piątek, 20 grudnia 2013

Karaluchy jak motyle.

Prawie całą drogę przesypiam wyciągnięty na fotelach po środku kabiny. To jeden z tych deficytowych lotów. Od czasu do czasu stewardesy wyrywają mnie do posiłku, proponują napoje. Przełykam coś machinalnie w półśnie, jak chomik (kto wie kiedy znowu zjem coś po wylądowaniu), po czym na powrót zamykam oczy. Chłopaki też odsypiają katarską noc. Legowisko uwiera, ale buczenie pokładowej maszynerii działa kojąco. Bujany turbulencjami rozkoszuję się kołysanką szumów i odpływam w pogłębiającą się namiastkę snu. Na chwilę przed lądowaniem budzi mnie głośny gong. Komunikaty płynące z głośników skrzeczą jak gigantyczna krótkofalówka, podczas gdy obroty silników spadają. Nieważkie wnętrzności chcą pofrunąć w przestrzeń, a twarz bieleje jakby na tę krótką chwilę odpływająca z niej krew miała jakąś ważniejszą robotę. Przesiadam się na wolny fotel koło okna. Podrównikowe niebo jest nieskazitelnie czyste. Jak okiem sięgnąć, bezkresna panorama miasta rozpościera się na dnie krystalicznie przejrzystej, gazowej powłoki. Gęstej i ciepłej, niemal namacalnej. Tysiące neonów zdobią fasady niskich zabudowań, pośród których, w żółtym świetle ulicznych lamp, falami poruszają się jednoślady. Komunikaty po arabsku przeznaczone dla załogi co chwila przerywają seans filmowy, któremu Sebastian oddaje całą swoją uwagę, podczas gdy przechyleni na prawą burtę krążymy na miastem przez kilka pięknych minut. Pod nami Sajgon.
Przed wyjściem z hali międzynarodowych przylotów jak zwykle tłumy. Klimatyzowane powietrze wewnątrz terminalu zyskuje na wilgotności w miarę jak zbliżamy się do automatycznych drzwi wyjściowych. Każde ich ponowne otwarcie, wzmaga terkot silników, wypełnia uszy kakofonią klaksonów, wpuszcza do środka falę ciepłoty, co niewyraźnym bąblem tłoczy wilgotne powietrze w chłodniejszą przestrzeń. Terminal lotów krajowych znajduje się w oddzielnym budynku. Perkusiści w pewnym stopniu dzielą los klasy robotniczej. Sebastian, jak kulę u nogi, ciągnie za sobą futerał z talerzami. Idziemy żwawym krokiem, a nasze ciała mącą powietrze przesycone obietnicą tropikalnej burzy.
- Wasz lot do Hanoi jest spóźniony o dwie godziny – informuje pracowniczka linii lotniczych - ale mogę was wpisać na wcześniejszy. 
Po trzydziestu godzinach w podróży z wdzięcznością deklarujemy gotowość do działania w pośpiechu. Z braku czasu na dyskomfort kontemplacji "dlaczego", płacę za bagaże rejestrowane, po czym krokiem opartym na pogłębionych ruchach bioder ruszamy na security check
Autobus jest chłodny i ciasny. Sporo przestrzeni zajmują siedziska zwrócone tyłem do okien wyposażonych w grube zasłony. Wietnamczycy z ciekawością przysłuchują się naszej wymianie zdań. Wyżyłowany świst klimatyzacji oraz basowe buczenie silnika nie pozwalają rozmawiać cicho. Zawieszam się od nadmiaru bodźców. – Jak to się stało, że znalazłem się tu, w tym autobusie? - na chwilę pozwalam się porwać wariacjom tej retorycznej refleksji, po czym przywracam ruchliwość zastygłym gałkom ocznym, na powrót obarczając soczewki odpowiedzialnością za ostrość widzenia. Autobus wolno rusza w gląb płyty lotniska.
Oprócz pary holendrów, rasy kaukaskiej na pokładzie brak. Podczas gdy on zajmuje się swoim i-phonem ona z zainteresowaniem przygląda się stewardessom paradującym w koszulach bez rękawów i krótkich spodenkach w pepitkę. Ten praktycznie zaprojektowany, skąpy uniform podkreśla ich drobne, zgrabne sylwetki. Moje zainteresowanie obsługą lotu również nie uchodzi uwadze, bo Holenderka uśmiecha się porozumiewawczo. Chyba obydwoje zastanawiamy się czy uroda tych śniadych dziewczyn jest wypadkową czy wyjątkiem. Pośrodku wieczornego nieba samolot sunie ponad bezmiarem czerni, gdzieś nad kambodżańską dżunglą, a może ponad chmurami... W dole rzadko coś jaśnieje. Lecimy w mroku i lądujemy w mroku. Ruch na lotnisku w Hanoi wyraźnie ustaje. Nasz wcześniejszy przylot burzy misterną logistykę podróży. Oczekiwanie na obiecanego kierowcę okazuje się daremne, więc do miasta ruszamy na własną rękę. Wietnamski komunizm subtelnie objawia swoją niepowtarzalność. W kraju czerwonej gwiazdy ceny ustalane są urzędowo, o czym informuje tablica przy postoju taksówek. To na nią gestami powołuje się kierowca studząc nasz negocjacyjny zapał. Teren lotniska opuszczamy w rytm włoskich superhitów z lat osiemdziesiątych przerobionych na elktro trans disco sound. Wyboistą drogą przecinamy obszar, który wygląda na opuszczoną stalownię, oświetloną jak manufaktura - żółto i sporadycznie. Do stolicy mamy prawie trzydzieści kilometrów. Znużony łupanką płynącą z głośników proszę kierowcę, żeby zmienił stację. - Ok, ok. - przytakuje potulnie, po czym podgłaśnia radio i powraca do wymijania ciężarówek i motorków. Mknąc wzdłuż pobocza wyłaniają się niespodziewanie z ciemności. Chwieją się i dyszą ugięte pod ciężarem zawieszonego na tylnym siedzeniu, groteskowych rozmiarów ładunku.
Mroczna stolica wydaję się pogrążona we śnie, choć jeszcze nie minęła północ. Czasami ktoś zamiata chodnik podobną do wiklinowej miotłą, inny ktoś rozładowuje samochód w świetle zwisającej na drucie, elektrooszczędnej neonówki, która wyręcza nieistniejące, uliczne latarnie kłując spojówki białym światłem. Zatrzymujemy się przed hotelem. Do statycznego pomroku ulic dochodzi jeszcze ta cisza. Pełen zapału boy hotelowy w liberii próbuje wyciągnąć nam bagaże z ręki. Krząta się przed drzwiami windy, doglądając, czy aby nie mamy problemów z pakowaniem gratów do jej wnętrza. Drzwi zamykają się za naszymi plecami oznajmiając, że tym razem napiwku nie będzie. 
Budzę się w pomieszczeniu bez okien. Przez wnękę w ścianie dobiega kobiecy głos, wysoki, nosowy, nośny, jakby z megafonu. Wydaje jakieś polecenia, albo coś reklamuje, a nieustannie powtarzane, te same frazy oznajmiają, że Hanoi ponownie zmartwychwstało. Ulokowany na dziesiątym piętrze, restauracyjny taras góruje nad dachami miasta. Natężenie tonów wraz z towarzyszącą mu paletą pogłosów podkreśla potęgę otwartej przestrzeni w samym sercu tej niepozornej, choć ruchliwej stolicy. Przechadzka - wszędzie pełno turystów. Próba przed występem - widać, że nie jeden już deptał scenę tego teatru. Koncert - Dac wpasowuje się w brzmienie i energię zespołu jakby trochę już z nami pograł. Jam session - klub prawie pusty, ale wietnamska kapela gra Amerykańskie standardy. Hotel - noc przeskakiwania po kanałach, z których większość koło trzeciej oferuje już tylko obraz kontrolny. Śniadanie - przy stole, obok mnie dwie kobiety z Pszowa. 
- Jesteśmy z Niemiec - odpowiada po angielsku ta dużo starsza zanim przyznaje się, że obydwie są ze Śląska.  
- Jo się wychowała na Bajerach, ale jak jada do Warszawy to wszisko rozumia - chwali się ta młodsza ośmielona rozgadaniem rodzonej matki. 
W porannym autobusie do Halong ekipa międzynarodowa. Pada deszcz i szybko zasypiam znużony błotnisto-szarym krajobrazem. Sebastian wyrywa nas ze snu. Jakiś facet na poboczu czyści z sierści sztywnego już psa. Nożem... Przewracam się na drugi bok i patrzę przez okno. Deszczowa szarość wszędobylskiej biedy wypełnia mnie za sprawą spolegliwej percepcji pierwszych chwil po przebudzeniu. Cementowe kałuże dziur w asfalcie. Warsztaty zawalone motorami. Samotne, kilkupiętrowe domy o chudych fasadach. Zaimprowizowane, chodnikowe jadłodajnie... Ludzie w słomkowych kapeluszach przykucają pod okapami jak kaczki chcąc uniknąć dżdżu. Zasypiam po raz kolejny. Po czterech godzinach docieramy na miejsce. W ciepłym deszczu, pośród nawałnicy turystów maszerujemy w poszukiwaniu naszego wycieczkowca. Morze jest spokojne, zamglone. Odbijamy od nabrzeża turkocząc donośnie. Jakiś łódka zbliża się we mgle oznajmiając swoją obecność wysiłkiem starego diesla. Posiłek na pokładzie. Zielone wyspy. Jaskinia. Rybacka wioska na wodzie. Powrót autobusem w korkach. Pierwsza przespana noc i poranny wyjazd na lotnisko...
Jeżeli ktoś szuka miejsca, w którym można zniknąć bezstresowo i tanio, Sajgon jest jednym z tych miast. Już w drodze z lotniska, w tym przypadku portu lotniczego, czuć, że to jedna z metropolii tego zakątka Azji. Ruch uliczny kotłuje się tu we wnętrzu szerokich arterii, a elementy zabudowy gonią za nowoczesnością. Sajgon jest pełen życia. Sajgon jest duszny. Sajgon jest coolHanoi ze swoją kolonialną zabudową nagle wydaje się miasteczkiem pory niedzielnego obiadu. Hotel mamy tuż koło Ruskiego Targu. Podrównikowy deszcz wisi w powietrzu stężonym od pory dnia, granatowym od nadchodzącej ulewy. Wśród straganów biegają szczury. W Hanoi widywaliśmy je nocami. Tu, w wilgotnej atmosferze miasta grasują nawet w dzień pasąc się w swoim smrodliwym El Dorado, tuż pod nogami sprzedawców. Pieczołowicie dokumentuję lokalny syf. Brak fizycznego obrzydzenia na widok pierwszego z nich rekompensuję sobie kurwą wycedzoną przez zaciśnięte zęby. O dziwo, miejscowi traktują je obojętnie, obojętniej niż my gołębie srające po szybach, koty, co głosem niemowląt porzuconych na śmietniku miauczą strasząc po nocach czy bezpańskie psy lezące na sukę pod bramą parafi. Przyglądam się jednemu z bliska. W niczym nie przypomina tych szarych, tłustych blokowców, które latami grasowały po ciemnych, wilgotnych, piwnicach mojego osiedla. Ich dziwacznie urokliwa, rudawa sierść oraz pobłażliwość, z jaką odnoszą się do nich tubylcy, sprawia, że mam ochotę je głaskać. Będąc częścią wielkiego ekosystemu żyją z człowiekiem w symbiozie. Człowiek dokarmia szczura, szczur uodparnia człowieka, a pojecie tego, co zdrowe nabiera nowego, absurdalnego wymiaru. W okolicach targu obfitują sklepy z podróbami markowych butów, kurtek, plecaków. Kupuję kiść świeżego liczi i wracam do hotelu. Wolę zachować energię na wieczorny występ w akademii. Sen ścina mnie w trakcie jedzenia tych osobliwych owoców. Budzi mnie głośny szum, głośniejszy od wentylatora i bełkotu wietnamskiej telewizji, której nie zdążyłem wyłączyć. Odsuwam grubą kotarę i otwieram okno. Strumienie wody przecinają powietrze, z impetem uderzając o powierzchnię ulicy, która w szybkim tempie zamienia się w płytką rzekę. Szum ulewy zdaje się rzucać wyzwanie klaksonom, których teraz jakby przybyło. Podziwiam przez moment te niecodzienne w moim życiu, grudniowe oberwanie chmury po czym rozpoczynam rytuał przygotowań do wyjścia na próbę.
