W
Weimarze dzisiaj oddychanie i krzyk! Publiczne wydawanie z
siebie jęków, skamleń i okrzyków podczas zajęć wokalnych to
otwarcie świata intymnych spraw na obcą inspekcję, potencjalną
ingerencję. To grzebanie w koszach z brudną bielizną w
obecności odpowiedzialnych za te plamy i zapachy. Salwami
teatralnego rechotu będą zagłuszać swoje zażenowanie, ale to
daremna taktyka. W sformalizowanym życiu śmiech zbyt często
staje się narzędziem. Dowody lojalności, świadectwa poparcia,
ucieczki przed zakłopotaniem. Tradycja zagrywania uśmiechem jest na
zachodzie szczególnie silna. Zajęcia mijają mi szybko.
środa, 14 listopada 2018
sobota, 20 października 2018
Wycinek: O językach Arabów Lingo Widokówka Geopolityczna
Nauka języka arabskiej ulicy przypomina naukę conajmniej kilku słowiańskich języków naraz. Praktycznie każdy Arab mówi inaczej. Tak mówi się w jego rodzinie, albo w jego wsi, w jego mieście, plemieniu, regionie. Poziom beduińskiej krwi w roztworze ma równie ogromne znaczenie. To on określa na ile mowa wielkich miast oddaliła się już od dawnej mowy "prawdziwej". Tendencja zauważalna tam, gdzie rozbrzmiewają gwary semickie na styku kultury beduinów i mieszkańców ośrodków miejskich, od Atlantyku po Ocean Indyjski. Innowacja w odmianie czasowników, linią Nilu wyznacza granicę podziału na języki Arabów Zachodnich i Wschodnich. Libijczyk mieszkający w mieście A zrozumie Libijczyka z miasta B, znajdującego się na drugim krańcu, dużo łatwiej, niż Beduina koczującego nieopodal. Miasta, im dalej od siebie położone na mapie Świata Arabów, tym mniej zrozumiali dla siebie stają się ich mieszkańcy. Libijczyk pojmie Algierczyka w najlepszym przypadku tak, jak osłuchany z językiem sąsiadów Polak Czecha. To tamtejsi Słowianie Północni. Ten sam Libijczyk nie będzie za to swobodnie rozumiał Saudyjczyka. Saudyjczyk, jak Serb Bułgara, bo to Słowianie Południowi, z łatwością zrozumie Kuwejtczyka. Ów Saudyjczyk w Libii załapie jednak tyle, co w Serbii Polak. To przepaść pomiędzy słowiańszczyzną Północy i Południa. Za to Beduin z Libii poczuje się pewniej w towarzystwie gadatliwego kuzyna z Iraku niż mieszkaniec libijskiego miasta w rozmowie ze swoim irakijskim odpowiednikiem. To obecność Beduinów utrwala pamięć o najpierwotniejszej mowie Arabów. Wiedza praktyczna przekazywana z pokolenia na pokolenie wciąż opiera się presji skundlonych gwar terenów zurbanizowanych. Ocalić ile tylko się da z ruin niematerialnej kultury pierwszych Semitów! To jeden z powodów, dla których Arabia nigdy tak na prawdę nie była dostępna. Dynamiczny przyrost populacji w wielkich ośrodkach handlowych przyczynił się do uproszczenia i ujednolicenia języka. Mowa potoczna mieszkańców Dżeddy - najbardziej kosmopolitycznego ośrodka królestwa Saudów, różni się od dialektów pozostałej części kraju. Od czasu proklamowania Królestwa Arabii Saudyjskiej ten ultra religijny, pustynny kraj dopiero w grudniu po raz pierwszy otworzy się na turystów z Zachodu. Gwary Beduinów krążących po bezdrożach Sahary, Synaju, Mezopotamii czy Nedżdu wciąż zachowują cechy języków przedislamskiej Arabii. To one podczas Wielkiej Ekspansji Islamu rozlały się po Afryce Północnej by wsiąknąć w mowę saharyjskich Nomadów. Dlatego nauka semickich gwar wymaga pokory. Ich różnorodność nie ułatwia zapamiętywania słów. Te zawsze podlegają wariacjom w obszarze samogłosek, choć wymowa spółgłosek w zależności od regionu też często ulega znacznym modyfikacjom. Kura w klasycznym arabskim to dadżadża, po egipsku to dagaga a po bahrajńsku dajaja. Ale do obsesji Arabów nie zalicza się poprawności językowej. Nikt w zasadzie nie wie, co do końca jest poprawne. Być zrozumianym i rozumieć: oto ostateczny cel komunikacji! Pustynny piach na ulicach miast nie razi tu nikogo.
środa, 17 października 2018
Pension Roma
Dochodzi północ. Ludzie
upchani są na ciasno. Toboły ponabijane w schowkach nad głowami,
wciśnięte pomiędzy nogi w rozkroku, pod siedzenia. To tu
rozpoczyna swój powietrzny marsz afrykańska karawana. Za każdym razem, gdy udaje mi się odpłynąć w sen, facet
po mojej prawicy wierci się w poszukiwaniu pozycji, której nie da
się znaleźć. - Siedź i się nie ruszaj! - usztywniam go na twarde gardło i przymrużone oczy.
Na lotnisku, przed
stanowiskami odprawy paszportowej czeka już na mnie Hany, pracownik
tutejszej ambasady. U jego boku omijam skanery bagażu.
- Pamiętaj! Będziesz mieszkał w
samym centrum miasta - wyjaśnia - Tu się roi od naciągaczy. Jak ktoś
cię zagada, ignoruj. Jak ktoś ci popatrzy w oczy, unikaj spojrzenia. Obserwuj wszystko z daleka! Jesteś w Kairze.
Nigdy wcześniej nie jechałem
opancerzonym samochodem. - Od czasu rewolucji tutejsze
ambasady przesiadły się na ciężki sprzęt. Na początku Ameryka poparła reżim Mubaraka, więc dyplomatów uznano za
antyrewolucjonistów.
- Prostemu człowiekowi wystarczy raz wskazać przeciwko komu toczy się walka – wyjaśnia
Hany te stukilogramowe drzwi i szyby aż błękitne od
nadmiaru szkła. Do hotelu kluczymy ze swadą ulicami pogrążonego
we śnie miasta. Samochód wychyla się na zakrętach jakby chciał
wyskoczyć z drogi. Czuć jego inercję, jego ciężar. Teraz płynie gładko wiaduktem w górę, do wysokości trzeciego piętra kamienic po obu stronach. Sporadyczna żółć latarnianych świateł ujawnia sylwetkę kroczącego w ciszy.
