poniedziałek, 13 października 2014

Cyklop

W sobotę też przychodzą maile. Marcus usłyszał od Andreasa, że śpiewam i to dziwnie rzeczy. Czy mogę za dwa dni pojawić się na dwa tygodnie w Szwajcarii? Jasne! Rozmawiamy, nagrywam próbki i wysyłam mailem. Znowu rozmawiamy i jadę. Taksówką w nocy do Balic, samoltem do Zurychu. Na lotnisku odbiera mnie Stefan. Mentalność i sylwetka sportowca. Po drodze dużo się śmiejemy. Zahaczmy o biuro. W Zurychu pada deszcz. Dopiero tu dogadujemy szczegóły kontraktu. Przez dziesięć wieczorów będę pracownikiem cyrku z Bazylei. 
Od dziś mieszkam w hotelu, a do pracy jeżdżę hotelowym rowerem. Mam zastąpić wokalistę, który współtworzył spektakl. Markus oczekuje, że w ciągu dwóch dni odnajdę się w półtoragodzinnym przedstawieniu podzielonym na dwadzieścia pięć odsłon ilustrowanych muzyką z elementami improwizacji. Pierwsze dwa dni mijają na próbach. Nie mam nawet ochoty przyglądać się Szwajcarii, w której nigdy nie byłem. Wszyscy są mili i kibicują moim wysiłkom. W końcu skoczyłem w sam środek sezonu, bez zastanowienia. Pierwszy spektakl gram dwa dni po przylocie. Na widowni, pod gołym niebem około pięćset osób, w środę. 
Zabawa zaczyna się tuż przed zachodem słońca. Naturalne światło w tempie zapadającego zmroku oddaje pierwszeństwo reflektorom. Rozjaśniają scenę, w której centrum widnieje stalowa konstrukcja. Ten szkielet głowy cyklopa jest głównym rekwizytem surrealistycznego przedstawienia. Subtelna audio elektronika ilustruje całą tę akrobatyczną bieganinę. Aktorzy-tancerze na oczach widzów instalują elementy twarzy gigantycznego potwora. Policzki pokrywa skóra. Pojawia się ucho, a w nim Bene, grający na perkusji w makijażu na wzór wojów Williama Wallace'a. Pojawia się też oko i usta. Gdy te zaczynają się poruszać, zwisając z ramienia niewidzialnego wysięgnika, z głośników dobiega mój głos. To cyklop wydaje swe pierwsze dźwięki. Śpiewa swoją pierwszą balladę.

piątek, 10 października 2014

Niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo!

- Karnas!
Głos mężczyzny, który nie rozumie, co to sprzeciw, wytrąca mnie z oczekiwania. Tempo kolejki do odprawy wizowej mierzone jest wnikliwością zadawanych pytań. Ja słyszę już tylko polecenia. Wypełniam formularz imigracyjny. Gość niemal wyrywa mi z ręki długopis. Moje pobudzenie rozmija się z jego wyobrażeniem standardu spolegliwego podążania za tonem rozkazującym.
-Nazywam się Pan H.
-A ja nazywam się Pan K.
Znika gdzieś z moim paszportem i po chwili wraca. Zachowuje się retorycznie, więc po prostu biegnę w jego ślady. Patrzę jak wita się po drodze z karabinowymi. Obcałowują się, ściskają i śmieją. Ta cała atmosfera odwzajemniania pochlebstw w oddziałach władzy wykonawczej, którą tutaj sprawuje armia... Podjeżdża samochód. Pan Huda zagania mnie do wnętrza. Policjant na motorze toruje nam drogę przez zatłoczone ulice przedmieść stolicy. Czuję się oficjalnie.
- W hotelu wszystko ci wyjaśnią - kierowca umywa ręce od dalszych wyjaśnień. Przed hotelem dwa samochody policyjne i betonowa bariera z kolcami. Już się osuwa w dół. Wejścia do lobby strzeże pracownik obsługujący rentgen na bagaże. Na piętro wspinam się po schodach. W pokoju zimno jak w chłodni. Algieria!
   Fajnie, ale minbusem na próbę, minibusem do do hotelu. Tu za późno na kawę w centrum, tam lepiej się zatrzymywać. Chcę w końcu wyrwać się organizatorom. A bo po co? A niby gdzie? Nesrin w końcu się poddaje. Zostawia mnie przed kawiarnią, przy stoliku pod okapem. 
   Już któryś raz siedzę w tej samej knajpie. Dziś w poszukiwaniu toalety trafiam do piwnicy. Facet stoi przy jedynym pisuarze i obmywa sobie wodą z plastikowej butelki. Pomieszczenie jest niewielkie. Nawet szczyna inaczej tu wonia. Sfermentowana, słodka. Na wprost schodów zieje oczodół ościeżnicy pozbawionej drzwi. Czarnoskóry gość patrzy na mnie rozespanym wzrokiem. Łóżek jest kilka. Do pracy piętro wyżej kelnerzy wychodzą przez toaletę.
Dopijam trzecią herbatę z miętą i ruszam. Byle dalej od portu. Cynkowa biel budowli i ażurowy błękit balkonowych balustrad-poplamione dowody upadku, wiary w to, że istnieje zewnętrzna siła, która utrzyma Afrykę w pionie, widać na każdym kroku. Wielopiętrowe zabytki puszą się wśród śmieci, otulone zapachem zgnilizny. Europejczyków nie widać. Festiwalowi goście poruszają się w autobusach, pomiędzy hotelami a salą koncertową, pośród stałych elementów wpisanych w krajobraz miasta - Policji i śmieci. Ta pierwsza ustanawia chwiejny autorytet przy pomocy karabinów, za to śmieci są jak Chiny. Nie da się ich powstrzymać.
 Wspinaczka w stronę Kasby ujawnia gruzowiska podwórek, a na nich dzieci grające w piłkę, restauracje ciasne i lepkie okupowane przez podstarzałych karciarzy. Za to zniknęli spekulanci szemrający swoje oferty.
- Niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo! - ostrzega gość, widząc telefon w mojej dłoni. Gdzie ono jest? Podbiegnie? Chodzę ulicami już parę godzin, ale nikt nie zagaduje. Czuję się jak jedyny turysta w mieście. 