Akademia muzyczna znajduje się tuż za rogiem. Wielkie plamy błękitnego nieba na powrót wyzierają przez chmury w odwrocie, a powietrze, wciąż lepkie, wydaje się nieco chłodniejsze. Nasz wietnamski pianista czeka już w sali koncertowej w towarzystwie dużo starszej od siebie kobiety, którą przedstawia jako swoją matkę. 
- Podczas koncertu zapowiedz mnie jako Mister Hieu - ...
Pani Hieu, jak wielu z resztą Wietnamczyków najstarszego pokolenia, świetnie mówi po francusku. Obydwoje jesteśmy zdziwieni swoimi umiejętnościami. Myśli i mówi rześko. Bez ogródek, z poczuciem dumy, zdradza mi, że urodziła się w trzydziestym ósmym, w Indochinach... 
- Może po próbie opowie mi pani jak się żyło przed Amerykanami? 
– To było tak dawno, że już nic nie pamiętam – ucina temat uciekając się do starego triku z niedoborem lecytyny. 
Sala, podobnie jak w Hanoi wypełnia się po brzegi choć obywa się bez dostawek. Jest dużo młodzieży. Czuję obecność Polaków, bo ktoś pośród publiczności próbuje wejść ze mną w dialog po sztubacku. Słuchacze na dalekim wschodzie są powściągliwi. Jak się podoba, to się podoba, jak nie, to cisza. 
- Śśświiieeetna pierwsza połowa występu! - wystawia mi recenzję stara Wietnamka podczas wspólnej fotografii we foyer. Jakiś młody Polak podchodzi do nas w towarzystwie jeszcze młodszej, skośnookiej dziewczyny. Widać, że im się nie podobało. Namawia, żebyśmy dla odmiany wpadli do tawerny. Z tego co mówi, dedukujemy, że to jego dziewczyna i że w tawernie gotuje lokalne żarcie. Żegnamy się niezobowiązująco. Grupa Polaków zaprasza nas na spotkanie dopiero co zawiązującej się sajgońskiej Polonii. Ciekawa opcja, tym bardziej, że o różne Polonie już się otarłem. 
Do irlandzkiego pubu jedziemy taksówką. Spotkanie odbywa się w niewielkiej salce na piętrze i w podgrupach. Nie wszyscy się znają. Jakieś dwie dziewczyny siedzą z brzegu jak stare panny i w milczeniu przysłuchują się wątkom płynącym z epicentrum biesiady piwno-winnej. Polonia popija co czwartek wypłukując z systemu nadmiar Wietnamu w towarzystwie rodaków. Trochę dla zabawy, trochę z braku wyboru. Mieszanka charakterów jest przypadkowa, a jedyna rzecz, która naprawdę wydaje się ich łączyć, to fakt, że są Polakami na dalekiej obczyźnie, gdzie łatwo wpaść w chwilową pułapkę osamotnienia. 
Zielone i czerwone sajgony robią swoje, bo gdy przybywamy na miejsce, efemeryczna więź zaczyna już jednoczyć grupę. Pan pilot latający dla wietnamskich, tanich linii, pani psycholog na utrzymaniu męża, który podobnie jak reszta biesiadników, pracuje dla zagranicznej korporacji. Dalekowschodnia emigracja różni się od euro-amerykańskiej tym, że Polacy w Azji nie zajmują się pracą fizyczną.
Poganiam chłopaków do wyjścia, zaspokojony towarzystwem jednych, ciekawy kompanii drugich. Kelnerki nie mogą poradzić sobie z rozliczeniem grupowego zamówienia i mimo że pieniądze za wypite piwa leżą na stole z lekką górką, ich uprzejmość ustępuje miejsca szorstkiemu zdecydowaniu, z jakim zachodzą nam drogę, usiłując zatrzymać nas do czasu uporania się tą kostką Rubika. Taksówka podwozi nas pod drzwi Tawerny. W środku tłok, bo i miejsca mało. Tawerna okazuje się dyskoteką dla turystów, jej menu oferuje alkohol i chipsy, a Wietnamka siedzi za mikserem i wpuszcza w głośniki techno. 
- Co ty!? To nie jest moja dziewczyna – krzyczy mi do ucha Damian popalając jointa, na co nikt z resztą zdaje się nie zwracać uwagi. Zachowuje się jakby od dawna mieszkał w Sajgonie. Pytam jak się tu żyje, ale dokładnie nie wie, bo dopiero tydzień temu przyjechał na motorze z Hanoi. Zmywamy się szybko. Wygania nas hałas i głód.
 Od samego rana błąkam się po Sajgonie. Brud jest tu częścią harmonii życia codziennego. Widok olbrzymich karaluchów nieodłącznie towarzyszy spacerom i posiłkom. Ich wszechobecność ma również swój praktyczny wymiar. W tandemie ze szczurami czuwają nad immunologiczną kondycją tego zakątka Świata, którego nawyki żywieniowe przyprawiają przyjezdnych z Zachodu o silnie skontrastowaną paletę doznań - od erupcji powściągliwego zaciekawienia typowego dla zwiedzania zoo z inicjatywy upartego chrześniaka, poprzez obrzydzenie do wieczornych spacerów po ulicznych targowiskach aż po kilkudniową sraczkę podróżnika. Wczesnym popołudniem, w kawiarni naprzeciwko hotelu spotykam się z Damianem. Zamawiamy tęgą, czarną kawę, przy której wymięka moc potrójnego espresso. Damian kręci jointa. Widać już, że jak zwykle. Kelnerzy w mig rozpoznają zapach, zachowują się jednak, jakby palenie zielska w kraju, gdzie przemyt marihuany karze się śmiercią, było elementem lokalnego krajobrazu.
- Turystów policja się nie czepia – mówi popalając jakby nigdy nic, jakby w domu bakało się do wigilii, jak młodziak, który za posiadanie jeszcze nigdy nie wylądował w pierdlu. Przechwalamy się gdzie kto nie był, czego nie widział i nie przeżył oraz w jakim to języku nie mówi. Rozmowa dwóch numizmatyków, którzy w dupie mają zagłębianie się w historie czyichś kolekcji, a ich subtelna polemika ma jedynie na celu podkreślanie wartości własnych zbiorów... Chłopaki dołączają do nas gdy zapach skrętów na dobre miesza się z w wonią mielonej kawy. Gawęda, gawęda no i ruszamy w piątkowe miasto. Restauracja na piętrze - nie możemy się doliczyć kto ile za co płaci. Potem fancy taras à la patio na wysokościach. Widok na ładny kawałek wieczornego miasta przyciąga turystów takich jak my. Damian jest tego wieczoru naszym przewodnikiem. Upewniamy się, że palenie jest istotną częścią jego publicznego teatrzyku. Jest tym religijnym palaczem.
- Ale czyja była teraz kolej? - Nie, no trzeba drobniej kruszyć... - Nie tak się składa bibułki! - a przecież kajdany wolności w stylu cool zawsze będą kogoś uwierać. W chwili gdy bicie piany staje się przewlekłe ponaglam towarzystwo myśląc o atrakcjach z oferty otwartych przestrzeni wieczornego miasta. Chcę tam, gdzie najwięcej ludzi. Do wyznaczonego miejsca chłopaki jadą taksówką, a ja na motórze z Damianem. Kierowca z niego uważny, a wypalone jointy i wypite piwko czy dwa nawet tak bardzo mu nie przeszkadzają. 
- Możesz przez chwilę nic nie mówić? - ucina mój monolog próbując skoncentrować się na jeździe po ulicach ogarniętych komunikacyjnym szałem piątkowego wieczoru. Programowa brawura, której oddaje się przy pomocy słów, ustępuje pierwszeństwa racjonalizmowi w działaniu. W roli pasażera czuję się bezpiecznie. Wszyscy tu mają oko na wszystkich. O ile w Polsce korzystanie z klaksonu jest odruchem nerwowym, narzędziem wyrażania pretensji, to w Wietnamie jest ono równie pozbawione emocji, co korzystanie na polskich drogach z migaczy. W Azji trąbi się spokojnie, żeby zasygnalizować manewr. W Europie po to, żeby ostrzec w panice, przestraszyć lub wkurwić.
Rano przenosimy się do hotelu w dzielnicy backpackersów. Zjedzony po północy mielony węgorz z arachidami na bardzo ostro nie wychodzi mi na dobre. Nieprzespaną w bólach noc spędzam w bliskim kontakcie z porcelitem muszli klozetowej, a planowaną wycieczkę motorową do My Tho odkładamy na jakiś inny raz. W naszej nowej dzielnicy wszystko, czego zagraniczny turysta może potrzebować jest na podorędziu. Dealer Go Pro, sklepy dla podróżników oferujące podrabiany ekwipunek na każdy rodzaj wyprawy i restauracje, w których siedziska krzeseł są na wysokości kolan. Michał od rana czyści żołądek z resztek wczorajszego węgorza, w czym pomagają mu dwie szklaneczki whisky i piwko. Mnie wódka z rana odraża, poza tym mój węgorz czyści się sam. Do toalety docieram niesiony emfatycznym krokiem chodziarza. Niewielkie pomieszczenie zawiera spory, plazmowy telewizor. Jego przekątne krzyżują się na wysokości twarzy tych, co siedzą lub bioder tych co stoją na wprost przezroczystej ścianki z akrylowego szkła, zgrabnie wywiniętej w rynienkę, chroniącego ekran przed zabójczym działaniem żółtawego płynu, którego strugi chcąc nie chcąc obmywają wizerunek prezentera wiadomości sportowych. Po nieprzespanej nocy sen zabiera mnie na resztę dnia. Po południu ruszam z Sebkiem na poszukiwanie lekkostrawnej paszy. Wietnamski rosołek i coca-cola. Koło dwudziestej, w towarzystwie chłopaków powoli przyswajam piwko. Pojawia się Damian. Siada, znika, coś przynosi, skręca. Zajęty rozmową z parą, która się do nas dosiada nie zwracam uwagi, że obok stoją policjanci. Ich też nie obchodzi krążący przy stole skręt. Ten kraj naprawdę stawia na turystykę. Ostatnie piwko sączymy na krawężniku w bocznej alejce gdy dochodzi czwarta rano. Miasto zdążyło już spokornieć po szaleństwie sobotniej nocy. Bania odbiera nam resztki zdecydowania. Poklepać się na pożegnanie po plecach? Przybić piątkę? A może po prostu klasyczną szuflą? Zrywam się do hotelu. Ostatnie dziwki nawołują ze stolika, przy którym w milczeniu siedzi już tylko jakiś łysiejący Amerykanin. Przed wejściem do hotelu zaczepia do mnie facet na motorku. Bezzębną angielszczyzną człowieka zniszczonego stylem życia jednego z ulicznych naganiaczy, której forma ustępuje pierwszeństwa treści, proponuje wizytę w burdelu. Rozmawiamy przez chwilę. W hotelu jeszcze długo nie mogę zasnąć. Pikantne żarcie, rude szczury, słodycz endemicznego odoru sajgońskich ulic, dziwki na motorach, tropikalny deszcz i te karaluchy swawolne jak motyle... Buzują teraz w mojej głowie od bani, od rozmów i myśli, co więzną w gardle. Buzuje we mnie całe miasto.