Pension Roma! Tu czas zatrzymał się w latach trzydziestych. Kabina windy sunie na czwarte piętro we wnętrzu prostokąta spirali kamiennych schodów. Cierpliwe podeszwy wyżłobiły przy ścianie niewielkie koryto oplatając szyb windy alternatywną, chwiejną spiralą. Portier wpisuje moje nazwisko do wielkiej księgi i w szeregu rubryczek zaznacza ołówkiem ilość opłaconych nocy. Na sosnowej podłodze pokoju wymalowanego na czysto jest zlew, szafa z lustrem, niewielki stolik, fotel, biurko z krzesłem i szafka u wezgłowia. Staromodne meble z jednego kompletu, w jednym kolorze.
Pension Roma! Tu czas zatrzymał się w latach trzydziestych. Kabina windy sunie na czwarte piętro we wnętrzu prostokąta spirali kamiennych schodów. Cierpliwe podeszwy wyżłobiły przy ścianie niewielkie koryto oplatając szyb windy alternatywną, chwiejną spiralą. Portier wpisuje moje nazwisko do wielkiej księgi i w szeregu rubryczek zaznacza ołówkiem ilość opłaconych nocy. Na sosnowej podłodze pokoju wymalowanego na czysto jest zlew, szafa z lustrem, niewielki stolik, fotel, biurko z krzesłem i szafka u wezgłowia. Staromodne meble z jednego kompletu, w jednym kolorze.
- Jestem perfekcjonistką – podkreśla równie staromodna właścicielka, gdy zjawiam się na recepcji z prośbą, żeby
pokojowi nie szwendali mi się po izbie. Faktycznie jest
perfekcjonistką. Po powrocie z pierwszego rekonesansu pokój zastaję
wysprzątany.
Nauka języka arabskiej ulicy przypomina naukę co najmniej kilku słowiańskich języków naraz. Praktycznie każdy Arab mówi inaczej. Tak mówi się w jego rodzinie, albo w jego wsi, w jego mieście, plemieniu, regionie. Poziom beduińskiej krwi w roztworze ma równie ogromne znaczenie. To on określa na ile mowa wielkich miast oddaliła się już od dawnej mowy "prawdziwej". Tendencja dominująca tam, gdzie rozbrzmiewają gwary semickie, od Atlantyku po Ocean Indyjski. Pozornie nieistotna innowacja językowa linią Nilu wyznacza granicę podziału na Arabów Zachodnich i Wschodnich. Libijczyk z miasta zrozumie Libijczyka z innego miasta dużo łatwiej, niż Beduina koczującego nieopodal. Miasta, im dalej od siebie położone na mapie Świata Arabów, tym mniej zrozumiali dla siebie stają się ich mieszkańcy. Libijczyk pojmie Algierczyka w najlepszym przypadku tak, jak osłuchany z językiem sąsiadów Polak Czecha. Powiedzmy, że to tamtejsi Słowianie Północni. Ten sam Libijczyk nie będzie za to swobodnie rozumiał Saudyjczyka. Saudyjczyk, jak Serb Bułgara, bo to Słowianie Południowi, z łatwością zrozumie Kuwejtczyka. Ów Saudyjczyk w Libii załapie jednak tyle, co w Serbii Polak. To przepaść pomiędzy słowiańszczyzną Północy i Południa. Za to Beduin z Libii poczuje się pewniej w towarzystwie gadatliwego kuzyna z Iraku niż mieszkaniec libijskiego miasta w rozmowie ze swoim irakijskim odpowiednikiem. To obecność Beduinów utrwala pamięć o najpierwotniejszej mowie Arabów. Wiedza praktyczna przekazywana z pokolenia na pokolenie wciąż opiera się presji skundlonych gwar terenów miejskich. Ocalić ile tylko się da z ruin niematerialnej kultury pierwszych Arabów! To jeden z powodów, dla których dzisiejsza Arabia Saudyjska nigdy tak na prawdę nie była dostępna. Dynamiczny przyrost populacji w wielkich ośrodkach handlowych przyczynił się do ewolucji języka poprzez dążenie do jednolitości. Mowa potoczna mieszkańców Dżeddy - najbardziej kosmopolitycznego ośrodka królestwa Saudów, różni się od dialektów pozostałej części kraju. Od czasu proklamowania Królestwa Arabii Saudyjskiej ten ultra religijny, pustynny kraj dopiero w grudniu po raz pierwszy otworzy się na turystów z Zachodu. Gwary Beduinów krążących po bezdrożach Sahary, Synaju, Mezopotamii czy Nedżdu wciąż zachowują cechy języków przedislamskiej Arabii. To one podczas Wielkiej Ekspansji Islamu rozlały się po Afryce Północnej by wsiąknąć w mowę saharyjskich Nomadów. Dlatego nauka semickich gwar wymaga pokory. Ich różnorodność nie ułatwia zapamiętywania słów. Te zawsze podlegają wariacjom w obszarze samogłosek, choć wymowa spółgłosek w zależności od regionu często ulega znacznym modyfikacjom. Kura w klasycznym arabskim to dadżadża, po egipsku to dagaga a po bahrajńsku to dajaja. Ale do obsesji Arabów nie można zaliczyć poprawności językowej. Nikt w zasadzie nie wie, co do końca jest poprawne. Być zrozumianym i rozumieć: oto ostateczny cel komunikacji! Szczegóły nie mają znaczenia. To pustynny piach hulający po ulicach miast.
Afryka jest pierwotna. Tutaj
wszystko wzięło swój początek. Prawdziwie wielkomiejską zabudowę
Kairu pokrywa odwieczny, piaskowy pył. Kluczę wąskimi uliczkami
mijając świat zdezelowany. Warsztaty pracy nie większe od
dworcowego wychodka, a w nich samotna żarówka, kręte schody znikające w mrocznej jamie bramy wymurowanej jakby na oko. Podążam za ludźmi. To
najlepsza metoda na wkomponowanie się bez zbędnych pytań. Z wolna,
jak święta krowa błąkam się po skrzyżowaniach i rondach, na
przełaj, na czerwonym, pod okiem policji. Wciskam się w tłum po
odbiór swojej porcji fasoli, macham rachunkiem ponad głowami innych
wymachujących swoimi rachunkami i prę do przodu, żeby
zagospodarować ten uwalniający się na chwilę skrawek przestrzeni zanim ktoś to zrobi za mnie. Oddaję się nowemu światu z ufnością. Na przekór przestrogom
Hany'ego chodzę powoli i patrze ludziom w oczy.
W Pension Roma czas płynie powoli.
Samotność pierwszych dni po przyjeździe sprawia, że nie ciągnie mnie na
miasto. Przez to wcześnie chodzę spać. W nocy budzi mnie wezwanie do
modlitwy. Głośnik minaretu, którego wciąż nie potrafię
zlokalizować musi być gdzieś bardzo blisko. W postawnym głosie
muezzina-palacza słychać niedomykające się struny
głosowe. Poranne śniadania! W jadłodajni zatopionej w chłodnym
półmroku trwa leniwy rytuał. Ten sam kelner w alabastrowej
liberii codziennie podaje ten sam zestaw śniadaniowy. - Kawa? Herbata? Alabastrowe
ściany i sufity w zestawieniu z pociemniałem brązem umeblowania i
boazerii z drewna wypełniają pensjonat jakimś ponurym ciepłem.
