlatywał o czternastej. Praktycznie całą podróż do Bukaresztu przespaliśmy. W chwilach kontaktu z rzeczywistością słuchaliśmy didżejki Tudora - ruskich piosenek na jedenaście, rumuńskich cyganów, co lubią drum’n’bass... Leciał też Leibach. Tudor podsuwał nam pod nos swoją komórkę napakowaną zdjęciami, do których czuł szczególny sentyment. - Tu ja z córką Chaplina. Tu z Beyoncé. A tu z Catherine Deneuve. - chwalił się niewinnie. Bawiliśmy się przy tym jego policyjnym pistoletem. Dżari zainscenizował nawet scenę samobójstwa. Muzyka Prodigy dobrze komponowała się z industrialnym krajobrazem dalekich „przedmieść” Bukaresztu, któremu miejsca ustępowały obficie porośnięte cerkwiami obszary pełne gór i dolin. Pojawiły się metalicznie połyskujące kominy jakby rafinerii, jakaś elektrownia, a wszystko pośród płaszczyzny pół. Nasz ochroniarz musiał być nieźle pochłonięty wkręcaniem nam swojego chłamu, bo przegapiliśmy zjazd na autostradzie. Zaklął. Zahamował wciskając maskę samochodu w nawierzchnię i wrzucił wsteczny. Kilka kilometrów pokonaliśmy wężykiem, pod prąd, podczas gdy Tudor gawędził przez komórkę co jakiś czas korygując trajektorię jazdy wstecz, gdy samochód niebezpiecznie wychylił się poza obszar pasa awaryjnego. Nie było innego rozwiązania. W sumie, to nawet wesoło się na chwilę zrobiło w tym mercedesie. W końcu jechaliśmy w kierunku mijających nas pojazdów rozpędzonych prawem autostrady. Wszyscy byli silnie rozbudzeni. Klimat lekko podupadł, gdy wyjeżdżający zza zakrętu Tir bucząc w rozpędzie wyminął nas zjeżdżając na sąsiedni pas w ostatniej chwili.
- Co, nie czujesz, że żyjesz?! – uspokajał Sebę Tokaj skanując nasze pobielałe twarze swoimi rozbieganymi od podniecenia oczkami.