czwartek, 24 października 2013

Zamknięte Królestwo I - Geneza

Jedną z przyjemności, do której dążę i to z powodu traumy pozostawionej przez wyrok socjalizmu skazującego pokolenia Polaków na klaustrofobię w marzeniach o życiu gdzie indziej, są podróże. 
Jest 1981 rok. Jestem gotowy, a tu co najwyżej do Czechosłowacji mogę sobie pojechać i to z rodzicami. Długa kolejka do przejścia na moście w Cieszynie, zakupy w sklepach z lentilkami i kontrole celne w podczas powrotnej przeprawy. Manaam się chełpi, że właśnie wydał na taśmie płytę. Zdobiąca ją żółta nalepka informuje, że produkt pochodzi z Berlina Zachodniego, i że to pierwsza taka heca na polskim rynku! W szóstej klasie dołącza do nas koleżka, który podobno był w Holandii. Jak on się tam dostał i czy naprawdę na wrotkach po sklepie jeździł?! Podobno jeden gość z Rybnika do Egiptu pojechał na wakacje z Orbisem. Każdy wyjazd poza demolud był w zasadzie ucieczką, sukcesem. Nawet jeżeli tylko na chwilę. Brodacz z naprzeciwka już dawno do Ameryki uciekł.
Jest 1998. Znikają granice. Kupuję paprykarz szczeciński i ruszam w autostop. Kubek kawy na autobanie czy kanapka z serem to akty nonszalancji, których się wystrzegam, dlatego jeżdżę gdzie się da i to w krótkim czasie. Do Francji, Belgii i Holandii wypuszczam się samotnie. Jeżdżę do Paryża do Doroty. Po drodze śpię w samochodach, na parkingach i u przypadkowo napotkanych ludzi. Do Kadyksu ruszam ze Satnikiem. Bez wiz i żadnych konsekwencji docieramy na południe Hiszpanii w trzy dni. Niemcy przejeżdżam z Martą, do Włoch wyruszam z Krzyśkiem.  Austriacką granicę przechodzimy z buta, maszerując wzdłuż wielokilometrowej karawany oczekujących na wjazd do lepszego świata. W Salzburgu pod mostem para autostopowych pionierów ze Słowacji rozkłada obok nas śpiwory. Też szwendają się po wciąż dziewiczych dla Słowian terenach. 
Pierwsze wypady są zawsze takie ekscytujące! Ale Europa szybko powszednieje, bo wychodzę jej na przeciw. Zmiany jakie przynosi otwarcie granic przypieczętowują uwiąd zainteresowania życiem sąsiadów zza byłej żelaznej. Hipermarkety, reklamy w telewizji, sortowane śmieci, opłaty na autostradach, upadki małych firm na rzecz międzynarodowych koncernów, czyste sracze w miejscach publicznych, powszechność nutelli i zasiłki dla bezrobotnych. Ot cała demokracja.
Kto z tęsknoty za innością utkał sobie mantrę, nie zazna spokoju. A może to chęć oderwania się od wszystkiego co powszednieje, a powszednieje wszystko, jest motorem marzeń o podróżach? Niemal rok spędzony pod Nowym Jorkiem umniejszył wszystkim moim dotychczasowym wyjazdom. Nawet wspomnienie Zawiszy koja w koję z Martą jakoś mi pobladło. W Ameryce wszystko było inne. Od motoryzacji, po żarcie. Od zapisywania cyfr w formularzach po spłukiwanie wody w toalecie. Swawola pogłębiana anonimowością. Ekstaza równoważona samotnością. Miks wszystkiego i wszystkich, i w dodatku jakoś to funkcjonowało. Wyjazd do Chicago tylko na chwilę postawił mnie w roli odkrywcy. Musiałem odkryć jak przetrwać w robocie na straganie tuż pod urzędem imigracyjnym, jak ze sprzedawcy wciskającego przechodniom owoce po odpustowych cenach stać się wykwalifikowanym sprzątaczem i wykonywać swoją zadanie z godnością chirurga. Poza tym codzienność dostarczała już tylko nowojorskich deja vu. Te same klamki, spłuczki, zamki, samochody, napoje, materiały budowlane, drogowskazy, autobusy, cmentarze. Trzy kolejne lata w Ameryce minęły mi na przetrwaniu. Nawet nauka języka przestała być dla mnie przygodą. Wszak gramatyka i leksykon mają swoje granice. 
Po powrocie ze Stanów ruszyłem w meandry wolnego zawodu. Na fali wydarzenia, które w połowie pierwszej dekady trzeciego tysiąclecia potrząsnęło katolicką Polską, gnany dociekliwością człowieka bożego implantu rozpuściłem się w bezkresach tajemnic islamu. Na trzy lata. W miarę jak pęczniała fascynacja, poszukiwania duchowych korzeni rodziły we mnie nową potrzebę. Chciałem być tam, gdzie na próżno szukać podobieństw, gdzie wielowiekowa tradycja jest kulturowym hibernatem, gdzie współczesność splata się z mentalnością niemal antyczną, tam, gdzie nowoczesne autostrady łączą jeszcze nowocześniejsze miasta, gdzie świetliste łuny spowijają je podczas upalnych nocy. Czekały na mnie pustynne bezludzia dorównujące powierzchnią połowie Australii. Pod nimi trzy czwarte światowych zasobów ropy, nad nimi bezwzględna teokracja kontrolująca monarchię liczącą tysiące książąt marzących o władzy. Ziemia, którą nie zawładnęło żadne imperium. Święta ojczyzna wielkiej religii z jej zakazanymi sanktuariami. To do nich od niepamiętnych czasów wędrują wierni z całego świata. Chcą się oczyścić, chcą przywrócić swe dusze do stanu z dnia przyjścia na świat. 
Zacząłem marzyć o Arabii Saudyjskiej...