Dzisiaj zauważyłem jak w zlewie plącze się mini karaluch. Nie
wiem czy to młodzieńcza głupota go tu zawiodła, czy może to taka
strategia starych karaluchów, które małych zwiadowców wysyłają
na zatracenie.
W Pension Roma zadomawiam się szybko.
Często przecież przychodzi mi mieszkać tu czy tam. Przy pomocy
komputera, przedłużacza, kilku ładowarek, aparatu, głośnika
wi-fi i przenośnej lampki szybko odbudowuję sobie namiastkę domu.
Nawet jeżeli pojawiam się tu tylko chwilę. Wierzę, że w Pension
Roma adaptuję się nieco szybciej niż zwykle. Mieszkam tu pod
dwudziestką, tak jak na własnych, odwiecznych, polskich śmieciach.
Po południu spotykam się z Martą. To typ osobowości, który definiuje sytuację odruchowo, kreuje wokół siebie rzeczywistość rezonującą z jej jasno nakreśloną wizją. To typ, co mówi. Mówi, żebym pojechał do monastyru, spotkać się z Mariem. Nie mam nic innego do roboty. Jadę.
Po południu spotykam się z Martą. To typ osobowości, który definiuje sytuację odruchowo, kreuje wokół siebie rzeczywistość rezonującą z jej jasno nakreśloną wizją. To typ, co mówi. Mówi, żebym pojechał do monastyru, spotkać się z Mariem. Nie mam nic innego do roboty. Jadę.
Uber jest błogosławieństwem! Jego siła sprawcza staje się udziałem każdego, kto ma smartfona, kartę
i chce zaoszczędzić na przemieszczaniu się po dużym mieście. W Kairze na samochód czeka się co najwyżej
kilka minut. Mimo że wklepuję adres do aplikacji, kierowca i tak
pyta mnie gdzie jechać. W drodze na spotkanie z Mariem szybko
opuszczamy zabudowę kolonialną. Jej pożółkłe, przyprószone piaskowym pyłem fasady
zdobią stosunkowo niewielką powierzchnię centrum tego afrykańskiego
giganta. Po kilku minutach krajobraz pustynnieje. To znaczy wciąż
wszędzie wokół pełno domów, meczetów z tą różnicą, że w ich
pobliżu brak jakiejkolwiek roślinności. Miasto z chudych cegieł,
z nagiego betonu przykrywa połacie wyrwane kamienistej pustyni.
Teraz mijamy Miasto Umarłych. Rzędy średniowiecznych grobowców
przypominają domy mieszkalne. Ciągną przez kilka dobrych
kilometrów. Jadąc ruchliwą dwupasmową drogą przez chwilę mam
przed sobą panoramę miasta, którego architektura wyrasta z
otaczającej go pustyni. Jest jej materialnym przedłużeniem
uformowanym w geometrię chwiejną, rzadko owłosioną stalowymi prętami. Esencja pustyni i jej tworzywo jednocześnie. Miasto
Śmieciarzy góruje nad okolicą.
- Tu trafiają śmieci z całego Kairu - informuje kierowca i każe mi zamknąć okno. Wszystkie odpadki z dwudziestomilionowego Kairu! W 1969 roku dekretem władz miasta eksmitowano na pustynię kilkaset koptyjskich rodzin. Dzisiaj to siedemdziesięciotysięczne osiedle kairskich śmieciarzy, jedna z największych koptyjskich enklaw muzułmańskiego Egiptu, od dawna wchłonięte przez Kair.
Mario mieszka w stolicy od dwudziestu pięciu lat. Ten były archeolog służy w świątyni wzniesionej ponad Miastem Śmieciarzy. To dla nich wydrążono miliony ton skał. Swąd niewidzialnej mgły wypełnia teraz jamę, na dnie której umieszczono ołtarz tego największego w Afryce kościoła. Mario oprowadza mnie po monastyrze. Płaskorzeźby jego autorstwa zdobią ściany mniejszej jaskini. Opowiada historię kościoła Koptów. - W samym Mieście Śmieciarzy doszło już do czterech zmartwychwstań - informuje mnie tak, jakby powoływał się na jakąś oficjalną statystykę narodzin. Nie szuka potwierdzenia w reakcjach, mówi jak misjonarz. W dokumencie na swój temat, do którego podsyła mi link, szyje opowieść tym samym ściegiem. Taki styl apostolatu.
- Tu trafiają śmieci z całego Kairu - informuje kierowca i każe mi zamknąć okno. Wszystkie odpadki z dwudziestomilionowego Kairu! W 1969 roku dekretem władz miasta eksmitowano na pustynię kilkaset koptyjskich rodzin. Dzisiaj to siedemdziesięciotysięczne osiedle kairskich śmieciarzy, jedna z największych koptyjskich enklaw muzułmańskiego Egiptu, od dawna wchłonięte przez Kair.
Mario mieszka w stolicy od dwudziestu pięciu lat. Ten były archeolog służy w świątyni wzniesionej ponad Miastem Śmieciarzy. To dla nich wydrążono miliony ton skał. Swąd niewidzialnej mgły wypełnia teraz jamę, na dnie której umieszczono ołtarz tego największego w Afryce kościoła. Mario oprowadza mnie po monastyrze. Płaskorzeźby jego autorstwa zdobią ściany mniejszej jaskini. Opowiada historię kościoła Koptów. - W samym Mieście Śmieciarzy doszło już do czterech zmartwychwstań - informuje mnie tak, jakby powoływał się na jakąś oficjalną statystykę narodzin. Nie szuka potwierdzenia w reakcjach, mówi jak misjonarz. W dokumencie na swój temat, do którego podsyła mi link, szyje opowieść tym samym ściegiem. Taki styl apostolatu.