Zataczam koło i docieram na dworzec kolejowy. Właśnie trwa bójka. Oszalały pracownik kolei szuka w popłochu jakiegoś narzędzia. Chce zdzielić gościa, który już dawno wycofał się z kłótni. Jestem gotowy opuścić to miasto, które w zaledwie pięć dni zdołało mnie odrzucić, zafascynować i znudzić. Biorę taksówkę. Droga powrotna do hotelu zajmuje mi prawie godzinę, a i tak czuję, że to centrum.
Wyjazd do Tipazy przynosi upał i błękit nieba. Zniknęły śmiecie i smog. Teraz już tylko pary pochowane w zaroślach porastających rzymskie ruiny, wiatr od morza czeszący niewidzialnym grzebieniem przybrzeżne niskopnie i ta otwarta przestrzeń. Błękity, suche zielenie i jeszcze bardziej wysuszone brązy. Myślę o wyjeździe głąb kraju, choć owoce morza smakują tu bosko.
O siódmej rano na peronie pustki. Jestem jedynym klientem przy kasie. Pierwsza klasa? Po co? Chcę zobaczyć, jak jeździ się w drugiej. Pociąg ma poszycie z potłuczonej, karbowanej blachy. Idę korytarzami czterech wagonów, których okna pootwierane są na oścież. Siedzenia pokrywa warstwa piaskowego pyłu. Kupuję bilet na pierwszą. 
Ruszmy o czasie. Mijamy podmiejskie stacje, na których tłoczą się Algierczycy. Czekają na swoją kolej pośród powygryzanego betonu, zardzewiałych prętów i plastikowych śmieci. Tu dzielnice przypominają porzucony plac budowy. Zmęczenie nie pozwala mi czuwać przy oknie. Budzę się na chwilę gdzieś w górach. Palę dla otrzeźwienia przy otwartych drzwiach kołyszącego się wagonu. Ktoś zagaduje, reszta obserwuje. W wagonie restauracyjnym czyha samotny barman. 
Do Konstantyny wtaczamy się z prawie trzygodzinnym opóźnieniem. Wał kolejowy pełen jest dzieci. Witają nas gradem kamieni. Przed stacja sznur samochodów. Korek zdążył sparaliżować miasto. Do hotelu przedzieram się taksówką. Pośród gruzowisk i szkieletów żelbetonowych konstrukcji, dwa kilometry robimy w pól godziny. 
Ibis jak ibis - łóżko, telewizor, okno, łazienka. Po wodę trzeba zejść do baru. Ruszam w miasto w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Obchodzę centrum, ale pora jakiś trefna, bo wszystko pozamykane. W pustej restauracji zamawiam owczą głowę. Słona i śmierdzi, więc przegrywam oliwkami i bułką. Mięsa na niej niewiele. Próbuję zjeść oko.
Tuż obok mostu nad przepaścią dzieci wykrzykują coś w moją stronę. Słyszę jak za plecami rozpryskują się butelki. Nad krawędź urwiska brodzę w szklanych łupinach. Jakiś facet przygląda mi się z daleka. Portfel wciśnął sobie pod tiszert a na głowie globtrotterski kapelusz. Joël jest prawnikiem z Francji. Po pięćdziesiątce. Zdecydowanie woli towarzystwo chłopców. Ruszam na most, klikam parę zdjęć, robię skręta. To zawsze wzbudza zainteresowanie. Porozumiewawcze uśmiechy i prośby o bucha. Jakiś chłopak zatrzymuje się i w nabierającym tempa arabskim monologu instruuje mnie, że palenie haszyszu jest w Algierii zakazane. Brzmi stanowczo i poważnie. Joël nadbiega z odsieczą jak rycerz. Odpowiedź po arabsku zamyka chłopakowi usta.
Tutejsza Kasba daje swoim biedakom widok. Rudery wiszą nad urwiskiem, na dnie którego płynie rzeka. Wspinam się powoli drogą do centrum, a obok mnie zatrzymuje się stary Peugeot. Kierowca macha w moją stronę. Zaprasza do środka. To Joël. Za dwadzieścia euro na dobę, od tygodnia tłucze się po Algierii w wynajętym gruchocie. Najchętniej nocą. Nic, co przeczytałem i usłyszałem o bezpieczeństwie w tym kraju nie trzyma się kupy. 
Żeby dotrzeć do jednego z mostów, kluczymy wyboistymi zaułkami. Parkujemy w zatoczce, tuż za tunelem wydrążonym w litej skale. Na murku sięgającym kolan siedzą z wywieszonymi nogami Algierczycy. Pod ich stopami kilkuset metrowa przepaść. Jakieś grupy piknikują na kamieniach wyrastających z pionowej ściany po drugiej stronie urwiska. Skradam się do krawędzi, żeby zerknąć w rozpadlinę. Jeden z nich przeskakuje przez murek i staje nad przepaścią. Waży grubo ponad sto kilo. Ci ludzie nie boją się wysokości.
Do Algieru wracam taksówką. Stolica nie jest miejscem, gdzie chcę się luzować. Przechadzka z Darią wzbudza zainteresowanie miejscowych. Długo zajmuje nam marsz po kebab, a potem poszukiwanie miejsca, gdzie w spokoju można go pogryźć. Siadamy na rurkach jakiejś balustrady. Rozmowa się snuje, ale miejsce nie daje spokoju. Starszy gość w poplamionej galabiji znowu ostrzega nas przed nie wiadomo czym. Trudno tu o niezachwianą pewność, czy aby granica, poza którą już tylko łzy i wywiad do kamery w towarzystwie dwóch zamaskowanych wyznawców religijnej rewolucji, nie została już przekroczona.
Do hotelu biorę taksówkę. Kierowca ledwo mieści się za kierownicą. Nie chce zejść z ceny. Ma przecież chusteczki. Mogę też skorzystać z jego dezodorantu i przegryźć gumą do żucia. Biorę gumę. Zatwardzenie na ulicach miasta dopiero wieczorami reguluje się w bezbolesny przepływ samochodowej masy. Taksówkarze są zmęczeni. Ten też pracuje po szesnaście godzin. Chłodniejsze powietrze i szybka jazda przy otwartych oknach sprzyjają milczeniu...