niedziela, 6 października 2013

1. Cztery Pory w Raju: Tryb nocnej wegetacji

Olbrzymia poczekalnia powoli pustoszała. Jakiś gość z plecakiem mościł sobie legowisko przed nadchodzącą nocą. Ogłuszający szum silników stawał się sporadyczny, by całkowicie przed nadejściem północy zamilknąć. Lotnisko Tempelhof przestawiało się na tryb nocnej wegetacji. Obserwacja sprzątaczek doprowadzających morgi podłóg do stanu laboratoryjnej czystości, po cichu objawiała głębszy sens ich pracy. Reprezentatywność międzynarodowego lotniska, oparta na typowo germańskiej obsesji czystości oraz pełnej ładu i obłej estetyce prostoty, miała uosabiać wszystko, czym w świadomości przyjezdnych po raz pierwszy przybywających do Niemiec powinien na zawsze pozostać niemiecki ordung
Czerwony plecak ze stelażem. Jasnobrązowa, skórzana torba w prezencie od Marty. Sprawdziłem bilet. Przyjrzałem się wizie w paszporcie, kontemplując po raz kolejny symbolikę znaków strzegących tajemnic jakiejś niezrozumiałej, imigracyjnej logiki. Myśli bulgotały bezgłośnie. Leniwie spajając przeszłość z tym, co miało nadejść, zbijały się w jednolitą, pozbawiającą kontaktu z rzeczywistością kotarę.
Czas spędzony na pijackiej melinie, w pokoju przechodnim, w oczekiwaniu na miejsce w toruńskim akademiku  przeleciał jak  piasek przesiewany  na plaży  przez palce. Kombinerki pana Tadka sięgającego w pijackim amoku po rozchwianą górną jedynkę, dla zakładu… Wieczory spędzane w Od Nowie w oparach marihuanowego dymu przy cichej aprobacie barmanów. Zagraniczni wykładowcy filologii języków obcych, dla których pobyt w Polsce był, o dziwo, życiową przygodą. Isabelle, z którą spędzałem prawie wszystkie wieczory. Wszystko to układało się w serię dogorywających wspomnień, których autentyzm nieubłaganie zmierzał ku bankructwu tracąc na klarowności na rzecz bezwzględnego upływu czasu. Ich dogasający żar ginął w łopoczącym blasku płomieni podsycanych niepewnością tego, co może przynieść przyczajona do skoku przyszłość.
Facet w błękitnych ogrodniczkach obsługujący traktorek do polerowania podłóg, wyrwał mnie z letargu. Pokornie podkurczyłem nogi. Czekała mnie bezsenna noc, w deszczu światła jarzeniówek opromieniających halę, pod naporem fal refleksji pogłębianych ciszą lotniskowej poczekalni. Miałem niewiele lat, długi zaciągnięte na bilet przy wtórze chóru zobowiązań. Wyjeżdżałem na długo.