Do miejsca,
w którym mam nadzieje złapać Ubera kluczę ulicami Miasta
Śmieciarzy. - Nie idź główną - radzi Mario - tylko od razu za
mostem w lewo. Rzeczywiście. Ulice są tu węższe, pełne zaułków,
w których uwijają się sortownicy. Pozanurzani w mrokach bebechów
wielopiętrowych konstrukcji z nagiej cegły wykonują z pokorą
swoje syzyfowe prace. Powietrze jest słodkie. Z odpadów
składowanych tu nieustannie od niemal pięćdziesięciu lat sączy
się jad. Zabudowa, jej ulice,
niedoświetlone wnętrza, betonowe schody, sklepy i kawiarnie z
sziszą pootwierane na oścież, wszystko spowija ta sama
chorobotwórcza aura. Promieniuje daleko, poza ostatnie zabudowania
dzielnicy tej najniżej z kairskich kast. Śmiecie przez cały dzień
napływają tu nieustającym strumieniem. Z dala od głównej
arterii dzielnicy, mijam góry posortowanych odpadków. Sterty worów
pełne mniejszych worków czekają na wstępną inspekcje. Coraz
częściej natrafiam na niezadowolone twarze. Szczególnie kobiety
nie chcą, żeby ktoś je podglądał jak gołymi rękami grzebią w
zgniliźnie. Moja obecność nadaje ich pracy niecodziennego
kontekstu. Niektórzy z mieszkańców czują się poniżeni, a
przecież wykonują tylko swoje zadanie. Po powrocie do hotelu piorę
ciuchy i biorę długi prysznic. Mdli mnie na każde wspomnienie
lepkiej alejki przesiąkniętej słodyczą prastarej zgnilizny. Całą
noc i następne kilka dni przechorowuję.
Piątego dnia przenoszę się w nowe
miejsce. Intercontinental przy placu Tahrir. Od dzisiaj jestem
oficjalnym gościem festiwalu. Dla każdego, kto chce zobaczyć
zafałszowany obraz lokalnej rzeczywistości, pobyt w pięciogwiardkowcu to strzał w dziesiątkę. Ale arabska gościnność
zobowiązuje organizatorów do ulokowania nas w wypaśnych
przestrzeniach, w warunkach pięciogwiazdkowej sterylności, dbałości
o bezpieczeństwo godnej dyplomatów wysokiego szczebla. Są więc
barykady, uzbrojeni strażnicy, skanery bagażu i zgięci kelnerzy. Widok na Nil z dwudziestego piątego piętra, dziewczyny
wysiadujące nocami w hotelowym lobby i spece od papirusów
powleczonych kiczem. Wieczorem szwendam się w poszukiwaniu jedzenia po bocznych uliczkach koło Tahriru. Pracujący na straganie młody arab wścieka się, gdy przestaję rozumieć, co do mnie bebla. Jego kumpel już dawno się połapał. - Jesteśmy w Egipcie, więc gadaj po arabsku - odcina się jebaniutki, kiedy proponuję, żebyśmy tak na angielski przeszli .
Zespół spotykam na śniadaniu. Grzechu, Mizer i Młody. Gęby nam się nie zamykają przez kilka dobrych godzin. Też lubią rozmawiać o tym, co w życiu na pozór nieistotne. Popołudnie spędzamy na mieście. Uliczne stragany z owocami, mięsem - ludowa dzielnica, gdzie egipską biedę widać jak na dłoni. Nikt nas nie nęka, czasami ktoś pomacha. Chodzimy, jemy, gadamy, patrzymy.
Zespół spotykam na śniadaniu. Grzechu, Mizer i Młody. Gęby nam się nie zamykają przez kilka dobrych godzin. Też lubią rozmawiać o tym, co w życiu na pozór nieistotne. Popołudnie spędzamy na mieście. Uliczne stragany z owocami, mięsem - ludowa dzielnica, gdzie egipską biedę widać jak na dłoni. Nikt nas nie nęka, czasami ktoś pomacha. Chodzimy, jemy, gadamy, patrzymy.
Organizacja festiwalu oparta na pracy
wolontariuszy ma
specyficzny koloryt, szczególnie gdy ci zmieniają się z edycji na edycję. Przesunięcia, opóźnienia, czekanie - oto rzeczywistość, która zawsze wystawia na próbę. Sala koncertowa amerykańskiego kampusu oddalona jest od centrum o jakieś
trzydzieści kilometrów. Sprzęt wyładowujemy Pod Pepsi Gate i chwilę czekamy. Sprawdzają nam dokumenty i przepuszczają bagaże przez
skaner. Menadżer sceny od razu informuje, że mamy już godzinę spóźnienia. Chłopaki znikają na rekonesans, a ja
odsypiam zemstę wszystkich faraonów na podłodze garderoby wychłodzonej jak
prosektorium. Za legowisko służy mi futerał z basówki Matiego. Do koncertu pozostało cztery godziny. Co jakiś czas drzemkę przerywa mi dźwięk otwieranych drzwi. Ktoś uspokaja swoje sumienie, ktoś
inny chce naładować telefon. Kiedy wychodzimy na scenę,
publiczność jest już ospała. To dla niech szósty występ z rzędu.
Część koncertu prowadzę po arabsku. Mówię albo czytam z kartki.
Noc przesypiam snem zasłużonego dla polskiej dyplomacji.
Ambasada RP w Kairze to imponująca
willa z w stylu kolonialnym z ogrodem. Przy wejściu mundurowy Polak
przetrzepuje dokładnie każdego z osobna. Zatrzymuje nasze paszporty
i telefony. Do pokoju, w którym sączymy kawkę w towarzystwie
Marty, Ambasador wpada na krótką pogawędkę. Rozmowy toczą się bez zbędnej pompy. Szkoda na nią czasu. To jego przerwa na
oddech od niedzielnej gorączki. To ona wyznacza w Egipcie początek
roboczego tygodnia. To w końcu al-jaum al-ahad czyli dzień
pierwszy.
Po spotkaniu chłopaki namawiają mnie,
żebym jechał zobaczyć te piramidy. Dwadzieścia osiem lat
temu ruszyłem autostopem do Włoch
- Jeszcze tu kiedyś wrócę - myślałem mijając Watykan na wyciągnięcie ręki. Do dzisiaj nie widziałem. Do Gizy Uberem docieramy w czterdzieści minut.
- Jeszcze tu kiedyś wrócę - myślałem mijając Watykan na wyciągnięcie ręki. Do dzisiaj nie widziałem. Do Gizy Uberem docieramy w czterdzieści minut.
Tu, w turystycznym raju pod piramidami spełniają się podróżnicze koszmary. Hordy sfrustrowanych opychaczy badziewia krążą
w poszukiwaniu ofiar. Udają gościnność a potem wściekają się gdy się ktoś szybko połapie. Grzechu i Mati idą pobujać się wokół
Piramidy Cheopsa. Mizer i ja ruszamy do jej wnętrza. Na kolana
chamy! Niski, pochylony ku górze korytarz nakazuje klaustrofobiczny
marsz w półskłonie, jak w sztolni na grubie, w samym przodku. Po trzydziestu
metrach docieramy do większej komnaty. Stoimy zziajani nie mogąc
nasycić się tlenem, którego w otaczającym nas powietrzu jest po prostu
za mało. Hinduska rodzina czeka u wylotu z wąskiego gardła, które nas
tu przywiodło, kontemplując rezygnację z dalszej wycieczki. Teraz
już powolnym krokiem pokonujemy dalszą pochyłość. Oczywiście wspominamy
Indianę Jonesa i rozmawiamy o historii. Mizer jest ciekawy świata,
lubi czytać. Poza tym przepełniają go pozytywy. Jest zrównoważony. To cecha wśród muzyków rzadko spotykana. Nasza
kilkuminutowa wspinaczka kończy się ostatecznym, krótkim marszem w
pokłonie. Wchodzimy przecież do sali, w której umieszczono
sarkofag. Prostopadłościan komnaty poraża precyzją wykonania.