niedziela, 27 lipca 2014

Hedonistyczny prysznic

Zapomniałem, więc szybko do urzędu miasta. Jest siódma trzydzieści. Budynek jest pusty. Siadam i patrzę jak schodzą się urzędnicy. Składają podpisy na listach obecności i w milczeniu rozchodzą się do swoich obowiązków. Załatwiam, co trzeba i biegnę na dworzec. Autobus się spóźnia i do tego nie ma gdzie usiąść. Czekam na następny. Nabity nawet nie zajeżdża na przystanek. Do Katowic docieram tym trzecim, więc do przesiadki na lotnisko czasu jest niewiele. Tam za to samolot się opóźnienia. W ogóle cała ta podróż ułożona jest jak jakieś mroczne domino. Sypie się jeden element, sypie się wszystko. A więc z Malme busem, na który bilety dostępne są tylko w przedsprzedaży, muszę dojechać do Kopenhagi, żeby zdążyć na pociąg do Środkowej Jutlandii. Przymusową pauzę w podróży spędzam na pogaduchach z Adamem i Korą. Mieszkają w Danii i już nie wracają. Adam jest zachwycony nową ojczyzną. Trudno mu znaleźć jakieś negatywy. No może drogie samochody i słabe jedzenie. Za to Dania to system udogodnień. Kolejny kapitalistyczny socjalizm, który drakońskimi podatkami niweczy marzenia o bogactwie, definiując, że życie na wysokim poziomie, może być wystarczającym źródłem satysfakcji. Polacy, których spotykam w Danii peanują swojej nowej ojczyźnie, w której rowery zostawia się bez opieki pod ścianami czy na parkowiskach. Wychwalają duński social i udogodnienia wyrażające szacunek systemu dla wszystkich, który nabyli prawo bycia jego częścią. 
- Jak pociąg spóźnia się dwadzieścia minut, to możesz wziąć taksówkę na koszt kolei.
  Pogoda w Szwecji jest bajkowa - dwadzieścia dwa stopnie i obłoczki. Wąsaty Polak nagania klientów w kierunku busa zaparkowanego przed halą jedynego terminalu. Potrzebuję szwedzkich koron, ale bankomat nie chce połknąć karty.
- Odwrotnie się tu wsadza - tłumaczy po polsku głos za plecami.
Czekamy jeszcze na kilku pasażerów i ruszamy w drogę. Zajmuję miejsce w przednim rzędzie, obok kierowcy. Mijamy opłotki Malme - niskopiennej pipidówy jakich pełno tam, skąd pochodzę. Kierowca jest kontaktowy. Chętnie opowiada jak rozkręcił biznes. Więc najpierw był most nad cieśniną. Po kilku latach pojawiło się połączenie lotnicze z Polską. Złote czasy nie trwały długo, bo inni też się podłapali, że można tę parę koron wycisnąć. Mariusz - kierowca po pięćdziesiątce, daje nam po kawałku lukrecji i opowiada niestworzone rzeczy o Dunkach. Kto by pomyślał, ale to przecież potomkinie Wikingów. Na kopenhaskim dworcu mam jeszcze czterdzieści minut. Bilety muszę odebrać w szwedzkim automacie. Kod nie działa. Pracownik kolei też głupieje. Rząd cyfr wpisujemy po kilka razy, na różnych terminalach, w końcu idziemy do okienka. Maszynę znów wyręcza człowiek. Szybki starbucks i biegiem na peron. Pociąg odjeżdża do Aarhus, ale wszędzie piszą, że to do Aalborga. Pytam co i jak, ale nikt nic nie wie na pewno. Wszyscy za to wyrażają swój optymizm. Słyszę "Chyba tak" albo "Na pewno wszystko będzie ok"... W końcu ktoś brzmi przekonywająco. Tym razem mam rezerwację. Stoliczek we czwórkę dzielę z babcią i jej wnukami, których spokój wykracza ponad moje pojęcie natury pacholęctwa. Święte dzieci. Częstuję ich sernikiem kupionym pod blokiem. Dzieci podejrzliwie wciskają do ust kawałki ciasta. 
Do Aarhus przyjeżdzamy o czasie. Eliza czeka już na dworcu. Szuszczy po angielsku i ubezdźwięcznia. Moje uszy rozwierają się na cztery palce. Hotel znajduje się tuż pod dworcem. Eliza wręcza mi moją paczuszkę z programem festiwalu, mapą i t-shirtem, a ja jej bilety i rachunki. Biegnę na chwilę do pokoju i od razu idziemy w miasto, na jakiś koncert. Wstęp jest wolny, za to małe piwko po dwadzieścia parę złotych. Z miejscowym big bandem występuje dzisiaj Wiktoria Tołstoj - krasawica, co śpiewa po amerykańsku i zabawia Duńczyków szwedzką konferansjerką. Publiczność jest spora. Wyrozumiale wsłuchuje się, jak tamta szwargoli po swojemu, a Eliza przedrzeźnia jej wyrazisty akcent.
Po piwku przychodzi lekkie ssanie. Ruszamy do restauracji. Mamy czas na pogawędki, tym bardziej, że moje vino generuje szybki i nadmierny veritasEliza jest emerytowaną woluntariuszką. Nie pracuje już dla pieniędzy. Wybucha śmiechem, gdy mówię, że Norwegów trudno jest rozśmieszyć. Przed restauracją blokuje koło roweru obręczą z patentowym zamkiem.
- Grasują u nas bandy ze Wschodniej Europy.
Do tej oazy ultrademokratycznej wyrozumiałości, wręcz statutowej empatii, przyjeżdżają po rowery i miedź. Ich łupy lądują w kontenerach, które ciężarówkami wywozi się na Wschód...
Właściciel lokalu uwodzi nas bukietem uprzejmości, dowcipów i pochlebstw. Te ostatnie działają. Eliza szczebiocze pozytywnie zakłopotana i zamawia coś Duńskiego. Na stole ląduje miseczka ziemniaków posypanych koperkiem, sos beszamelowy z jakąś zieleniną i miska boczku krojonego w grube plastry, wysmażonego  na głębokim oleju w olbrzymie skwary. To tak jadają Wikingowie... Eliza wsłuchuje się w moje "co w gębie to z głowy". Sąsiedzi, rodzina, religia, związki, demokracja i reszta tematów spędzających sen z powiek. Ta nieodległa Dania, to inny świat. Znowu czuję się niepogodzonym dzieckiem ludu, który zawsze rości sobie do czegoś pretensje.
- Musisz w końcu opuścić dom rodzinny - kwituje swoim werdyktem Eliza. Póki co opuszczamy restaurację.
Rano ląduję w biurze festiwalowym. Załatwiam papierkową robotę i idę oglądać panoramę miasta z dachu miejscowego muzeum sztuki. Połacie białych ścian, a na ich tle miniaturowe ekspozycje.
- Tu nowa biblioteka, a tam muzułmańskie getto. Ci ludzie - peroruje Eliza - wychowali się z dala od zasad, które wyznajemy, ale wszystkich trzeba przygarnąć. Dać im czas.
Idealizm... Koń trojański demokracji-prawo większości już opróżnia swoje bebechy. Wyłażą z nich ideologie, które niesione na fali demograficznej arytmetyki ostatecznie przejmą kontrolę nad prawodawstwem.
Robię kilka zdjęć i krętymi schodami schodzę w dół. Na jednej ze ścian odbywa się projekcja filmu. Można go oglądać stojąc na półpiętrze. Ludzie chodzą w tę i z powrotem. Samotnie wciągam się w akcję. Po chwili dołącza do mnie grupa przedszkolaków pod opieką stonowanego brodacza. Teraz razem przyglądamy się nagiej kobiecie, która stoi w niewidzialnym akwarium. Kąpie się w miodzie lejącym się litrami z sufitu. Gęsta ciecz spływa po jej twarzy, ramionach, piersiach, pośladkach. Puzonowa gęganina ilustruje całe zajście. Dzieci obserwują ten hedonistyczny prysznic w nabożnym milczeniu. Opiekun uśmiecha się i powraca do seansu. Po dwudziestu minutach miód wypełnia prostokąt obrazu, a postać tonie, unosząc się w złocistej cieczy jak upiorny preparat zanurzony w formalinie.
Koło południa ruszam z Michałem (jednym z trzech z duńskiego składu) w poszukiwaniu jedzenia. Miasto żyje jazzem. Dwieście trzydzieści koncertów w sześć dni to dużo. Wbrew temu, co sądzi się o społeczeństwach starego zachodu, sporo na ulicach wózków. Michał, u progu pierwszego ojcostwa, zachowuje się jak detektor matek z dziećmi.
- Patrz! Tam też wózek!  
Napychamy się w chińskim all you can eat i wracamy do hotelu na chwilę relaksu przed próbą i występem w środku dnia. Gramy w białej sali ze skajlajtem, w podziemiach kolejnego muzeum. W przygotowaniach do koncertów pomagają nam emeryci. Ich łagodność jest obezwładniająca. 
Reisefieber już drugi raz towarzyszy mi podczas tej podróży. Rano w pustej restauracji hotelowej łykam śniadanie, zawijam w chusteczki coś na drogę i ruszam na dworzec. Pociąg jest odwołany. Następny za trzy kwadranse. Zastanawiam się, którędy do najbliższego postoju taksówek. Na wszelki wypadek pytam kolejarza, jaka jest procedura, jeżeli nie zdążę na samolot
- A skąd ja mam wiedzieć?!...
Na kopenhaskie lotnisko docieram na dwie minuty przed odjazdem pociągu do Szwecji. Na dworcu w Malme biegam jak poparzony. Nikt nic nie wie. Autobus na lotnisko znajduję w ostatniej chwili. Na szczęście można płacić kartą. Teraz mogę pooglądać centrum przez szybę. Malme w niczym nie przypomina swoich przedmieść, ani tym bardziej ceglanych centrów duńskich miast. Więcej tu tynków i połączenia betonu ze szkłem. Miasto jest piękne, zadbane do bólu. Trochę niepokoi mnie ten ład... 
Autobus ślimaczy się na maksa. Na lotnisko docieramy w trzy kwadranse, no i biegiem do kontroli bagażowej. Mało tu ludzi i tak głucho. Do odlotu pozostało dwadzieścia pięć minut. Grupa pasażerów udających się do Katowic już waruje w oczekiwaniu na lądowanie samolotu z Polski. Nie wiem, po co to robią. Siadam i marzę o przespanej nocy. Wspominam minione kilkadziesiąt godzin i wiem, że jeszcze nie rozumiem Skandynawii.

wtorek, 3 czerwca 2014

TGV - mon amour aux trucs morts !!!