piątek, 20 września 2013

Bahaizm - z duchem czasów czyli monoteizm w vansach

Wszystkie wierzenia, religie odwołujące się do obiektów, bóstw czy absolutów zgodnie skłaniają się ku odmowie słuszności odmiennym przekonaniom, które nazywamy religijnymi. Unikając podejmowania prób zrozumienia, a tym bardziej interpretacji alternatywnych punktów widzenia pielęgnują jednocześnie nienaruszalność swojego tabu. Odmieńców toleruje się z pełną współczucia wyrozumiałością, albo politowaniem, lub pogardą, czy agresją. Ci, co dzierżą pochodnię strażników jedynie słusznej ścieżki, w taki czy inny sposób patronizują tych, którzy poza koalicjami miotają się w poszukiwaniu własnej recepty na życie.
W kwestiach obrzędowości, tradycji czy czczonych postaci wielkie religie dalekiego wschodu - hinduizm czy buddyzm - niewiele łączy z religiami wywodzącymi się z południowo-zachodniego zakątka Azji, choć wszystkie w ogólnym zarysie odnoszą się do tych samych odwiecznych koncepcji. W oczywisty sposób różnice te dyktowane są odmiennością całego kulturowego enturażu. Oddawano przecież cześć rozmaitym bóstwom przy pomocy odmiennych obrzędów z zastosowaniem odmiennych strojów, liturgii, pokarmów, a wszystko to w rytmie odmiennych kalendarzy. Te elementy zawsze odróżniały i dzieliły, aby w konsekwencji poróżniać grupy o niezależnych tradycjach wyznaniowych skazując je najczęściej na wzajemną ignorancje, jeżeli nie wrogość.
Nawet przedstawicielom tzw. cywilizacji zachodu (która prawie dwa tysiące lat temu zaczęła otwierać się na nowatorską, bo opierającą się na bezwarunkowej miłości do bliźniego doktrynę heretyckiej sekty wywodzącej się z judaizmu) trudno było, mimo całego dorobku kulturowego, który stanowi jej dziedzictwo a zarazem wielki kapitał, docenić różnorodność panującą w świecie religii na tyle, aby przyjrzeć się staremu światu przez nowe okulary. Po części, bo doktryny się temu sprzeciwiają, a po części, bo brak było alternatywy, która nie napawałby przerażeniem. Również z politycznego punktu widzenia odnajdywanie wspólnego mianownika nigdy nie leżało w interesie przywódców wielkich religii. Stąd nawet w dzisiejszym świecie, targanym konkurencją o wpływy poprzez wiarę, która nie zna granic administracyjnych (jedyny, prastary przejaw globalizacji) wciąż trudno wyobrazić sobie, że mogą istnieć różne drogi realizowania duchowych potrzeb człowieka. Równowartościowe. Wzajemnie niewykluczające się, prowadzące do upragnionego zbawienia, bla, bla, bla…
XIX wieczna Persja stała się sceną wydarzeń będących zarzewiem zmian owego stanu rzeczy. To one doprowadziły do powstania nurtu religijnego zwanego babizmem. Aby dokładniej zrozumieć jego genezę, warto przyjrzeć się źródłom konfliktów, które bujnie wyrastały w praktycznie każdym mainstreamowym nurcie religijnym, owocując pełnym spektrum zarówno pozytywnych jak i negatywnych konsekwencji.
Wiki partafrazą Chrześcijaństwo, początkowo zbuntowana sekta żydowskich heretyków, szybko podzieliło się na przeróżne odłamy ze względu na spory, co do natury Chrystusa, którym w 325 r. pozornie położył kres Sobór Nicejski I. Potępił on arianizm i sformułował chrześcijańskie wyznanie wiary uroczyście potwierdzając dogmat o bóstwie proroka pierwszych chrześcijan.
Iluzoryczna jedność kościoła chybotliwie trwała przez wieki do momentu, gdy czarę goryczy przelała zajadła dysputa o naturę Ducha Świętego doprowadzając do Wielkiej Schizmy Wschodniej. Dzisiejsi schizmatycy opacznie zrozumiawszy słowo Filioque („Który od ojca i syna pochodzi”), dodane przez teoretyków z zachodu do credo nicejsko - konstantynopolitanskiego, podważając tym samym przekonanie kościoła wschodu o niepodważalności postanowień poprzednich soborów, doprowadzili do trwałego podziału w chrześcijaństwie.
W XVI wieku roszczenia grupy uznanej za heretyków doprowadziły do rozłamu w ówczesnym kościele zachodnim znanego pod nazwą „Reformacja”. Jej zwolennicy nawoływali do zniesienia celibatu, przyjmowania komunii świętej w dwóch postaciach, rezygnacji kościoła z posiadania majątku oraz obalenia mitu o mocy sprawczej odpustów udzielanych przez kościół. Ten spór nie znalazł rozwiązania po dzień dzisiejszy.
Islam również nie pozostał wolny od tego typu konfliktów. Tuż po śmierci proroka Muhammada, doszło do waśni na tle przywództwa ummy, jako że sam prorok nie pozostawił wyraźnych wskazówek w tej kwestii. Ci, którzy przekonani byli o prawie ‘Alego do przewodnictwa społeczności muzułmańskiej zostali, nazwani szyitami, czyli tymi, którzy podążyli za jedynym prawowitym sukcesorem samego proroka. Wyznawcy największego odłamu szyizmu zwanego imamizmem oczekują do dziś na przyjście Mahdiego, za którego uważa się pozostającego w ukryciu, dwunastego imama.
Podziały zawsze jednak były impulsem dla powstawania i rozwoju alternatywnych doktryn. To właśnie w łonie niewielkiej, muzułmańskiej sekty, o tradycjach imamickich, nazwanej Shaihiyą (od nazwiska jej głównego teologicznego autorytetu - perskiego Shaykha Ahmad-i-Ahsa'i) narodziło się przekonanie o rychłym nadejściu Mahdiego. Shaykh Ahmad uważał, że cała wiedza o świecie powinna pochodzić z Koranu. W tym celu stworzył nowy, śmiały system interpretacji świętej księgi islamu. Jak się okazało zbyt śmiały. Jego autorytet został bowiem ostatecznie podważony przez mainstream muzułmańskich uczonych. Wraz z jego jego śmiercią w 1823 r. przywództwo w ruchu objął Siyyid Kázim, który zapowiedział rychłe nadejście Mahdiego. 23 maja 1844 niejaki Siyyid Alí-Muhammad, w bezpośredniej linii spokrewniony z prorokiem Muhammadem poprzez osobę syna pierwszego imama szyitów ‘Alego - niejakiego Ḥusayna ibn ‘Alī ibn Abī Ṭāliba, ogłosił się w Szirazie wyczekiwanym, dwunastym imamem (Mahdim) i przyjął imię al-Baab – Drzwi lub nawet Wrota.
Siedemnastu innych uczniów Sayyda Kazima wkrótce, bo w pierwszych miesiącach po deklaracji al-Baaba, również uznało go za Mahdiego. To oni wraz z mułłą Husainem i samym Mahdim zostali określeni jako Letters of the Living (Litery Żyjącego?), swego rodzaju babistyczny odpowiednik dwunastu apostołów. Pośród grupy pierwszych babitów, znalazła się jedna kobieta. 
Fakt ogłoszenia siebie Mahdim i nowym, bożym posłańcem był w oczach wyznawców nawet najbardziej postępowych sekt islamu destylatem herezji. To pociągnęło za sobą falę prześladowań al-Baaba oraz rosnącej z miesiąca na miesiąc grupy jego wyznawców. Urażeni poczuli się dosłownie wszyscy. W świecie islamu, była to deklaracja porównywana do tej Chrystusa z czasów, gdy ogłosił siebie żydowskim Mesjaszem. Sześć lat prześladowań przyniosło śmierć około dwudziestu tysiącom babitów, zaś sam al-Baab został pojmany i stracony 9 lipca 1850 roku na oczach tysięcy gapiów. Według naocznych świadków (w tym również uczestniczących w egzekucji dyplomatów europejskich) al-Baab miał ocaleć podczas pierwszej salwy plutonu egzekucyjnego, a jego ciało fizycznie zniknęło. Odnaleziony i ponownie doprowadzony przed pluton egzekucyjny, tym razem muzułmański, został ostatecznie stracony. Jego zwłoki ocalone przez garstkę babitów, przetransportowano potajemnie przez Esfahan, Bagdad, Damaszek, Bejrut, Akkę do Hajfy gdzie obecnie znajduje się jego mauzoleum. 
Geneza bahaizmu związana jest z działalnością mirzy Alego Husajna Nuri, który jako wyznawca babizmu został wydalony z Persji i osiadł w Bagdadzie w 1852 roku. Tam 21 kwietnia 1863 roku podczas spotkania w gronie rodziny ogłosił się zapowiedzianym przez al-Baaba nowym 
prorokiem i przyjął przydomek Bahá'u'lláh (Blask Boga). Szybko zdołał przekonać do siebie lokalnych współwyznawców i założył nową wspólnotę religijną odrębną od babizmu. Ruch, co istotne, uzyskał również poparcie grupy zamożnych kupców, dzięki którym rozpowszechnił się na Bliskim Wschodzie. Podobnie jak babizm, bahaizm został uznany za muzułmańską herezję. Określając się jako spadkobiercę i kontynuatora nauk Buddy, Kriszny, Zaratusztry, Mojżesza, Chrystusa czy Mahometa przedstawiał Bahá'u'lláha jako kolejnego bożego posłańca z przynależnym mu miejscem w panteonie proroków i filozofów wielkich religii, skazując się tym samym na banicję. W 1868 roku Bahá'u'lláh został internowany przez władze tureckie za głoszone poglądy i po latach spędzonych w więzieniu zmarł w 1892 roku.  
Po śmierci Bahá'u'lláha duchowym przewodnikiem bahaizmu został jego syn  - Abbas Effendi, który przyjął imię Abdul Baha. To właśnie jemu Bahá'u'lláh przeznaczył w spadku zaszczytny monopol na interpretację swoich objawień, stanowiących treść świętych pism bahaitów. Nowy przywódca religijny początkowo więziony wraz z ojcem, uwolniony w 1908 roku rozpoczął dynamiczną akcję misyjną na całym świecie. W latach 1911-1913 podróżował do Europy, Indii i Stanów Zjednoczonych, gdzie pozyskał wyznawców spoza kręgu kultury islamu. Mówi się, że sama Maria Rumuńska przyjęła bahaizm. Effendi zdołał zorganizować w Hajfie centrum życia religijnego bahaizmu, w zamian za odstąpienie od krzewienia nowej religii na terenie Izraela. 