Wielotonowe, kamienne bloki przylegają do siebie nadzwyczaj
szczelnie, od pięciu tysięcy lat...
Cairo Jazz Club znajduje się na
sztucznej wyspie w miejscu, gdzie szerokość Nilu sięgnęła
przesady. Jak to w prywatnym interesie styl prowadzenia lokalu opiera się wpływom
lokalnej kultury. Nic tu nie dzieje się w rytmie inshallah. Tu regulatorem
jest czas i zysk. Publiczność zaczyna schodzić się po dziesiątej. Menadżer o jedenastej zaprasza nas do pracy. Nagłośnienie wypełnia dźwiękiem wszystkie
zakamarki klubu i dobrze! Arabska publiczność jeszcze przed chwilą
nie widziała, po co tu się znalazła, ale już wie, że dostanie to czego
chce. Chce doznać absurdu na styku dwóch samowyzwalających się
światów: muzyki improwizowanej i życia spętanego tradycją. Jakaś Arabka tańczy w rytm tego, co gramy. Ciekawość, z jaką słuchają nas miejscowi wypełnia nasze twórcze
obwody nową, nieznaną energią. Choć na dobrą sprawę jest ich tylko garstka, uwielbiam takie koncerty! W drodze
powrotnej do hotelu przyglądam się jak nocny Kair spowalnia tempo. Za to w indyjskiej cukierni w pobliżu Pension Roma wieczorami jak zwykle
tłok. Ludzie ocierają się o siebie w poszukiwaniu ulubionych
słodkości. Tłoczą się, gdzie nie gdzie przepychają. - Cukiernia Niewolnik - głosi jej pokręcona nazwa. Tak, wokół łakocia zawsze będzie
tętnić życie...
Sfinks? Pierdolę Sfinksa! Wolę Pension Roma.
Sfinks? Pierdolę Sfinksa! Wolę Pension Roma.
wtorek, 2 października 2018
wtorek, 11 września 2018
Wycinek: Ku chwale zuchwałym!
Tak, czwarte w moim
przypadku studia dzienne rozpocząłem grubo po trzydziestce.
Zaliczyłem dwie filologie i pewien powtarzający się schemat nie
dawał się nie zauważyć. Żadnej jeszcze nie skończyłem, to raz,
na filologiach dominują dziewczyny, tak jakby rolą mężczyzn było
ciupanie kilofem, to dwa. Charakter studiów orientalistycznych miał jednak to coś, co wymykało się schematom. Lata
studiów mijały na wertowaniu kserokopii po wynajętych przez
uniwersytet norach. Introwertyczni wykładowcy, no może z
pominięciem pani dziekan i kilku indywiduów, którzy rzeczywiście
mogli pochwalić się biegłą znajomością języka mówionego,
wprowadzali nas w stan hipnozy pogłębianej bzyczeniem świetlówki.
Dziesiątki godzin wsłuchiwania się w beznamiętny przekaz pani od
literatury arabskiej, setki godzin spędzonych na zajęciach z
dialektów z arabami, którzy nie mieli pojęcia jak skutecznie
odnaleźć się w roli wykładowców tamtej skądinąd szacownej
uczelni. To, że na drugim roku znalazłem się z pominięciem
pierwszego, też niczego nie ułatwiało. Po dwóch latach
udowadniania, że dwa semestry przeskoczyłem nie bez powodu, byłem
gotowy przetestować swoje nowe, nietypowe umiejętności w terenie.
Zdecydowałem się wyskoczyć do Jemenu.
czwartek, 23 sierpnia 2018
13. Cztery Pory w Raju: Żarłoczne uda
Z butelek ukrytych w torebkach z
szarego, lakierowanego papieru popijaliśmy błąkając się na
azymut w kierunku południowej części wyspy. Świętowałem. Nadejście weekendu
było dla mnie nowym rodzajem święta, a
palenie od Jamajców z Washington Square Park tylko potęgowało mój podziw dla życia. Dorota dołączyła do nas gdzieś
po drodze. Trzymała żeński fason zachowując kontakt z
rzeczywistością, podczas gdy my, już na pełnej pycie, czerpaliśmy z
ożywczego źródła wolności. Nie tej, za którą uważa się
eksportowy produkt amerykańskiego hiperidealizmu lecz tej, którą
oferuje obecność w innym święcie, świecie ogromnym, odległym, anonimowym. W zasadzie każdy róg ulicy, każdy skwer, wnęka
opanowana przez ulicznych grajków mogła stać się ulicznym klubem z
muzyką na żywo. W każdym z tych miejsc można było spędzić
resztę wieczoru, kiwając się w rytm dudnienia pustych kubłów po farbie. Słuchałem a Paluch rechotał. Rozpierała go duma dyrygenta przypisującego sobie odpowiedzialność za zbiegi okoliczności, za palenie i za to, co w głowie potrafi nawyrabiać, za
zgromadzenia grajków, za Amerykę, za to, że nas zasysa atmosferą
ulicznych spektakli. Potem wyciągał mnie za ramię albo wywoływał z tłumu
gapiów, tyle jeszcze było przed nami. Murzyńskie dzieci popalające w sześciodrzwiowej limuzynie. Błagalne
wieszaki żebraczych ramion przy wejściach do stacji metra. Dziwki, co okładając się torebkami rwały sobie włosy z głowy i tłum gapiów rechoczący, obojętny. Lanserstwo,
cinkciarstwo, bieda. Mieszkańcy, turyści, przechodnie. Stojąc przed wejściem do stacji na Szóstej
Alei przyglądaliśmy się lazurowo błękitnym sylwetkom
wież World Trade Center. Jaśniały na tle nocnego nieba
górując nad południowym Manhattanem niczym pomnik przepowiedni o miastach z przyszłości.