Dookoła spokojnie, czysto i pusto. Dwa pięćdziesiąt skutecznie wyznacza tę granicę. 2theloo! Stylistyczna fuzja Kennego G i Michaela Breckera sączy się z niewidocznych głośników. Ma zagłuszyć parskania dobiegające z sąsiednich kabin. Czy z rozliczenia z Zaiksem jasno wynika, że te kilkadziesiąt groszy, to za podgrywanie w dworcowym szalecie? 
Katowicki dworzec wieczorem zwalnia tempo. Do autobusu mam jeszcze dwie i pół godziny, ale lubię to miejsce. Jego metamorfozę z bajzlu w galerię obserwowałem od kiedy wolno mi było samemu jeździć pociągiem. Mam za sobą narowistą noc i pobudkę po czwartej. Przede mną jedenaście godzin w podróży. 
Katowicki dworzec zmienia się w świetlicę, choć jeszcze nie ma dziesiątej. Na suficie resztki światła a w kawiarni nocne ceny. Wybieram stalowe siedzisko w rzędzie kowalskich futuro foteli na betonowej nóżce. Lubię posiedzieć za darmo, na kawę przed nocną podróżą nie mam ochoty, a do tego kręci się koło mnie jakiś chłopak. Ruchy ma niepewne, oczy rozbiegane. Wariat? Borys to lubił obsługiwać "wariatów". - Widzisz tego ze swastykami na twarzy? Ma z milion na koncie - wyjaśnia chichocząc dumny z przenikliwości, której zawdzięcza takie wnioski. Trzepie papierową torbą i rozgłasza swoje "everything on sale!". Teraz już wszyscy widzimy jego stragan. Wszyscy obserwujemy jego spektakl. Wariat szybko się napatrzy. Zaraz wróci do swojego legowiska pod płotem przy placu budowy z torbą owoców za pięćdziesiąt dolarów. Będzie zadowolony. 
Gość o rozbieganych gałkach siada niepewnie i egzaminuje bilet przysuwając do niego oko jak soczewkę mikroskopu do szkiełka. Niewidomy. Mam wrażenie, że słyszy, jak na niego patrzę. Moją obecność zdradza bezruch podglądacza, bezdech otoczony aurą ciszy. Wie, że jestem na wyciągnięcie ręki. Potwierdzam się pytaniem. 
- Rozpoznaję zmiany natężenia światła. Widzę też jakieś plamy. Ależ ci kibice wyją! - zamienia mnie w gigantyczne ucho. Gdzieś na dnie zawirowań dworcowych pogłosów majaczy echo nad wyraz hucznej melodii. Chłopak wciska sobie plecak między nogi i wsłuchuje się w ruchy niewidzialnego pędzla. Teraz ja maluję mu portret niechęci wobec tej nocki, co mam w autobusie spędzić. - Te kropki na ibupromie strasznie daleko są od siebie powytłaczane - rewanżuje się perspektywą własnych narzekań. 
Polski Bus - skórzane fotele i dużo miejsca na nogi, klimatyzacja, skrupulatny kierowca i punktualność. O pierwszej w nocy w Opolu wnętrze kabiny zalewa światło. Elektroniczna stewardessa wygłasza informacyjny monolog wycyzelowaną polszczyzną i po angielsku. Sporadyczne transakcentacje oraz śródatlantycka dykcja ujawniają przewrażliwienie lektorki na punkcie wymowy w języku ojczystym. Po kilku minutach na powrót gasną światła. Część rozbudzonych pasażerów, w większości przed trzydziestką, nie może już zasnąć. Za plecami od dłuższego czasu trwa ożywiona wymiana zdań w trybie imprezowym. Rozpamiętując minione konfrontacje, w marzeniach widzę jak moje ucho wewnętrzne na zawołanie pokrywa się niewidzialną błoną. Pragnę fizycznej zdolności odcinania się się od świata zjawisk dźwiękowych. Z na wpół przymkniętymi oczami mówię, że za głośno. Nawet przez ścianki zamkniętych słuchawek wyraźnie słychać ten stukot. To groch, po zderzeniu ze ścianą obojętności, opada na podłogę jak zimny grad. Niedawno przegapiłem autobus z Gdańska. Myślałem, że to później, a to wcześniej. Pozostawał nocny pociąg dziewięć po północy do Krakowa. Skrzypiące wagony, skarpeta w przedziałach oraz pół doby bez dwudziestu minut i warsu. W środku nocy budzi mnie odgłos otwieranych drzwi. Dwóch z walizkami na skórzane paski gramoli się do przedziału. Po cichu kładą je na półkach i moszczą sobie siedzisko. Przed zaśnięciem szepczą w jakimś dialekcie z centralnej Polski. Wiedzą, co w środku nocy śpiącemu się należy. Jak się ubiera onuce, też pewnie wiedzą.
Nocka mija szybko. Na stacji metra wiem już gdzie jest automat z biletami. Metodycznie przekładam centówki z niebieskiej saszetki do szpary w maszynie. Mało dookoła Niemców, za to brunetów o oliwkowej cerze sporo. Pijana parka już od dłuższego czasu nie ma dostępu do prysznica. Ten obok mnie z flaszką w ręku też to czuje. Parska, a potem bełkocze swoje przeprosiny, że niby niechcący, gdy ja ścieram sobie jego ślinę z twarzy. 
W czwartkowy poranek moloch berlińskiego dworca wydaje się ospały. W toalecie zmywam z siebie resztki obrzydzenia.
- Skjuzmi! - zagaduję do faceta na ławce, gdy już od jakiegoś czasu siedzimy ramię w ramię. Ja z kubkiem kawy w dłoni, on w kontemplacyjnym milczeniu. 
- Skjuzmi!!! - macham mu ręka przed oczami. Nadal nie wiem, czy ten budynek z flagą w oddali to Bundestag, ale wiem, że trudniej jest okazywać pogardę, niż ubierać lęk w pozory obojętności.
Jazda po gładkich torach jest jak picie destylowanej wody. Zatopiony w smartfonie nawet nie zauważam, że pociąg już się toczy. Za to jazda po drewnianych podkładach, gdy stalowe koła tłuką się na łączeniach szyn, nadaje jeździe wyrazistego smaku. Gonitwa polirytmii płynnego ruchu smakuje kojąco. 
Przejeżdżając przez Niemcy zawsze towarzyszy mi pośpiech, jakbym miał do przepłynięcia pod wodą cały basen. Następny oddech za belgijską granicą. Nie czuję sentymentu do tutejszych miast i mieszkających w nich ludzi. Nie mam w Niemczech przyjaciół, a Niemiecki znam tylko z filmów wojennych. Uwagę mojego pokolenia skutecznie skupiono na historii zdrady, która nadeszła z zachodu. Wpojono mu nienawiść do faszyzmu, utożsamiając z nim naród zza Odry. Teraz ze zdziwieniem przemierzam betonowe autostrady, niezniszczalne jak siła ducha, którego nie złamały klęski poniesione w wielkich wojnach minionego stulecia. Z niedowierzaniem patrzę na lasy wiatraków, na ład panujący w miastach. Co takiego drzemie w tych ludziach, że w sto lat zdołali dwukrotnie zniszczyć i dwukrotnie odbudować potęgę własnego kraju? Niejednokrotnie zjeździłem Niemcy autostopem wszerz. Znam ich stacje benzynowe, rogatki miast, po których maszerowałem z plecakiem. Niemcy są nudne, ale widok z okna pociągu nie pozwala mi zasnąć. Przyglądam się wsiom, w których nie brak krawężników, wypolerowanym bryłom fabryk z ciemnej cegły, strzelistym wieżom protestanckich świątyń, mostom dróg znikających we wnętrzu góry. Wydaje mi się, że na zewnątrz jest równie cicho co w przedziale. Tu porządku pilnuje nalepka z wizerunkiem symbolicznej buźki. Palec wskazujący przytknięty do ust mówi "pssst".
Konduktorka wyrywa mnie z zamyślenia. Śpiewa miękko swoje bawarskie "guten Morgen". Jej słowa rozwadnia ton dziecięcej naiwności. Mowa z podmokłą wybuchowością spółgłosek. Wiele lat upłynęło, zanim Jurgen z restauracyjnego pozbył się bawarskiego akcentu. Po przeprowadzce na północ tak musiał jak wstydził się swoi godki z połednia!
W miarę jak zbliżamy się do Jeny teren pagórkowacieje. Samo miasto jest niewielkie. Autobusy, tramwaje i poplątana architektura. Na pociąg do Weimaru przesiadam się w Göschwitz, na następnej stacji. Pusto tu jak na dworcu w Wiśle-Głębce w upalny dzień. Na peronie wyciskam z siebie coś po niemiecku. Jestem pewien, że jego nieznajomość zabiorę ze sobą do urny. Po raz kolejny słyszę Rosjan.
- Ty uwieriena, szto on cieriez Weimar?
Kobieta odpowiada nie okazując zdziwienia. Przecież ruski, to język światowy!
Jak w tutejszym zegarku, na stację w Weimarze wjeżdżamy punktualnie. Michael czeka już na peronie. Kawka, makowiec, gadka szmatka. Do rozpoczęcia zajęć mam jeszcze godzinę. Dzisiaj pracuję w miejscowym konserwatorium. Na ręce patrzą mi Bach, Liszt i Goethe. Szkoła położona jest na cichym odludziu. Balkony budynku przylegającego do trawiastej powierzchni przed głównym wejściem są lożami zamieszkujących go emerytów, umazanymi słońcem, owiewanymi dyskretną kakofonią dźwięków, dobiegających przez otwarte okna szkolnych ćwiczeniówek. Korytarze głównego budynku też wieją pustką. Wykonywanie zawodu wokalisty czerpiącego z nastrojów, to nieustanny kontakt z problemami, których rozwiązywanie jest domeną wszelkiego rodzaju terapii. Gdy zmieniam się w pedagoga, zawsze znajdę powód do wskazania na niezmienność źródeł problemów, pomimo różnorodności ich przejawów.