Następcą Abbasa Efendi został wnuk Bahá'u'lláha - Shoghi Efendi Rabbání, który przyjął przydomek Strażnika Bożej Sprawy (Valí 'Amr'ulláh). Uzyskawszy wykształcenie w Oxfordzie zajął się rozbudową struktury administracyjnej nowej religii oraz przetłumaczeniem zrębu objawień swego dziadka. Po śmierci Shoghiego Efendi w 1957 roku monopol na jednoosobowe przywództwo całego ruchu religijnego przechodzące z ojca na syna został ostatecznie przełamany. Powołano do życia tzw. Powszechny Dom Sprawiedliwości z siedzibą w Hajfie pod przewodnictwem wybieranego co pięć lat dziesięcioosobowego kolegium, które zaopatruje wyznawców bahaizmu w odpowiedzi na pytania natury doktrynalnej w oparciu o pisma Bahá'u'lláha oraz uznane za objawienia pisma al-Baba.
Bahaicki pogląd na wiarę zawiera się w stwierdzeniu, że istnieje tylko jedna religia, której odwieczne i niepowtarzalne prawdy były, są i będą objawiane progresywnie, metodami, ogólnie mówiąc, adekwatnymi do poziomu duchowo-intelektualnego rozwoju człowieka. Według tej koncepcji wszystkie znane religie świata czczą tego samego Boga. Różnice pomiędzy poszczególnymi religiami wynikają z faktu, iż objawienia były zsyłane w różnych okresach rozwoju ludzkości i różnych rejonach świata, często na tyle odległych, iż wzajemne interakcje pomiędzy wyznawcami poszczególnych wierzeń były niemożliwe. Stąd cała różnorodność i daleka ich odmienność. Bahaizm dąży, zatem do ostatecznego ustanowienia tej jednej, odwiecznej i monoteistycznej religii światowej.
   Główne prawdy wiary i normy życia wyznawców bahaizmu zawierają się w dwunastu zasadach, z których najważniejsze to jedność rodzaju ludzkiego, niezależność w poszukiwaniu prawdy, zniesienie wszelkich przesądów, zgodność religii z wiedzą (!), równość płci, powszechny język pomocniczy (!!!), powszechne wychowanie, duchowe rozwiązanie problemów gospodarczych, religia powszechna zbudowana na wspólnej bazie wielkich religii oraz unia światowa rządzona przez przedstawicieli wszystkich narodów.
  Bahaici używają kalendarza liturgicznego ustanowionego przez proroka al-Baaba dla babizmu. Rachuba czasu rozpoczyna się 21 marca 1844, rok trwa dziewiętnaście miesięcy po dziewiętnaście dni oraz cztery dni przestępne. Tydzień w bahaizmie zaczyna się w sobotę a dzień o zachodzie słońca. W kalendarzu bahaitów jest dziewięć świąt. Każdy bahaita zobowiązany jest do codziennej modlitwy, oraz do zachowania postu przez dziewiętnaście dni w roku.
Bahaizm w naturalny sposób zaczerpnął ze skarbnicy tradycji islamu, choć niektórym z tych tradycji się przeciwstawił. Znamienne jest, iż rola bahaizmu nie polega na krytyce zastanego dziedzictwa duchowego, doktryn i wierzeń starszych religii. Misją bahaizmu jest raczej racjonalna reinterpretacja owego dziedzictwa w świetle najwspółcześniej sformułowanych prawd wiary.
Bahaizm, wzorem chrześcijaństwa, zachował zatem wiarę w Ducha Świętego, choć zaprzeczył faktowi cielesnego zmartwychwstania Chrystusa (opowiadając się za zgodnością religii z wiedzą). Zgadza się tu z wersetem koranicznym, który również zaprzecza jego zmartwychwstaniu. Bahaizm nie opowiada się jednak za dosłownym traktowaniem zapisu w kwestii, jakoby Chrystus na krzyżu nie umarł. Bahaizm, wzorem islamu, pozostał wierny nakazowi abstynencji. Jakiekolwiek używki doprowadzające do upojenia, czyli stanu, w którym realna ocena rzeczywistości jest niemożliwa są bahaitom zakazane, natomiast marihuana uważana jest za najbardziej szkodliwą z używek. Podważył on również słuszność poligamii, reinterpretując wersety Koranu, według których poligamia jest dopuszczalna pod warunkiem, że mąż zawsze będzie traktował żony sprawiedliwie. Punkt widzenia bahaitów sugeruje błąd logiczny muzułmańskich egzegetów. Sprawiedliwość jest bowiem ideałem, a ideał jest z natury rzeczy niemożliwy do spełnienia, co oznacza, iż zapis koraniczny jest de facto zakazem poligamii! Bahaici podchodzą do kwestii cudzołóstwa podobnie jak chrześcijanie i muzułmanie. Za cudzołóstwo uważają kontakty seksualne przed oraz pozamałżeńskie. O ile współczesne
chrześcijaństwo niereformowane z całą pewnością postrzega sakramenty małżeństwa i kapłaństwa za nieodwracalne, uznając człowieka tym samym za zdolnego do urzeczywistniania ideałów, tak bahaizm jest wyraźnie kontynuatorem reformatorskiego ducha islamu. W ramach swej koncepcji jednej religii, dopuszcza bowiem do rozwodów poprzedzanych „rokiem cierpliwości”. Nie posiada również duchowieństwa omijając tym samym problem unieważniania stanu duchownego. 
"Backbiting" czyli oczernianie, szkalowanie lub obmawianie jest przez bahaitów uważane za najcięższy z występków. Współczesne chrześcijaństwo katolickie głosem papieża Franciszka mówiącego, że "obmawianie innych i plotkowanie zabija" najwyraźniej próbuje nawiązać do poglądu już od dawna promowanego przez Bahaitów.
Pochówek w bahaiźmie silnie nawiązuje do tradycji islamu. Zmarli chowani są głową w kierunku kibli, którą w tym przypadku jest Akka - miejsce spoczynku Bahá'u'lláha. Tam też również powinny się zwracać codzienne obowiązkowe modlitwy bahaitów. Ciała nie mogą być kremowane. Pogrzeb jest jedyną okazją do sprawowania kultu w gronie współwyznawców. 
Podobnie jak w islamie, bahaici wierzą w nieśmiertelną duszę. Twierdzą jednak autorytatywnie, iż nie jest możliwe realne przedstawienie obrazów życia po śmierci, przecząc tym samym sielankowym opisom koranicznego raju oraz zatrważającym wizjom piekielnych katuszy. Utrzymują, że można określić jego naturę jedynie w ogólnym zarysie. W bahaiźmie dusza kontynuuje swój rozwój po śmierci. Podróżując poprzez wiele światów nieustannie zbliża się do Boga. Ta podróż rozumiana jest jako raj. Pojęcie grzechu jako takie nie istnieje. To, co muzułmanie czy nawet chrześcijanie rozumieją pod pojęciem grzechu, w bahaiźmie jest w pewnym sensie synonimem duchowego umartwiania się. Życie w grzechu, czy jak kto woli ignorancji, która jest synonimem odwracania się od Boga, prowadzi do spowolnienia lub stagnacji rozwoju duchowego. To zaś skazuje duszę na istnienie z dala od Boga. Ten stan „izolacji” na własne życzenie rozumiany jest jako piekło. Bahaizm nie jest kontynuatorem muzułmańskiej wiary w dżinny czy anioły. Doktryna bahaistyczna utrzymuje, iż istnieją tylko trzy rodzaje bytów. Bóg, jego manifestacje oraz ludzie. Życie człowieka rozpoczyna się w momencie zapłodnienia. Wtedy też rodzi się dusza. Dusze posłańców bożych istnieją w zaświatach przed wstąpieniem w ciało poczętego embrionu, zaś Bóg jest wieczny. Można powiedzieć, że anioł to dusza, która na skutek wędrówki doświadczyła bliskości Boga. W trosce o "higienę duchową" - stan funkcjonowania osobistego mechanizmu odpowiadającego za napędzanie duchowego rozwoju, każdy bahaita zobowiązany jest do przestrzegania postu przez dziewiętnaście dni w roku, czyli przez bahaistyczny miesiąc. Post, podobnie jak w islamie, rozpoczyna się o zachodzie słońca i trwa aż do świtu. Jest to czas refleksji i rozliczenia swoich postaw. 
Rozdawanie jałmużny jest w bahaiźmie potępiane, choć pomoc ludziom niepełnosprawnym czy chorym jest zalecana. Rozdawanie jałmużny zdrowym, zdolnym do pracy ludziom jest bowiem postrzegana jako wspieranie „patologii wegetacji”- działaniem, które w istocie promuje bezczynność i utrwala stagnację. 
Bahaici, wzorem muzułmanów odwiedzają swoje najświętsze sanktuarium – letnią rezydencję Bahjí, położoną na terenie Akki, gdzie w 1892 r. zmarł Bahá'u'lláh. Tam też wierni mogą zobaczyć jego zdjęcie. Bahaizm zabrania, wzorem islamu, portretowania swojego proroka. Pielgrzymka w bahaizmie jest obowiązkowa dla wszystkich, którym zdrowie lub sytuacja finansowa na to pozwala. Działania struktur administracyjnych są w całości finansowane z datków współwyznawców z całego świata, a przyjmowanie darowizn od ludzi innych wyznań jest zakazane. Każdy bahaita jest moralnie zobowiązany do opłacania tzw. „hukuku-l-lah”. Polega to na przekazaniu równowartości 19% wszystkich wydatków przeznaczonych na zagwarantowanie sobie luksusu na potrzeby wspólnoty. W islamie jest to 1/40 lub 2,5% dochodów. Nakaz ten odwojuje się do jedynie sumienia wyznawców, a jego nieprzestrzeganie nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji natury administracyjnej.
Bahaizm wzorem starszych religii monoteistycznych przyjął strategie wymierzoną w utrwalenie, a w rezultacie zglobalizowanie własnego poglądu na to, czym powinna być zdrowo funkcjonująca religia odpowiadająca przy tym potrzebom czasów. Doktryny uważające Chrystusa za "drogę, prawdę i życie", czy nazywające Muhammada "pieczęcią proroków" przyznając sobie monopol na prawdę głoszoną w oparciu o kategoryczność swoich twierdzeń, zawęziły, o ile nie pozbawiły się pola manewru w międzywyznaniowej dyplomacji i to po wsze czasy. Bahaizm, czerpiąc naukę z nieugiętej postawy starszyzny znalazł furtkę w głoszonej przez siebie zasadzie progresywnego objawienia. Następny prawowity prorok nie pojawi się wcześniej niż za tysiąc lat ;)