Path Train łączy Manhattan z
kontynentem. Grupy powracające z nocnych imprez tłoczyły się jak zwykle na stacji przesiadkowej w oczekiwaniu na pociąg
do Newarku. Kołysaliśmy się pijani zasypiając na stojąco. Pomimo
totalnej bani podróż do Harrison minęła mi na czuwaniu. Za to Paluch spał jak
zabity. Szarpałem go gdy pociąg zatrzymał się na stacji. Bezproduktywna utrata kalorii. Opędzał się wymachując chudymi rękami i bełkotał przy tym mizernie. Dźwięk sygnalizujący kolejną próbę zamknięcia drzwi wagonu, z finezją sygnałów mgłowych nadawanych na redzie, ponawiał ostrzeżenie, roznosił się w nocnej ciszy, gdy zataczając się, wlokłem po peronie nieprzytomną, kościstą sylwetkę Palucha. Na widok patrolu policji nadciągającego od czoła unieruchomionego składu Dorota zniknęła w korytarzu prowadzącym do wyjścia na ulicę. Jakim cudem moje trefne social security wylądowało w jej plecaku?! W czarnych mundurach, z pałami
dyndającymi figlarnie, trzech policjantów zbliżało się powolnym krokiem,
Amerykańska policja, różni się od Polskiej, bo zwykle nie szuka kłopotów. Aura problemów przenikająca wielokulturowe społeczeństwo, ich skala sprawiają, że nie ma czasu na kreatywne wypełnianie nudy. Policja nie czai się na rogatkach wypatrując obiektów rutynowych kontroli i nie kara za przekraczanie jezdni w miejscach nieoznaczonych. Pieszego puszcza się w samopas. Instynkt samozachowawczy, omijając nadgorliwość umysłu zgodnie z prawem natury ograniczy działanie głupoty. Społeczeństwo obywatelskie stworzone przez Amerykanów żyje więc w zgodzie z prostą zasadą: reagować w obliczu realnych zagrożeń. Nie wpierdalać się bez powodu! W swojej pracy tamtejsi stróże prawa wydają się nawiązywać do tej prostej formuły.
Amerykańska policja, różni się od Polskiej, bo zwykle nie szuka kłopotów. Aura problemów przenikająca wielokulturowe społeczeństwo, ich skala sprawiają, że nie ma czasu na kreatywne wypełnianie nudy. Policja nie czai się na rogatkach wypatrując obiektów rutynowych kontroli i nie kara za przekraczanie jezdni w miejscach nieoznaczonych. Pieszego puszcza się w samopas. Instynkt samozachowawczy, omijając nadgorliwość umysłu zgodnie z prawem natury ograniczy działanie głupoty. Społeczeństwo obywatelskie stworzone przez Amerykanów żyje więc w zgodzie z prostą zasadą: reagować w obliczu realnych zagrożeń. Nie wpierdalać się bez powodu! W swojej pracy tamtejsi stróże prawa wydają się nawiązywać do tej prostej formuły.
- Policja! - na moich oczach dokonywał się cud rezurekcji. Paluch gramolił się na ławkę demonstrując groteskowe oblicze trzeźwości. Panicznie bał się policji.
– Mam! – oznajmił głos tego, co mnie od tyłu po kieszeniach macał.
– Odwrócić się! Oprzeć ręce o ścianę! Rozstawić nogi!
Fizyczne doświadczenie procedury zakuwania w kajdanki mieszało się ze zdumieniem wymalowanym na mojej twarzy. Musiało przyjmować formę niemego
zapytania, bo głos pozbawiony poczucia humoru położył
kres wszelkim rozterkom, obwieszczając, że procedura aresztowania właśnie dobiega końca. - Idziesz do pierdla, bo jesteś dupkiem!
W kajdankach, w asyście trzech
policjantów stałem w środku nocy na pustym peronie. Oczekując na pociąg do Nowego Jorku próbowałem zrozumieć co się z nami stało. Nie oszczędziła mnie ciekawość, co z nami będzie. Ignorując torebkę z paleniem schowaną w lewej kieszeni postawiłem na nietykalność osobistą. Miałem przecież czas cisnąć ją pod koła pociągu. W owym czasie nie wiedziałem nic o domniemaniu przestępstwa. Kołysania pustych wagonów wybudzały we mnie senne omamy.
Posterunek w Jersey City wyglądał
znajomo. Spory ruch pomimo późnej pory, turkoczące ekspresy do
kawy i znużeni robotą protokolanci z bronią u pasa. Perspektywa,
z której przyglądałem się procedurze pobierania odcisków palców
była dla mnie jednak zupełną nowością. Umysł miałem
otępiały. Wypalona trawa pobudzała do nieanalitycznego
odbioru bodźców, wypróżniała z podejrzliwości. Na komendę
"uśmiech!" obdarzyłem gliniarza uśmiechem, pozwalając
kliszy utrwalić obraz twarzy wykrzywionej w naiwnym grymasie. Powyciągaliśmy z butów sznurówki, zawartość kieszeni przełożyliśmy
do plastikowych worków. Drzwi policyjnego aresztu, przypominającego
wolnostojącą klatkę, zatrzasnęły się
chybocząc. Przez uchylające się w kratach ktoś podał
słuchawkę telefonu.
– Asia! Pakuj sprzęt i
płyty! Wyrzuć wszystkie lufki!!!! Wracamy do Polski – lękliwy duch wytrawnego
kolekcjonera płyt podszeptywał Paluchowi najistotniejszą w
naszym położeniu kolejność przekazywania informacji. Noc
spędziliśmy w potokach światła, wyrywani z półsnu rytmem nocnych interwencji i aresztowań. Siedząc w kucki na
stalowym siedzisku, wsłuchiwałem się w szczek
policyjnych krótkofalówek. Medytowałem nad losem
dziwek doprowadzanych przez kolejne patrole, nad dolą drobnych
przestępców takich jak my. Celę opuściliśmy nad ranem. Filip
kpił z nas przez całą drogę.
Poziom pobłażliwości amerykańskiego sądownictwa zależy od prawa stanowego. Zrozumiałem to kilka tygodni później w sądzie miasta Harrison na spotkaniu z obrońcą z urzędu. Wyjaśnił mi w najprostszych słowach, że korzystniej byłoby, gdyby do aresztowania doszło w stanie Nowy York. Tam skończyłoby się na upomnieniu. Tu, w New Jersey, czekała mnie studolarowa grzywna. Musiałem tylko przyznać się do winy.
Poziom pobłażliwości amerykańskiego sądownictwa zależy od prawa stanowego. Zrozumiałem to kilka tygodni później w sądzie miasta Harrison na spotkaniu z obrońcą z urzędu. Wyjaśnił mi w najprostszych słowach, że korzystniej byłoby, gdyby do aresztowania doszło w stanie Nowy York. Tam skończyłoby się na upomnieniu. Tu, w New Jersey, czekała mnie studolarowa grzywna. Musiałem tylko przyznać się do winy.
Podczas rozprawy sprawy szybko nabrały tempa.
– Czy oskarżony przyznaje się do
winy?
– Yes, Your Honor! – zapamiętana z filmów formuła odpowiedzi na
to niecodzienne pytanie nareszcie się przydawała. Z monologu, który uznałem za mowę obronną nie zrozumiałem nic.