Popołudnie spędzam  z Michaelem. Opowiada o swoim mężu i ich planach na najbliższą przyszłość. Tych na odległą nie mają. W kwestiach zawodowych Michael nie pozostawia złudzeń. Przetargi, konkursy - wszędzie ta sama maskarada. Uważa, że jestem owładnięty obsesją prawdy. To cecha, która utrudnia poruszanie się w życiu. Jest formą przekory wobec logiki potrzebnej do zrównoważonego funkcjonowania. Tam, gdzie on jest realistą, ja jestem fantastą. Tam gdzie on w relacjach z ludźmi sięga po pochlebstwa, ja stawiam na działanie przez wątpliwość, stymuluję konfrontację z samym sobą. Mam swoją lupkę i patyk. Drążę nim dziurę a potem do niej zaglądam. Michael to anarchista w kleszczach konformizmu, z tym swoim kontraktem do końca życia i wypranym śmiechem wiernego koalicjanta. Oczywiście wypytuję go o faszyzm, choć w mojej rodzinie nikt za jego sprawą bezpośrednio nie ucierpiał. 
Dzisiaj oddychanie i krzyk! Publiczne wydawanie z siebie jęków, skamleń, okrzyków w formie zajęć, to otwarcie świata intymnych spraw na obcą inspekcję, potencjalną ingerencję. To grzebanie w koszach z brudną bielizną w obecności odpowiedzialnych za te plamy i zapachy. Salwami teatralnego rechotu będą zagłuszać swoje zażenowanie, ale to daremna taktyka. W sformalizowanym życiu śmiech zbyt często staje się narzędziem. Dowody lojalności, świadectwa poparcia, ucieczki przed zakłopotaniem. Tradycja zagrywania uśmiechem jest na zachodzie szczególnie silna. Zajęcia mijają mi całkiem szybko.
Pociąg z Wiemaru odjeżdża punktualnie. Mam trzy godziny na odsapnięcie zanim dotrę do Frankfurtu. To chyba jakaś boczna arteria komunikacyjna, bo falowo powracają stukoty kół. Futurystyczna bryła pociągu kolebie się na boki potrząsając popiersiami podróżnych w bezwładnym tańcu. Coś się we mnie zmienia. Ta nowounijna Polska zaczyna mi odpowiadać. Dworce, galerie, autostrady i cała ta świeżość doopiero co ukończonych inwestycji. Tu za oknami pociągu wciąż widać dwa kraje: hybrydę podstarzałej demokracji z komunizmem upstrzonym wklejką ze świeżego betonu, plastiku i szkła
W drodze na lotnisko Frankfurt mijamy z lekkim opóźnieniem. To chyba największe z niemieckich miast, jakie dotychczas widziałem. Twórcy zabudowy jego centrum, zapatrzeni w wizje przyszłości stworzyli municypalnego kolosa. Przez paszczę we frontowej ścianie bryły lotniskowego Hiltona wolno wślizgujemy się do głównej hali dworca. Wzdłuż szerokich peronów warczą pociągi dalekobieżne. To tu tętni komunikacyjne serce Wielkiej Germanii. Droga do stacji kolei regionalnej prowadzi widną w górę. Szukam wzrokiem śniedzi i wygładzonego deszczem kamienia, ale widzę tylko podstarzałe aluminium i obłupaną sklejkę.
Swój peron znajduję w głębokich podziemiach. Koło mnie zatrzymuje się starszo, ślunsko para. Chyba rozpoznają we mnie Polaka, bo włącza im się mruczenie pod nosem.
Podróż z Frankfurtu do granicy jest tak podmiejska, jak sam dworzec-tłoczna, lepka, głośnia. Pociąg kolebie się na wszystkie strony, a przejścia pomiędzy wagonami wypełnia słodkawy smród sfermentowanej szczyny. W Saarbrücken biegam po dworcu w poszukiwaniu autobusu jakbym padł ofiarą szantażu. Niepotrzebnie. Konduktorka uprzedziła już kierowcę o spóźnieniu. Ruszamy. Nawierzchnia autostrady chropowacieje nabita z grubszej grudy. Niedoróbka jakby ustępuje, a krajobraz osiąga kolejny wymiar ładu. Luxemburg. Autobus kluczy ulicami przydrożnych miasteczek, wpasowanych w strome, skaliste zbocza niewielkich pagórków. Mijamy wielobarwne domki, malowane z dziecięcą pomysłowością. Drewniane okiennice i kwiaty na parapetach. 
Miasto Luksemburg jest niewielkie, za to wygląda spektakularnie. Jego centralną atrakcją jest przepastna dolina. Na jej dnie spoczywają budowle, ciągną się drogi i kamienne rampy. Dukt wspiera się tam na ceglanych nogach i mnóstwo w niej drzew. Dworzec główny to konstrukcja ze szkła i kamienia. Manifestuje przywiązanie Luksemburczyków do burżuazyjnego szyku sygnalizując zdolność do ingerowania w tradycję. Ludzie sporadycznie wchodzą i wychodzą. Jakaś hiperaktywna grupka przed wejściem na halę główną zwraca na siebie uwagę. Ten, co sam się strzyże maszynką na łyso, krzyczy coś po rusku do tych w czarnych kurtkach. Śmieją się gromko rozbawieni inscenizacją ulicznego sparingu. Czarne dresy, ściągacze poniżej kostek i powyżej nadgarstków, no i czarne adidasy. Jest też taki, co stoi bez harmonii czy skrzypiec. Zmierzwiony chwieje się, wydając po cygańsku polecenia chudemu chłopcu. Ich pety lądują na dworcowych marmurach. Spłoszeni obywatele Księstwa Luksusu przemykają po nich śpiesznie.
Marc się spóźni. Proponuje spotkanie pod katedrą. Docieram tam przed czasem. Właśnie skończyła się msza. Biskup w błękitnych szatach, z uśmiechem naelektryzowanym religijnym uniesieniem obściskuje dłonie wiernych. Ci odwzajemniają się dawką uwielbienia. Katedrę oglądam pobieżnie. Wizytę kończę w pustym pomieszczeniu toalety. "Opłata za korzystanie wynosi pięćdziesiąt centów" - mówi napis nad miseczką, w której spoczywa kilkanaście euro w bilonie i drobnym banknocie. Pomieszczenie opuszczam targany myślą o zbezczeszczeniu katedralnego wychodka kradzieżą.
Marc jest nieźle nakręcony. Terkocze i trudno go zrozumieć. Angielszczyzna Luksemburczyków jest miałka. Trzeba się wsłuchiwać. Rozmowy o pierdołach mnie nie interesują. Sygnalizuję to i słucham, jak mówi o swoich rozterkach, o życiu zawodowym i prywatnym. Nawija aż głowa pęka. Ratuję się opowiadając, po jakich to meandrach nie poruszam się w swoim własnym życiu. To zawsze działa. W słuchaczu wybudza się ta satysfakcja, złośliwa, krótkotrwała jak marzenia o pieniądzach po pierwszym kieliszku wina wypitego na głodno, że inni też mają powody do zmartwień. Po godzinie jesteśmy na miejscu. Hotel wygląda na opustoszały. O drugiej w nocy walę pięścią w ścianę. Rozmowy od razu cichną. Czy to "Luksemburg" i nietypowy sposób upominania się o swoje tak działa, czy może oni też byli przekonani, że hotel jest pusty? 
Wstaję o siódmej. Marc w biegu prowadzi mnie na miejsca spotkania z uczestnikami warsztatów. Jak na sześciotysięczne miasteczko, szkoła, ze swoją salą koncertową dla pięciuset osób, jest nienaturalnie wielka. Dzieci biegają tu pośród młodzieży akademickiej, bo przedszkole muzyczne i konserwatorium mieszczą się w jednych murach. Na spotkanie ze mną przychodzi garstka dorosłych. Lubią śpiew i muzykę. Ich motywacje są skrajnie różne. Jedni wierzą w istnienie remedium dla swoich odwiecznych kompleksów, inni szukają kolejnego źródła chwilowej radości, odskoczni. Akompaniuje nam czternastolatek. Rozmawiamy o głosie. Próbujemy go zdemaskować. Śpiewamy i znowu rozmawiamy. Niektórzy pielęgnują w sobie marzenia o śpiewaniu mimo wszystko.
Do stolicy docieram przed czasem. Mam chwilę na szybką kawę. Towarzyszy mi Marc i jego iberyjska żona. Pożegnalnym wymianom kurtuazji nie widać końca. Kilkanaście godzin - tyle jestem w stanie tu wytrzymać. Utwierdzony w przekonaniu, że nawet Niemcy muszą się w Luksemburgu czuć jak biedniejsi sąsiedzi ze Wschodu, zajmuję miejsce przy oknie. TGV mruczy ciepłym basem. Kadłub pociągu skonstruowany, gdy Stara Unia była jeszcze młoda, nafaszerowano już nową technologią, jak czołgi czy samoloty. Głos konduktora dobiegający z interkomu informuje, że pomimo półgodzinnego spóźnienia, na Gare de l'Est dotrzemy na czas. SNCF dba o przejrzystość zasad podróżowania. Informuje o nich przy pomocy przyjaznych symboli działających na intuicję. Telefon komórkowy, podobny do niemowlęcia śpiącego w powijakach ma zamknięte oczy. 
W Metzu stoimy dodatkowe kilkanaście długich minut. W końcu pociąg wytacza się szerokim łukiem na niekończącą się prostą. Baryton Davida Sylviana powtarza mi w słuchawkach swoje ciche zwierzenia, podczas gdy obłoki gnają w przeciwnym kierunku jak w niemym filmie. Szalone tempo jazdy! Te grubo ponad trzysta na godzinę sprawia, że ta ciągnąca się wzdłuż torowiska autostrada wydaje się czteropasmową szosą w terenie zabudowanym. Do Paryża przybywamy zgodnie z obietnicą. Wysiadam z wagonu na końcu składu. Spora jego część stoi pod gołym niebem. Drepczę jakiś czas zanim docieram do zadaszonej hali z peronami. Nabuzowany energią miasta, do którego tak lubię powracać, mijam wagony zziajane elektrycznym galopem. W oddali kłębi się już tłum oczekujących. Patrzę przed siebie. Nie widzę żadnej znajomej twarzy.