[1] Hinduizm - Określenie zbiorcze na grupę wierzeń religijnych, wyznawanych przez prawie 1 miliard ludzi głównie na Półwyspie Indyjskim
[2] Buddyzm - Zbiór wierzeń i praktyk opartych na naukach Siddhartha Gautama uważany przez większość za religię. Liczbę buddystów na świecie szacuje się na 230-500 milionów.
[3] Judaizm - Religia monoteistyczna, ukształtowana w II tysiącleciu p.n.e., stanowiącą religię narodową Żydów. Jest pierwszą religią abrahamową (lub abrahamiczną ). Jej wyznawcy znajdują się na całym świecie, ale obecnie jest ich najwięcej w Stanach Zjednoczonych - 5,6 mln i Izraelu - 4,7 mln.
[3] Babizm - Ruch religijny wywodzący się ze skrajnego szyickiego imamizmu (szajkizm), powstały ok. 1844 r. w Persji.
[4] Sobór Nicejski - Pierwszy sobór powszechny biskupów chrześcijańskich, zwołany przez cesarza Konstantyna 20 maja 325, w Nicei (około 80 km od Konstantynopola) w celu uczczenia 20 rocznicy swojego panowania.
[5] Arianizm – nazwa pochodzi od Ariusza, duchownego Kościoła w Aleksandrii w Egipcie. W 321r. został ekskomunikowany przez synod w Aleksandrii. Ariusz twierdził, że Jezus Chrystus jako syn Boży jest poddany Bogu, że został stworzony przez Ojca, co oznaczało, że "był czas, kiedy nie było Jezusa Chrystusa" i zanim został stworzony, nie istniał. Tym samym Ariusz kwestionował boską naturę Jezusa Chrystusa. 
[6] Credo nicejsko-konstantynopolitańskie - Wyznanie wiary sformułowane na Soborze Konstantynopolitańskim I, zwane też symbolem nicejsko-konstantynopolitańskim.
[7] Umma - Arabskie słowo oznaczające naród, społeczność; w znaczeniu religijnym (islamskim) całą wspólnotę islamską.
[8] 'Ali - Brat stryjeczny, przybrany syn, a następnie zięć Mahometa, pierwszy imam szyitów, ostatni z czterech kalifów prawowiernych.
[9] Szyizm – od arabskiegoشعى  -  „podążać” za, obok sunnizmu i charydżyzmu stanowi jeden z trzech podstawowych nurtów współczesnego islamu. Przez sunnitów jest przedstawiany jako innowacja w religii. Drugi po sunnizmie co do liczby wyznawców.
[10] Mahdi - W islamie mesjaszzbawiciel. Po arabsku oznacza „prowadzony drogą prostą”. Według zapowiedzi Proroka Muhammada Mahdi pochodził będzie z jego rodu.
[11] Koran 4:158
[12] Koran 4:4
[13] Kibla - Kierunek, w którym muzułmanie powinni zwracać się podczas modlitwy.
[14] Dżinny - Demony i duchy powstałe z czystego ognia bez dymu, które posiadają nadnaturalną potęgę i są niewidzialne, mogą jednak przyjmować dowolną postać (człowieka, zwierzęcia lub potwora). Wiara w dżinny stanowiła bardzo istotny składnik religii Arabów w okresie przed islamem.
[15] Manifestacje - Posłańcy. Zarówno islam jak bahaizm uznaje wyższość posłańców nad prorokami.

niedziela, 30 czerwca 2013

Next time around, you better lose!