- Czterysta dolarów grzywny i praca na rzecz miasta Harrison! Uderzenie sędziowskiego młotka przypieczętowało wyrok, gdy prawda o wiarygodności bezpłatnych porad prawnych wciąż jeszcze rozwierała przede mną swe żarłoczne uda.
- Czterysta dolarów grzywny i praca na rzecz miasta Harrison! Uderzenie sędziowskiego młotka przypieczętowało wyrok, gdy prawda o wiarygodności bezpłatnych porad prawnych wciąż jeszcze rozwierała przede mną swe żarłoczne uda.
środa, 4 kwietnia 2018
0. Jedwabnym Szlakiem na Borneo (prolog)
1.
03.04.2018
Pod pancerną budką jednoosobowej strażnicy oczekujący zaczynają zbierać się na długo przed świtem. Z każdą minutą jest ich coraz więcej. Jedni siedzą w kuckach, inni stoją. Ten pali, tamtemu ekran telefonu twarz rozświetla. Nikt się nie porusza. Nikt ze sobą nie rozmawia. O czwartej rano w Sajgonie jest ciemno. Uliczne latarnie gdzieniegdzie jarzą się bladożółtym światłem. Czasem w mroku silnik starego motoru omiecie fasady ciasno poupychanych domów wachlarzem miękkiego turkotu. Powietrze jeszcze przez jakiś czas będzie rześkie. Obojętni jak martwe ramiona kamer umocowanych ponad drzwiami budynku bez okien, faceci w zielonych mundurach odliczają minuty dopiero co rozpoczętej służby. Wysłużony karabin dynda na ramieniu pulchnego strażnika o twarzy rozpieszczanego dziecka. Na wąskim chodniku, pod murem i budką trwają przygotowania do nowej odsłony jedynego spektaklu w tej części dzielnicy. Przedstawienie pod chińskim konsulatem za chwilę się rozpocznie.
Koło szóstej, podganiane energią słońca wznoszącego się jakby w pośpiechu, sprawy w końcu nabierają tempa. Ruch uliczny zdążył już stężeć, a kolejka zamiast się wydłużać, grubnie. Pomarszczony facet w bejsbolówce, starszy gość w sandałach i sportowej kurtce, ten mały, krępy z blizną na twarzy i tamten, co tak głośno mówi, kręcą się tu od kiedy przyszedłem. Wtedy było nas ze dwadzieścia osób. Widzę teraz jak co chwila stawiają mi przed nosem kogoś nowego. Pojawiły się też baby z agencji turystycznych. Raz po raz popychają zbaraniałych klientów bliżej czoła kolejki. Koło ósmej zaczyna się rejestracja. Wzorem innych wymachuję paszportem przed oczami strażnika, wyciągając lewe ramię w błagalnym geście człowieka dotkniętego klęską głodu. Już trzeci raz tu jestem. Pryszczaty chłopak w mundurze nieśpiesznie przypatruje się dokumentom i wybiera kilkanaście sztuk zgodnie z jakąś logiką zrozumiałą tylko sobie. Gdy zapisze nazwiska w przybrudzonym notatniku, wywołani będą mogli przejść pod ścianę po drugiej stronie chodnika. O ósmej trzydzieści otwierają się drzwi budynku bez okien. Na widok odźwiernego ciecia w błękitnej koszuli zniecierpliwiona grupa wybrańców, jak koń ostrogą dźgnięta, podrywa się gotowa przeć na oślep. Pod samymi drzwiami zdążył już wyrosnąć konkurencyjny ogonek. To Chińczycy domagają się pierwszeństwa przed obywatelami innych krajów. Jest dziewiąta trzydzieści. Wzdłuż ściany, w zawiniętym potrójnie wężyku czeka w bezruchu z siedemdziesiąt dusz. Pod budką strażnika, w piekącym słońcu smaży się kolejna setka. Nie drgnęliśmy od godziny. Młoda kobieta o poczerniałych zębach i cerze pomarszczonej od pracy w polu, ta, co jeszcze przed chwilą stała za mną, przeciska się w stronę czoła kolejki. Nikt nie protestuje. Co odważniejsi idą w jej ślady. Wnioski można składać jeszcze przez godzinę. Pod drzwiami wybucha kłótnia. Strażnicy odmawiają pierwszeństwa Chińczykom. Cieć za namową tego z karabinem wpuszcza kilka ciężarnych kobiet i posiwiałego Koreańczyka. Grupa pod budką wciąż stoi w nadziei, że nagle wszystko nabierze tempa. Młody Chińczyk próbuje dostać się do środka. Strażnicy odpychają go coraz śmielej, lecz ten lekkim łukiem powraca jak bumerang. W końcu dzwoni ze skargą. Naburmuszony pracownik konsulatu natychmiast zjawia się z pomocą i tonem zastępcy komendanta garnizonu wykrzykuje w stronę wietnamskich strażników sylaby kąśliwych reprymend. Marszczą się i maleją w oczach, a oczekująca pod drzwiami grupka Chińczyków wślizguje się do środka. Jest za pięć jedenasta. Stoję już z czystej ciekawości. Wietnamczyków też wyraźnie pochłania wyczekiwanie na ostateczną sensację. Z nieazjatycką punktualnością cieć zamyka drzwi przed nosem walecznie stłoczonej czołówki, podczas gdy otępiały od słońca tłumek powoli rozpływa się w upale podzwrotnikowego nieba.