sobota, 12 kwietnia 2014

Dystrykt Zielonego Światła

Przejażdżka taksówką przed świtem? Destylat przyjemności! Radio milczy, kierowca też nie ma już nic do powiedzenia po nieprzespanej nocy. Sunie pustymi ulicami, dając się ponieść rajdowym instynktom. Jego senne znużenie towarzyszy dzisiaj wypadkowej moich wspomnień i planów. Wnętrze taksówki przenikają aury bytów, których tak naprawdę nie ma. 
   Za to Okęcie o piątej rano jest już nerwowo ożywione. Idę do baru. Mała Kropla Beskidu za siedem złotych? Nawet w samolocie sprzedają taniej.
- Frankfurterki (czyt. frankfuterki) dwa razy! - wzywa do odebrania towaru rosły czarnowłos w białym kitlu.
- DWA RAZY FRANKFURTERKI!!! - jego głos tężeje w niespodziewanym pokazie zniecierpliwienia. Wszystko o tej porze się miesza. W sprawach pozornie oczywistych w ostatniej chwili przykrywa mnie fala wątpliwości. "Czy do Danii nie lata się przypadkiem z paszportem?" - podszeptuje chujowy duszek. Wopistska za szkłem rozwiewa je z typową dla piastowanego urzędu swadą.
- No ale przecież psze Pana do Danii, to TAMTĘEEDY!!! - wskazuje mi drogę bezwiednie dając wyraz oburzeniu, którego źródło na zawsze pozostanie tajemnicą.
SAS nie kontroluje dokumentów. Kiedy tak bez kontroli przeleciałem się Wizzairem, uznałem to za niedociągnięcie na skutek węgierskiej wytaniawki. Tutaj jednak myślę, że to skandynawski brak nadgorliwości zakorzeniony w pragmatyzmie leżącym u podstaw zasad przyjętych przez nowoczesne społeczeństwa Północy. Stewardessy się uśmiechają. Trudno jednak ocenić czy dlatego, że z Danii czy, może po prostu dlatego, że w pracy. Po godzinie z hakiem lądujemy w Kopenhadze. Temperatura spada o dziesięć stopni. Bez zdziwienia zauważam, że znowu zgubiłem czapkę. Punkt sprzedaży biletów kolejowych znajduje się w głównej hali lotniska. Z podziemnego peronu co chwila odchodzą pociągi dalekobieżne, a z platformy na pięterku metro skomunikowane z siecią kolei podmiejskich. Dzisiaj jadę do Odense. Kasjerka długo tłumaczy coś po angielsku podróżnemu, któremu Trzecia Rzesza odmówiłaby prawa do istnienia. Za przykładem reszty towarzystwa w kolejce, czekam cierpliwie. Kasjerka nie czuje żadnej presji, bo i kolejka nie sapie.
- Bilet z rezerwacją miejsca? - bezwazelinowo pyta siwy wąsacz. W zamian za niewielką kartkę z hologramem, ze środków na karcie wyparowuje czterdzieści euro. Do odjazdu mam jeszcze pół godziny. 
- Skąd odchodzi mój pociąg? - pytam wskazując na bilet. Pracownik kolei na chwilę oddaje mi całą swoją uwagę, jakby wykonywanie tego błahego zadania było częścią poważniejszej misji. 
   W pociągu pusto. To początek trasy. Jakaś dziewczyna przysiada się na przeciwko. Uśmiech jest tu chyba niemym elementem przywitania, bo widzę go dzisiaj nie po raz pierwszy. Wziąłem bilet bez miejscówki, uważając ją za zbytek, nie konieczność. Po chwili ktoś informuje mnie, że to jego miejsce i czeka, aż się zmyję się z uśmiechem na twarzy. Dopłata do biletu okazuje się de facto nabyciem prawa do siedzenia w spokoju. W pociągu robi się tłoczno, a ludzie przybywa w korytarzach. Zasypiam. Kiedy otwieram oczy mam wrażenie, że płyniemy z prędkością nietypową dla statku. Przez okna pociągu jadącego po moście przerzuconym przez jakąś cieśninę widać tylko morze.
Do Odense docieramy w dziewięćdziesiąt minut, co przy stu czterdziestu kilometrach dystansu dzielącego to trzecie co do wielkości miasto Danii od jej stolicy jakoś specjalnie nie oszałamia. Miasto poraża za to swoją powolnością. Piątek rano, a ulice jakieś senne. Mimo, że jest chłodno, sporadyczni przechodnie ubierają się dosyć lekko. Wyróżniam się czarnym kapturem. W oczach pytanych o drogę widzę odbicie włóczęgi, widmo złodzieja.
- Jak dojść do Akademii Muzycznej? - pytam w końcu jakąś babkę po angielsku. Nie rozumie i tłumaczy coś łamaną duńszczyzną. Dunka, co nie zna angielskiego?!
- A po polsku?
Szkoła znajduje się niedaleko dworca, choć otaczającej ją niskiej zabudowie z cegieł wyglądem bliżej do prowincjonalnych rogatek, niż dzielnicy usytuowanej w pobliżu centrum miasta, które partneruje takiemu Kijowowi. Wokół panuje cisza. Jakaś babka pali szluga przed frontowymi drzwiami. W korytarzach budynku Syddansk Musikkonservatorium & Skuespillerskole również Cisza. Nikogo nie widać. Otwieram pierwsze lepsze drzwi. W nabitej po brzegi salce jakaś grupa siedzi gdzie popadnie. Na tle transsubstancjacyjnej ciszy słychać dźwięki dobiegające z głośników. Wycofuję się spłoszony. W kantynie na dole też pusto. Piątek. Pani za ladą uśmiechem nadrabia to, czego nie zrozumie. Kanapka i kawka. Przychodzą studenci. Widzę, że kolejna osoba zamiast masła, do smarowania chleba używa awokado. Młody chłopak przedstawia się jako mój akompaniator i prowadzi mnie do sali z instrumentami. Po chwili pojawia się Hans - odpowiedzialny za jazz w szkole. Tłumaczy mi, jak bardzo szkoła zyskała na obecności polskich studentów. Wyszkoleni na Coltrane'ie, zaprawieni w walce o swoje miejsce w środowiskach artystycznych krajów biedniejszej Europy, górują warsztatem nad swoimi duńskimi kolegami, którzy mogą sobie pozwolić na luksus traktowania muzyki jak hobby. W mojej sali pojawia się kilku studentów klasy wokalnej, reszta to instrumentaliści, których ciekawi spotkanie z wokalistą. Opowiadam co robię i dlaczego. Przechodzimy do ćwiczeń. Skandynawowie jak zwykle i tu popisują się sporym dystansem. Słuchają z uwagą, okazują szacunek i zainteresowanie opatrzone kurtuazyjną mimiką twarzy, ale nawet ćwiczenia, które potrafią obnażać do cna, postawić na baczność pod ścianą w świetle reflektorów, nie są w stanie wycisnąć z nich namacalnych atrybutów działania pod wpływem emocji.
- W życiu społecznym ma to jednak swoje zalety - wyjaśni mi Pani Joanna mieszkająca w Danii od pięciu lat. Ludzi trudno tu sprowokować do kłótni. Wolą się wycofać widząc nadciągający konflikt. Nie chcą się angażować emocjonalne w otwartą konfrontację. Nie dziwi, że uśmiech przedkładają nad udowadnianie na przekór wszystkiemu, kto tu ma rację i komu należy się władza.
Po zajęciach idziemy do pobliskiego sklepu po piwko. Na ulicach króluje pustka. Polacy w Danii nie mają dobrej reputacji - robole ze wschodu, co kradną Duńczykom pracę. Chłopaki opowiadają o sobie, o Danii. Studiują w szkole od lat. Zasady jej funkcjonowania opisują w peanach. Ćwiczeniówki otwarte są codziennie do drugiej w nocy. Wierzą w skuteczność pomysłu na edukację, gdzie uczniowie nie pokładają ślepej wiary w znaczenie wirtuozerii. O szkole i nauczycielach mówią z szacunkiem. W sumie dlaczego nie? Szkoła po trzech latach pobytu w Danii zaczyna im wypłacać sowite jak na polską kieszeń stypendia. Pozwala im w dodatku wybierać nauczycieli spoza szkoły, którym następnie płaci za lekcje mistrzowskie ze swoimi studentami... Siedzimy w tej samej sali, w której prowadziłem warsztaty. Gryzę pozostałości kanapek z pasztetem i popijam duńskim piwem. Trochę się wymądrzam, ale też słucham z zaciekawieniem. Mariusz, jak to kontrabasiści, niewiele mówi. Chłopaki nasiąknęli już duńskim trybem życia, choć perspektywa powrotu do Polski, do walki o swoje pośród synów i cór cierpiącego narodu, dynda gdzieś w oddali jak trup na gałęzi, nękany wiatrem z pustkowia. Chłopaki proponują żebym został. W końcu odprowadzają mnie na pociąg.
Na dworcu kolejowym pracownik tłumaczy jak dojechać do Lyngby, na północ od Kopenhagi. Nawet trudno powiedzieć, że okazuje cierpliwość. Jego zachowanie jest po prostu bezpretensjonalnie. Nigdzie się nie śpieszy, przez co nie wywiera presji na otaczających go ludzi. Bez zdziwienia zauważam, że mnie to trochę krępuje. Odzwyczaiłem się od obdarzania uśmiechem, będąc zwyczajowo w stałej gotowości do odbicia piłeczki jakiegoś kierowcy, kelnerki, konduktora, kasjerki, dresiarza czy kibica. W takich sytuacjach wyczuwa się okaleczenie własnego narodu. Bucera ze Śląska, warszawskie cwaniactwo...