It was slowly getting cold and the thrill of the journey's initial, autumn sunlit hours had receded into oblivion. At the Wuppertal gas station, the October evening didn't bode for one of prismatic luster to any great extent. Traffic was anything but dense, yet there was still a lengthy road to travel. The only cars tanking up at this point were ones with local license plates, probably on their way home. The station was sort of nondescript – small, essentially hidden despite being just next to the highway. No restaurant or motel. Just pumps, bathrooms, snacks and soft drinks; a momentary stop of necessity, to keep from running out of gas. I'd been in the blatantly possessive embrace of hopelessness for quite a while by the time the clock's hands were aligned on the twelve, and the temperature was approaching zero. 
Following a period of complete inactivity that stretched on for an eternity a small, dilapidated Ford Fiesta with Berlin license plates pulled up. Its driver, a young man of dark complexion, filled the car up quickly and drank a coffee. “No problem.” - he replied in English, when asked if he would take me to Liège. “I'm from Persia.” - he explained, upon seeing question marks supplanting pupils within my eyes, to which these were involuntarily replaced by myriad images, in a lightning flash of associations. Iran... feral hordes, hateful foam oozing from their mouths at the mere thought of the West, which had turned away from God and the Truth, never to set a foot onto the path of righteousness... 
As we drove off into the night, I noticed a second man asleep on the back seat. The colored dashboard lights inside the car, combined with the highway's reflective lane markers passing steadily beneath its wheels, had a hypnotizing effect. This older man with a rugged gray beard, dressed in a sheep wool sweater, was the driver's father who had left Iran for the first time in his life to visit his son. They were traveling by night because the young man wanted him to see Paris at dawn.
We parted in Belgium. A quick coffee at the gas station snack bar, several minutes loitering amidst the cars being refueled, and less than an hour later I had walked to the hotel in Brussels, at the address I'd been given, where I recompensed my all-night's alertness with nearly a full day of sleep. The next morning after breakfast, I set out into the city to take a look at the center of Europe's capital, and finally assess this Grand Alliance with the Union that we'd been incorporated into with my own eyes... 
A summary overview of the central train station was all it took to arouse serious concern on my part. 
The club was packed to the rafters. The tightly placed tables and swarms of people crowding the bar boosted the level of creative adrenaline. I hadn't spoken French for over ten years, so I stuck with English for the discourse - just enough of it to avoid projecting complete nonchalance. The audience's laughter assured me they'd be able to handle the sung texts as well. My first standing ovation felt really good. After the performance, I decided I'd return to Poland by the same, time-tested method. The club gig in Brussels gradually receded from memory, though I continued to wait for the monetary component of the contest victory that, while bringing me financial gain and critical plaudits, had forever deprived me of the prospect of developing any of the seemingly promising friendships I'd begun to cultivate with some of the female finalists. When the email with an invitation to perform at a festival in Baku, Azerbaijan came, though – with an explanation that somebody there had heard something or other from someone in Brussels - I ascribed it to the upside of consequences that the jurors' verdict had generated.
The prospect of such a journey was quite timely for me, as I'd been totally immersed in studying Arabic for more than a year-and-a-half at that time, and had a mind mostly filled with pure Islam. Yet despite Azerbaijan being as Muslim as Poland is Catholic, this was the first nation living under the crescent moon I was ever to travel to – and perform in, at that. I knew about the Caspian Sea, that there was oil, cavior, and Nagorno-Karabakh... Most significant of all to me, though, was Azerbaijan's southern border with Iran, which now found itself within reach.
Iran is for fundamentalist Shi'ites what Saudi Arabia is for radical Sunni Muslims. A strict form of Sharia law (is there such a thing as a non-strict form?) applies there, which prescribes things like stoning for the crime of adultery, or the death penalty for carelessness in how one handles alcohol in public places. A hell of a thrill
Żurek, an aficionado of far-flung journeys into the wild, who had probably not yet made it only to the South Pole, assured me that licentious revelry of any sort would be completely out of the question, which I was convinced of definitively by the reading material in Lonely Planet. I saw the green light. I told my friends in the band about my plans right away, and proposed making it a collective adventure. The reasons for which they all had to turn me down came forth in a cascade, like beads from a cheap necklace some ruffian had suddenly yanked off of a child's neck. - How will we communicate there? - We'll get abducted. - They'll kill us. - I have a family, so I really can't take the risk...
A lonely journey into the unknown awaited me. I really couldn't blame them. I had only just gotten over my own misgivings.
It took me three weeks to deal with getting the visas; I was ready. I flew to Azerbaijan through Vienna. Kabul, Dubai – the departures board displayed at the airport named after the elder Aliyev, founder of a dynasty whose third generation is now accustomed to inheriting control over the family business.
Amidst the crowd waiting by the exit into the main hall, I saw a card with my last name printed on it. A short, lean and swarthy man in a black suit led me to a huge Mercedes. Here I was, in the land of oil and caviar. The afternoon sound check and concert played in a huge, breathtakingly located amphitheater convinced me, however, that the term “Caucasus logistics” doesn't have much chance of becoming a colloquialism that portrays that region's standard modus operandi in a serious or flattering light any time soon.
The guys caught an early flight out of Baku, before the morning call to prayer had even sounded, whereas I remained to enjoy a dinner of sheep's nuts, after which I took a taxi to the place where buses leave for Tehran – one a day.
Baku is a horribly expensive city, a lot more expensive than Warsaw. When the urge to spend twenty Manats arises, it's good to remember that every Manat is equivalent to a Euro. This fact can quickly moderate the enthusiasm that often accompanies the consumption of resources when abroad. The taxi driver put me out in the middle of some enormous apartment complex that, for as far as the eye could see, was reminiscent of a construction site that had been inhabited. A host of monstrous twenty-story, thirty-stairwell buildings displayed a florid kaleidescope of laundry being dried on balconies. There was a booth standing alone visible in the distance, with a bus next to it. Iranian license plates. Several men were engrossed in a game of cards. I walked up closer, bypassing a nearby rubble lot, and explained in broken Russian why I was there.
- Pasport. - a man of about thirty muttered in reply, in neither Russian nor English. I hesitated for a moment, then handed him the document uncertainly. He took it and exited the booth, leaving me there to languish under the silent scrutiny of the unshaven, potbellied card players, to the drone of an aging light fixture. - Pasport? - I asked, gesticulating, unsettled by the increasingly prolonged separation from the only document I possessed. One of the men mumbled something in Persian, and waved me toward the exit door with a burly hand clutching a stack of cards.
The inside of the bus made me think of a giant, time-battened coffin. The man in the driver's seat was taking notes as he intently flicked through the pages of a small booklet. My passport! I paid for my ticket. There was still a short while remaining until departure time. We drove out of Baku, despite most of the seats in the bus being empty. The impressive architecture of the over-invested center of Azerbaijan's capital was left behind us, and relegated to my memories. The surroundings began to appear progressively more under-invested as we penetrated deeper into the countryside, passing meager-looking sheep, decaying homesteads and dilapidated old Moskvitch cars clattering down the road. Despite all this the nation's Father, whose image adorned numerous roadside billboards, maintained a protective vigil over this land seemingly forsaken by Allah.
At around three in the morning the bus slowed down, rocking along a bumpy road leading through some deserted hinterland, and came to a standstill. The engine went off. The lights went out. Impenetrable darkness prevailed, the initial silence of which was gradually overcome by the snoring of a dozen or so men sleeping on the seats and floor. And there I was, by myself in the gloom, unable to fall asleep. I didn't understand why we'd stopped, and had no idea how long this would last. My understanding of why I'd found myself here at all was beginning to fade. The somnolent vibes emitted by the snorers intensified, along with a mélange of odors emanating from an array of socks and armpits... And this was what ultimately spirited me away into unconsciousness.
The morning which greeted us was hot and sunny. It was sometime after eight. The sunlight's gleam following a several-hour's nap was conducive to initiating a bit of small-talk. One of the passengers explained to me in Russian what the deal was, advising me while he was at it not to take any photos. I get the picture...  The border didn't open until nine. We gathered our bags, and then stood there watching the bus drive off to destinations unknown, as we waited meekly with no apparent purpose. The driver showed up unawares and gave the signal for departure. The passengers hurriedly snatched up their baggage, a bit weary after two hours of standing around dawdling. Before I was able to set off behind the others, the surprisingly forceful hand of a rather short and stocky government official in a slightly tattered uniform grabbed my shoulder. - Move! - They've gone! - he barked, in a voice that knew no resistance. Taking advantage of the haste with which the other passengers were preparing for departure, he was working in his own little show. We went through winding corridors, climbed some stairs, with any rational assessment of the situation rendered impossible by his constant urging me on, which served to artificially enhance the climate of distress. The whole mystery of this agitated runaround was dispelled when we reached a cubicle more or less the size of a shithouse at the end of the hallway. - Got five bucks on you? - some quasi-officer in a cap styled after the old Soviet dress uniforms snapped in Russian, with no hesitation. I quickly found myself sitting in the bus. Steadily we crossed over a small river and passed by some barbed wire-lined concrete barriers, until we reached a checkpoint manned by soldiers armed with heavy machine guns. I was entering Iran. The white customs terminal – a symbol of the immaculate, yet infallible nature of the path chosen fifteen hundred years ago by the younger brothers of Christ's followers – inspired mindfulness. Innervated by the color of purity, I made final adjustments to any behaviors I might be bringing with me from the Western World! Several women were hurriedly wrapping their heads in scarves before the entrance gate. There were groups of people nervously repacking huge bags. I realized that it was time to change into my long trousers. Apparently women were the ones responsible for carrying out effective customs clearances at the border crossing in Astara, while the men occupied themselves supervising their work. I crossed the border on the Iranian side without any hassles – no body searches, or questioning in some sequestered little room (which is standard procedure when entering Israel with a passport that contains visas from countries belonging to the “Axis of Evil”, where one has to prove one's own innocence as a matter of routine). 
On the street adjacent to the border crossing area, I was immediately swarmed by currency traders. The bus driver waited on us, casually puffing cigarettes. A quick transaction, settled verbally and hand-to-hand; I didn't even know what the official rate of exchange was. We left that lively little town traveling south, along the Caspian Sea, toward Rasht. A different world. Sheer valleys, with threads of local roads snaking through their depths, and... rice paddies. The atmosphere inside the bus became very friendly – indeed, brotherly. We ate a meal together, sharing food as well as the bill. Delicious, sun-soaked fried tomatoes, rice and lamb. When we disembarked that evening at one of Teheran's four gigantic bus terminals, we parted like a group of kids returning from summer camp in the Polish countryside – with embraces, smiles on our faces. The Iranian with whom I'd been conversing through a Russian 'translator' for several hours bid me farewell like a tender lover. On the one hand, in a country where men customarily display their friendship walking hand-in-hand - dressed, for example, in army uniforms - it's difficult for a visitor to rely on logic in the interpretation of such a farewell. The other side of it is that in the Muslim world, which restrictively limits access to women, these commonly practiced ways of demonstrating the camaraderie bred among men is also sometimes a traditionally accepted disguise for homosexual behavior. It's easy for the naïve as well as the savvy to get confused here... So we parted like two good friends. He wrote down his address in my Persian book, which I took as an invitation for the future. Despite being tired, I felt quite invigorated. I didn't feel like waiting. Quick lavatory freshen-up, ticket purchase. I had no problem finding the post my bus was to leave from. I was going to Shiraz. 
The fourteen-hour journey through Persia's arid, rugged valleys transported me into a zone of heat that had the effect of making the towns we passed seem deserted. Shiraz was a town of this kind. Surrounded by rocky mountains with an appearance reminiscent of a coffee and cream-colored Martian landscape, it is a veritable metropolis amid all this barrenness. The bus descended steeply into the heart of the city. We were surrounded by buildings with a color scheme that was simply a continuation of that of the desert. Frying in the subtropical sunlight, shells of the ubiquitous Paykan (the Iranian equivalent of our Fiat 126) soaked up the merciless rays of our provider-star. I headed for the hotel quickly by taxi. Lonely Planet offered suggestions for hotels, and gave prices. I took a quick shower and set out right away into Shiraz – the cradle of the Bahá'í Faith. This monotheistic religion – the world's youngest – is officially banned in Iran, and its followers persecuted. Their status is similar to that of Christians, back in the times when Christianity was still viewed as a heretical sect established by an Israelite apostate, as yet unknown to history. Therefore, my attempts at seeking out any symbols of Baha'ism whatsoever came to naught. I had something to eat with some Poles I'd met in the hotel corridor.
- We came to Iran to check out the hookers! - they boasted about the aim of their expedition. Tired by their company, the journey from Baku and hours of walking around in nearly fifty-degree heat, I returned alone to the hotel and hit the sack. A head filled with emotions and blazing sunlight made it impossible to fall asleep, as dusk slowly engulfed the city. The streets began to resound with activity. Tossing and turning under sweat-moistened sheets, half asleep, I listened through my first-floor hotel window to the noises of a busy street, which seemed to be undergoing some kind of resurrection. Shopkeepers' cries mixed in with the hum of the ventilator. Droning motorcycle engines would occasionally drown out the music coming from a restaurant across the street. They were all blended together, just as my sleep was intermingled with consciousness, and reached a fever pulse. Quiet finally prevailed sometime in the early morning hours. The night of sleeplessness served to remind me what the taste of loneliness is like. - It'll be a good while before I'm back home again... - I thought to myself, staring blankly at some water leakage stains on the ceiling.
 I'd had enough of Shiraz. I packed up my things in the morning and took a taxi to the station, to catch a bus to Isfahan. One day was enough for me to become weary of this desert agglomeration of over one million human beings. The driver of the Paykan was laughing and grinning ear to ear, persistently trying to explain something to me. The Iranians' attitude toward visitors is striking – they laugh a lot. They're eager to help out, and though it's pretty much impossible to understand what they're saying, the intention behind the messages they convey non-verbally isn't hard to figure out. The scenery we passed by on the road back up north wasn't that interesting to me any more; my attention was focused on the passengers. The man sitting next to me turned out to be a doctor. Thanks to his educated English, the dialogue was really quite coherent. As we approached our destination, he even insisted that I spend a few days at his family home. Remarkable. Persia had Islam imposed on it in the times of the Muslim conquests so, historically, the Persians have been living under its de facto occupation for over a thousand years, as both the culture and the religion of Persia's pre-Muslim reality were dominated by Islam. The exporters of Islam – Arabs – never invite you to their homes.
I spent the afternoon in Isfahan at Imam Square. Following the example of several Iranian families that were picnicking on the green, I bought myself a dish of 'goulash' of some kind and proceeded to consume it. Several guys sat down by me, checking me out with interest. – We are soldiers for Ahmadinejad. – they explained. They listened with innocent envy, as I named the American cities I'd seen with my own eyes. These young soldiers – fascinated by the West, who entrusted me with the secret of their critical stance regarding their own nation and leader – didn't conform to the images projected by CNN of a hostile Iran. My perception of a number of preexisting notions in my mind underwent a revision. I realized then that imperialism isn't necessarily a force diametrically opposed to communism, and that the critical portrayal of Iran one sees so much of in the Western media is nothing but propaganda, defending the interests of the American empire's waning dominance, which made itself so blatantly obvious during Bush Jr.'s rule. Geopolitical and ideological shenanigans of the huge and relentless have their consequences. These soldiers - who consequently didn't see Islam as their national heritage, and reproachfully disavowed the consequences of the Iranian ruling elite's policies – will have to wait a number of years following completion their military service, before they're permitted to leave their homeland. And this was what my afternoon on the green yielded.
I decided to return to Tehran by train, just for variety. In the hall of the enormous station building, I was the only foreigner. I took my place in the nearest line. The ease with which the lady cashier used her learned-God-knows-where English, as well as the fact that throughout the entire journey I'd yet to exchange a single word with a woman, induced me to shed the official tone of the conversation. There wasn't much time. I started asking her about various trivial things, kidding around a little. Despite my throwing out some none-too-simple commentary, she came right back with no hesitation. I didn't have to repeat myself. In a reality that's dominated by the male point of view, women have to be ambitious. Above all, they crave knowledge and invest all of their determination in its acquisition. In the surrounding of men, they have to rely on their wits as a matter of course, in order to lead the intellectual dance, to consequently be able to string them along. I found our exchange stimulating. I wasn't alone in this, though, as I soon found out. Moments later I was doing some coming back of my own, to somewhat heavier commentary, coming from several policemen questioning me in the station commissariat. I guess I'd gotten a bit too uninhibited at the ticket counter...
- What good? Iran good or Lahistan good? - asked the one with the mustache, once the mood in the little room had lightened up somewhat. He spoke the best English of the three of them. 
- Lahistan good. Iran veeeery good! - I answered five times to the same question, to the amusement of the uniformed men. The atmosphere in which I left the commissariat was not unlike that accompanying the conclusion of an official state visit. I decided for the future that I wouldn't ask questions of women in public places. 
Entering the platform was like boarding a plane – ticket checks, gates. We all go onto the platform at once, and wait together for the train to pull up. Evening came. Conversations in the train compartment weren't connecting that well, so we unfolded our bunks and drifted off, cooled by the steady draft from an air conditioner by the ceiling. A prolonged period of complete stillness caused me to interrupt my sleep. We had come to a halt in the middle of a desert, with some mountains visible on the horizon. To kill time, full of energy after a night spent in an air-conditioned compartment, we decided to find something out about each other. Our loud conversation drew passengers from other compartments. - What job? - asked someone standing in the corridor, to which I made every attempt to explain that I was a jazz vocalist, but to no avail. My repertoire of Arabic words just wasn't doing it, so I decided to try a brief presentation. The initial result of this was several moments' bewildered silence, after which the whole group burst into loud guffaws of laughter. They discussed something among themselves, shouting over one another, and then appointed a representative to show me what this singing stuff is all about. He crooned and wailed a religious chant of some sort, to the steady rhythm of the other passengers' clapping. Not wanting to lose too much face, I reacted to this with laughter as well. The remainder of the trip passed in a cheerful and friendly atmosphere.
Back in the capital, the wind driving the sails of my traveler's enthusiasm proceeded to die out. I didn't feel like seeing anything, or even looking for a hotel. I felt confident and safe to the extent that I even considered spending the night on a park bench. I moved ahead, in no particular direction. A Peugeot, distinct from the surrounding throng of Paykans in its color, lines and general style, stopped right next to me. - I'm looking for the bus station. - I replied, when asked if I needed any help. The driver, who spoke flawless English, seemed like the most together of all three of them. There was just enough space in the back seat for me and my backpack. The one I sat next to wasn't that talkative. He'd made his money on the drug trade with Japan. In a place where words may be payed for with one's life, a person learns to derive great enjoyment from observation. Feeling a compelling urge to submit to the benign yet insistent urgings of the guide, I accepted their invitation to do a bit of partying in the mountains without hesitation. I hoped they wouldn't offer me any vodka. After several hours of kicking back, enjoying various delicacies, we parted at the station without even exchanging email addresses. Waiting for the evening bus to Astara, I recalled the day that had passed. The girls that had joined us. Their dancing, minus head scarves. The nervous discomfort with which they focused, in their playful little dance, on the reactions of appalled passers-by. They had also come to enjoy a free afternoon by the river, in accordance with the vision of freedom and peace that had been instilled in them.
As it settled behind the horizon, the sun's immense vortex engulfed the city in a wide-ranging orange glow from the west. The muezzins bid the final bits of the day farewell with their dogmatic wailing. Their voices resounded majestically in an evening conglomeration, dissipating in the warm twilight air and fading into silence, along with the dwindling glow of the sunlight's last glimmers, to conclusively declare the arrival of night.
Buses depart out of Tehran in all directions, every hour. By early morning, I was back in the little border town where I'd begun my Persian adventure. I bought myself a flat-cake and headed toward the border crossing. The Iranian customs lady took a cursory glance at my passport and waved me away, pointing to the north.
During the Azerbaijani border check everything was going smoothly, until the information that I'm from Poland got around among the customs agents in the adjacent booths. The Polish football team had beaten Azerbaijan one to zero a day earlier. An initially amusing situation, based on a courteous exchange of jokes, was suddenly stripped of its original context. Once I realized that one of these uniformed and armed operatives sees a loss of this sort as a dishonor to his nation, and me as a representative of those who had insulted the Azeris' national pride, I did nothing but listen intently.
- You know, - the older customs agent concluded his extended monologue in Russian, offering me another maxim to improve my life strategies' efficiency,
- Next time around, you better lose!