Koło szóstej, podganiane energią słońca wznoszącego się jakby w pośpiechu, sprawy w końcu nabierają tempa. Ruch uliczny zdążył już stężeć, a kolejka zamiast się wydłużać, grubnie. Pomarszczony facet w bejsbolówce, starszy gość w sandałach i sportowej kurtce, ten mały, krępy z blizną na twarzy i tamten, co tak głośno mówi, kręcą się tu od kiedy przyszedłem. Wtedy było nas ze dwadzieścia osób. Widzę teraz jak co chwila stawiają mi przed nosem kogoś nowego. Pojawiły się też baby z agencji turystycznych. Raz po raz popychają zbaraniałych klientów bliżej czoła kolejki. Koło ósmej zaczyna się rejestracja. Wzorem innych wymachuję paszportem przed oczami strażnika, wyciągając lewe ramię w błagalnym geście człowieka dotkniętego klęską głodu. Już trzeci raz tu jestem. Pryszczaty chłopak w mundurze nieśpiesznie przypatruje się dokumentom i wybiera kilkanaście sztuk zgodnie z jakąś logiką zrozumiałą tylko sobie. Gdy zapisze nazwiska w przybrudzonym notatniku, wywołani będą mogli przejść pod ścianę po drugiej stronie chodnika. O ósmej trzydzieści otwierają się drzwi budynku bez okien. Na widok odźwiernego ciecia w błękitnej koszuli zniecierpliwiona grupa wybrańców, jak koń ostrogą dźgnięta, podrywa się gotowa przeć na oślep. Pod samymi drzwiami zdążył już wyrosnąć konkurencyjny ogonek. To Chińczycy domagają się pierwszeństwa przed obywatelami innych krajów. Jest dziewiąta trzydzieści. Wzdłuż ściany, w zawiniętym potrójnie wężyku czeka w bezruchu z siedemdziesiąt dusz. Pod budką strażnika, w piekącym słońcu smaży się kolejna setka. Nie drgnęliśmy od godziny. Młoda kobieta o poczerniałych zębach i cerze pomarszczonej od pracy w polu, ta, co jeszcze przed chwilą stała za mną, przeciska się w stronę czoła kolejki. Nikt nie protestuje. Co odważniejsi idą w jej ślady. Wnioski można składać jeszcze przez godzinę. Pod drzwiami wybucha kłótnia. Strażnicy odmawiają pierwszeństwa Chińczykom. Cieć za namową tego z karabinem wpuszcza kilka ciężarnych kobiet i posiwiałego Koreańczyka. Grupa pod budką wciąż stoi w nadziei, że nagle wszystko nabierze tempa. Młody Chińczyk próbuje dostać się do środka. Strażnicy odpychają go coraz śmielej, lecz ten lekkim łukiem powraca jak bumerang. W końcu dzwoni ze skargą. Naburmuszony pracownik konsulatu natychmiast zjawia się z pomocą i tonem zastępcy komendanta garnizonu wykrzykuje w stronę wietnamskich strażników sylaby kąśliwych reprymend. Marszczą się i maleją w oczach, a oczekująca pod drzwiami grupka Chińczyków wślizguje się do środka. Jest za pięć jedenasta. Stoję już z czystej ciekawości. Wietnamczyków też wyraźnie pochłania wyczekiwanie na ostateczną sensację. Z nieazjatycką punktualnością cieć zamyka drzwi przed nosem walecznie stłoczonej czołówki, podczas gdy otępiały od słońca tłumek powoli rozpływa się w upale podzwrotnikowego nieba.
sobota, 17 lutego 2018
Brat z Ameryki
Pod domem przy stole siedzi pięciu w lnianych kitlach. Przystaję i zaglądam w głąb otwartej wnęki. Ten w okularach pyta czy chcę robić zdjęcia. Odpowiadam, że chcę patrzyć. Po mojej lewicy siedzi jego starszy brat. Podsuwają mi krzesło. Ktoś od razu polewa herbaty. Ktoś inny stawia przede mną butelkę wody. Okularnik ma sześćdziesiąt sześć lat i pochodzi z północy. Francuskiego nauczył się w szkole. Żartujemy. Z wnętrza niewielkiej salki patrzy na nas portret mężczyzny o szeroko rozstawionych, wąskich oczach, sumiastych, pociągłych ustach i płaskim trójkącie olbrzymiego nosa. W głębi kręci się młodziutki grabarz. Pogrzeb. Syn zmarłego podchodzi do ołtarzyka z wizerunkiem ojca, poprawia kitel i ustanawia pogodny wyraz twarzy. Robię mu zdjęcie i zbliżam się do trumny. Drewniane wieko jest otwarte. Spod plastikowej pokrywy wyłania się pożółkła twarz stuletniego nieboszczyka. Z lekko otwartych ust sterczą powykrzywiane zęby. Poczerniały już i pełno w nich dziur. Gospodarz stypy uśmiecha się a ja nie czuję grobowej powagi. Nie ma szeptów, łkań i lamentów. Ktoś śmieje się w głos. To żałobnicy żartują przy stole. Jakaś kobieta krząta się w tę i we w tę, a wnękę kaplicy wypełnia uliczny gwar. Maszerujący za trumną machali już kiedyś wesoło wykrzykując w moją stronę.
- Hello!!! - jeden przez drugiego.
Facet w okularach tłumaczy jak należy zwłoki chronić przed rozkładem. Będą tak leżeć jeszcze pięć dni. Obyczaj? - Czekają, na przyjazd brata z Ameryki - tłumaczy okularnik w żałobnym kitlu.
- Hello!!! - jeden przez drugiego.
Facet w okularach tłumaczy jak należy zwłoki chronić przed rozkładem. Będą tak leżeć jeszcze pięć dni. Obyczaj? - Czekają, na przyjazd brata z Ameryki - tłumaczy okularnik w żałobnym kitlu.
Na ziemi walają się karty. Leży trochę pieniędzy. Kobieta w złotej kolczudze wiedzie prym wśród tych pobudzonych, nadaje rytm grze. Ale to stara w bransoletkach wygląda na szefową, gdy tak ściska w dłoni ten plik pięćsetek. Inkasuje, rozmienia, czasem sama zagra. Babka w piżamie i plażowym kapeluszu podsuwa mi pod nos kupony na loterię. Łasi się przy tym do starej. Może chociaż ta da zarobić. Ktoś przed chwilą przyniósł gorącą zupę. Strzelisty cinkciarz siorbie teraz przygięty nad miską. Siadam na schodach, pod drzwiami, w kręgu. Pytam w co grają.
- Wietnamski poker! - tłumaczy Kobieta w złotej kolczudze. Na ziemi, pomiędzy jej nogami leży gruby portfel. Na tej ulicy grywa się grubiej.
środa, 24 stycznia 2018
Dom w kamieniu
Robert nie dba o piniądz, bo dużo go stracił, choć nieźle się obłowił. Czarną Tęgą w
Ameryce kręcił przez granicę, aż od tej gonitwy sprzecznej, grzecznie w budowlankę ruszył. Tam też się odnowił.
Twarzy o tak rozwodnionym pochodzeniu nie da się na oko przyporządkować do dwóch konkretnych ras. Robert to pół-Japończyk i pół-Amerykanin. Ma śniadą skórę, żółto-siwe włosy, sumiaste brwi i pobielałe paznokcie-ozdoba wąskich dłoni pokrytych gładką, pergaminową skórą.
Twarzy o tak rozwodnionym pochodzeniu nie da się na oko przyporządkować do dwóch konkretnych ras. Robert to pół-Japończyk i pół-Amerykanin. Ma śniadą skórę, żółto-siwe włosy, sumiaste brwi i pobielałe paznokcie-ozdoba wąskich dłoni pokrytych gładką, pergaminową skórą.
Pięć lat temu przeszczepiono mu młodsze organy. Nerkę mężczyzny i wątrobę kobiety po wypadkach. Podczas pierwszego po przerwie wyjścia na samodzielne siku przyłapał się na kucaniu. Leki, żeby mu się nie sprzeciwiło, odstawia na dwa tygodnie przed randką. Nie wykluczamy, że w jego nowej wątrobie, jak w kamieniu dżinn, gnieździ się czyjaś podświadomość.
Subskrybuj:
Posty (Atom)