- Co się kurwa gapisz? Pedał jesteś? - te hymny międzyzwierzęcej komunikacji wciąż czasem rozbrzmiewają mi w głowie, gdy wzrok przecina obce spojrzenia, antycypując konfrontacje, od której głos nabiera żelazistej barwy. Dzisiaj to tylko kiwnięcia głową, czasem symboliczne uśmiechy. Pociągi są punktualne. Zauważam, że na dłuższą trasę brak rezerwacji jest irytujący. Przesiadam się z piętnaście razy. Dające się odczuć oczekiwanie, że z uśmiechem na twarzy pogodzę się z kolejną pobudką, potulnie zmieniając miejsce, zaczynam odbierać jako formę presji społecznej. Ostatecznie, po prawie godzinie niepewności sytuacja się stabilizuje. Do Kopenhagi zostało jakieś dwadzieścia minut jazdy, ale spać się już nie chce. Kolejkę podmiejską znajduję na jednym z sąsiadujących peronów. Oznaczenia na dworcu są klarowne, można rzec intuicyjne.
   Krzysiek mieszka w Danii od piętnastu lat. Nawet z wyglądu pasuje do nacji blondynów, których wyobraźnia automatycznie odziewa w szykowne mundury Wermachtu. Siedzimy przy winie. 
- Drogo tu - mówi - ale też zarobki dobre... 
Podstawą działania tego systemu jest akceptacja zjawiska uzasadnionego prawem natury: Popełnianie błędów leży w naturze człowieka. Co z tego wynika? Urzędnik, którego petent nie osaczy za byle gówno, nie będzie szukał zemsty w ramach powierzonego mu obszaru władzy, ot tak, żeby zaznaczyć swoją pomijaną obecność. On już przecież dobrze wie, jak łatwo znaleźć bezkonfliktowe rozwiązania w systemie stroniącym od wzajemnego obrzucania się błotem. Każdy inny schemat jedynie pobudza żądzę małych odwetów - ulubioną formę rezonansu pomiędzy jednostkami uczestniczącymi w polskim życiu społecznym. Panu Schabowemu, Polsatowi i Radiu Zet zbyt ciepło pod kołderką chrześcijańskich poglądów na życie, pielęgnujących starotestamentową mściwość.
- Jest przecież tak...chujowo, a u nich jest tak dobrze - mówi Schabowy - No ale jak sobie nie wywalczymy - dodaje - to nie będziemy mieli. 
No i walka trwa. I tak zakompleksiony dyrektor będzie tyranizował podwładnych powołując się na przykład, którym sam świeci, po cichu jednak od dawna wpierdala psychotropy. Sekretarka na uczelni ułatwi życie, najchętniej tym, którym nie przeszkadza smród nieodłącznie towarzyszący wchodzeniu w dupę. Oburzony kierowca wyśle klienta na miasto w poszukiwaniu drobnych, bo nie ma z czego wydać. Klient przed wyjściem z autobusu nie zapomni oczywiście go przeprosić. Baba za szybą nie wpuści na egzamin z zasad ruchu drogowego, bo się dwie minuty temu rozpoczął, a popijający na ławce gość z puszką piwa będzie musiał nadskakiwać skacowanemu chłystkowi z drewnianą pałą i pistoletem. Czyż nie tego uczy ustawa o wychowaniu w trzeźwości? Ten rodzaj abstrakcji po rosyjsku ma nawet swoją nazwę: złapamiatnast! Zasypiam...
Budzę się skacowany, a było raptem półtorej wina na dwóch. Na śniadanie pasztety oraz lokalne ciasto z orzechami na miodzie. Żegnam Anię i jej dwójkę dzieci, po czym z buta ruszam na stację. Idę ulicą domków jednorodzinnych i skręcam w aleję familoków. Otacza mnie cichy świat, w którym od dawna nie ma już czego układać. Bilety na kolejkę podmiejską są w dwóch cenach: dziewięćdziesiąt sześć i czterdzieści osiem. Nad niższą cyfrą piszą, że "standard". Rozpamiętując uroki czeskich koron, zgodnie i wbrew logice wybieram standard. Kopenhadze wychodzę z podziemia w jakimś trefnym miejscu. Dookoła rozkopy i jakoś tak ponuro. Niebo spowijają niewidoczne chmury, a wiaterek szybko wydziera resztki ciepła spod mojego przycienkawego, czarnego płaszcza. Z kapturem zakrywającym czoło i czarnym plecakiem w kolorze nakrycia głowy, znowu nie wzbudzam zaufania w pierwszych słowach pytania o drogę. Włączam się w strumień ludzi. Sobotnie, bezdeszczowe przedpołudnie spędzają na przechadzkach w okolicach deptaka pełnego sklepów, barów oraz rozgadanych restauracji. Nie rozumiem dlaczego nikt nie nosi tu czapki. Spotkanie przy kawce z panią Joanną mija szybko. Obydwoje jesteśmy gadułami. Przy gawędzie wciągamy malutkie piwko, awokado ze szczyptą mikro krewetek oraz kawkę. Przyjemność za ponad trzysta koron.
Zawsze kiedy mowa o duńskiej stolicy pojawia się hasło "Christiania". Te byłe koszary zajmujące spory kawałek gruntów przylegających do centrum Kopenhagi, opanowane na początku lat siedemdziesiątych przez grupę hippisów, spędzają sen z powiek duńskich polityków, którzy od ponad czterdziestu lat nie wiedzą, w jaki sposób, w imię prawa skutecznie ustawić dzielnicę do pionu. "Szanuj Christianię" mówi hasło tuż za bramą wejściową, przy której od razu czuć intensywny zapach palonego zioła oraz jego brązowych ekstraktów. Znaki informacyjne ostrzegają przed bieganiem, bo to sieje popłoch. Na terenie Wolnego Miasta nie wolno fotografować dilerów, bo handel gandzią wciąż jeszcze jest w Danii nielegalny. Samozwańcze władze Christianii bronią się jak mogą przed penetracją dzielnicy przez zmotoryzowane patrole policji. Ruch samochodowy pośród ruder wyklętej części Kopenhagi również jest zakazany. Na ulicach na próżno szukać bankomatów, a graffiti zdobią ściany pawilonów przypominających opuszczone hale dawnych manufaktur. Brak tu kapitalistycznego zadęcia, zaś atmosfera tego miejsca jest antytezą stylu życia upodobanego przez skandynawską odmianę germańskiego mieszczaństwa, kojarzonego z Ikeą.
Teraz tablice informują, że wkraczam do Dystryktu Zielonego Światła. Na parasole poustawiane po dwóch stronach deptaka narzucono siatki maskujące. Sprzedawcy w kominiarkach zachwalają towary powykładane w półmroku na stolikach pod parasolami. Pracują dwójkami. Chłopak bez maski wyciąga z rękawiczki grudę haszyszu, której nie sposób zamknąć w pięści i chwytając za nożyce ogrodnicze pyta ile mi odłupać. Pogoda jest dżdżysta. Część dilerów grzeje się przy koksownikach poustawianych w sąsiedztwie parasoli. Przy zadaszonych stołach widać palaczy w każdym wieku. Jedni skręcają jointy, inni palą kupione na straganach gotowce. Wielu siedzi samotnie. Bakają i odchodzą. W jednym z barów dziarsko przygrywa muzyka. Kelnerka o kamiennej twarzy zamówienia przyjmuje twardo, w sumie na odpierdol. Za dużo wokół najranych. Jakiś Somalijczyk próbuje mi opchnąć Nike'i do biegania. Kupił je rano "z rozpędu", a teraz potrzebuje pieniędzy. Pokazuje rachunek. Przybrudzony i zbyt dokładnie wymięty, pewnie od tygodni błąka się po jego kieszeniach. Somalijczyk robi się gadatliwy. Właśnie dopala skręta. Mówi, że w wieku pięciu lat uciekł z całą rodziną z Mogadiszu do Kenii. Dzięki ojcu trafił do Holandii. Siadam pod zadaszeniem i sączę piwko. Szybko zaczynam trząść się z zimna, czego nie widać po Duńczykach. Przysiada się dwóch kumpli z plecakami. Obwąchują świeżo nabyte palonko, po czym rolują grubasy w milczeniu. Rozmowy nawiązują się bez problemów. Równie szybko ocierają się o merita.  
- Narzekamy, że Polacy zabierają nam robotę - mówi brodaty blondyn - ale tak na prawdę wolimy żyć na bezrobociu. Komu się chce ciężko pracować? - przyznaje pod okapem Dystryktu Zielonego Światła.
Bezzałogowym metrem w kilkanaście minut dojeżdżam na lotnisko. W to samo miejsce, z którego wczoraj odjechałem do Odense. Odprawiam się w automacie. Siedzący koło mnie murzyn w zimowej kurtce, przed zaśnięciem dłubie w nosie. Patrzę mu przez ramię, jak duńskie wyspy rozpływają się pośród tumanów chmur. 
Warszawska SKM-ka to naprawdę fajna rzecz. Już po niecałej godzinie od przylotu kupuję bilet na pociąg do Katowic. Wsadzam kartę do czytnika.
- Proszę jeszcze nie wsadzać karty! - upomina mnie kasjerka. Mimowolnie podrywam się, żeby ją wyciągnąć.
- PROSZĘ JESZCZE NIE WSADZAĆ KARTY!!!

wtorek, 11 lutego 2014

Zamknięte Królestwo IV - Qat, piach i galeria błękitów.

Oman z Jemenem łączą dwa przejścia graniczne. Hawf w górach na południu oraz Makinat Shihan dla podróżujących w głąb lądu do Sajunu - serca krainy, która wydała na świat samego Osamę B. Centralny Hadramaut słynął w owym czasie z porwań cudzoziemców, oraz ataków bombowych. Internetowe posty na forach podróżniczych optowały za traktem południowym, a ja naprawdę nie miałem zamiaru nikomu udowadniać że ich autorzy byli w błędzie. 
Tuż za posterunkiem granicznym droga szybko traciła na wysokości, by po kilku minutach sięgnąć poziomu lazurowego błękitu. Ocean Indyjski! U podnóża góry wyłaniała się pierwsza osada. Styl organizacji życia po obu stronach granicy już na pierwszy rzut oka porażał kontrastem. Oman - kraj, w którym karze się za rzucenie niedopałka na chodnik. Jemen? Hawf to przygraniczne osiedle budowlanych samowolek. Na wpół wykończone parterówki, jedne z kamienia przywleczonego z gór, inne z szarej cegły, nierzadko zadaszone błękitnymi plandekami.  Ich usytuowanie względem podobnych sobie zabudowań było ewidentnym dziełem przypadku. Fundamenty kładziono na oko, a niewykorzystany budulec walał się pomiędzy domami nadając osadzie wyglądu rumowiska po nalocie bombowym. Na widok przejeżdżającego mikrobusa tubylcy machali w naszym kierunku, jakby od razu na pożegnanie, jakby ten gościnny gest miał nadać optymistycznego zadęcia frapującej scenografii tego nadmorskiego przedstawienia.
- Kup sobie chustę i owiń głowę. Zwracasz na siebie uwagę - wyjaśnił Hamid. Od postoju na granicy temperament kierowcy nabierał rumieńców w miarę jak jego policzki wypełniały się liśćmi niejakiej czuwaliczki jadalnej zwanej tutaj qatem. Sunąc po nawierzchni, której nieskazitelność nie przystawała do krajobrazu tutejszej cywilizacji, pięćdziesiąt kilometrów dzielących posterunek graniczny od stolicy prowincji Al-Mahra pokonaliśmy w nieco ponad pół godziny. 
W Al-Ghajdzie kierowca zarządził przerwę na posiłek. Autobus pustoszał, a ja rozglądałem się z niedowierzaniem. Nie tyle poruszał mnie apokaliptyczny widok samej stolicy regionu, co świadomość, że znalazłem się tu z własnej, nieprzymuszonej woli. Pod moim oknem przystanęła kobieta z dzieckiem. W czarnej abaji, zawodząc swe niezrozumiałe uzasadnienia wyciągała rękę po pieniądze. Chrześcijański gest turysty wklejonego w kontekst muzułmańskiej biedy nie umknie uwadze żebraków czatujących na obce pojazdy. Jakiś starzec o kulach człapał co sił próbując wyprzedzić inne kobiety, które też już wypatrzyły autobus. Zobojętniały na ich biadolenie zatrzasnąłem okno. 
Centrum tej prowincjonalnej stolicy sprawiało wrażenie, że oto znaleźliśmy się w strefie wojny. Ulice miasta grubą warstwą pokrywał gruz. Pośród jego stert parkowały spracowane jeepy, zdezelowane osobówki. Stwardniały, kamienny pył pokrywał wnętrze dziurawej karoserii, a zwisający na bakier, przytwierdzony drutem, pogięty zderzak samochodu wrośniętego w chodnik przed sklepem z galanterią męską opowiadał niemą historię niejednej stłuczki. Wybrałem chustę w najpopularniejszym kolorze, a Hamid pokazał mi jak ją wiązać. 
W restauracji na piętrze światło było skąpe. Ściany wyłożone błękitnymi kafelkami, z których część zdołała odpaść, przypominała przestronne pomieszczenie sali operacyjnej dawno opuszczonego szpitala. Wszyscy jedli rękami. Hamid z ciekawością przyglądał się jak szufluję ryż swoją lewicą. Po obiedzie rozeszliśmy się na peta. W cieniu czas płynął leniwie.
- Jak tu jest? - zapytałem młodego etiopczyka, który tak jak ja krył się przed słońcem przy zadaszonym wejściu do restauracji. Powtórzył moje pytanie jakby naprawdę jeszcze nie znał odpowiedzi.
- Kul szi zigzag! - rzucił kwintesencjonalnie. Śmiał się beztrosko. Zygzak... Wszystko jasne.
Transowe utwory na lutnię, perkusjonalia, chaotyczny chór i nieskładne klaskania nadawały dynamiki jeździe po opustoszałej drodze na zachód. Po obiedzie atmosfera w autobusie nieco się rozluźniła. Przyszedł czas na rozmowy. Mój omański rówieśnik Osama jechał do Mukalli poślubić drugą żonę.
- Młoda, szesnaście lat. Co na to moja pierwsza żona? Sama zaproponowała! Przyda się jej dziewczyna do pomocy przy dzieciach i domu. Już nie chce się jej robić.
Tankowanie zajęło dłuższą chwilę. Mogliśmy rozprostować kości sycąc oczy siną barwą nieba zapowiadającego nadejście wieczornej ciepłoty. Pośród śmieci trącanych wędrówką powietrza lgnącego ku morzu, błądziła samotna koza. Z radością spoglądałem na autobus; z jednej strony integralną część tego świata, z drugiej azyl na kółkach, który za chwilę na zawsze zabierze z tego pustkowia, zapomnianego przez Allaha i wszystkich jego poprzedników. Tuż przed zapadnięciem zmroku zatrzymaliśmy się w przydrożnej wiosce.
- Dlaczego jesz lewą ręką? - Hamid nie mógł już dłużej powstrzymać się od pytania, które dręczyło go od naszego pierwszego wspólnego posiłku - Je się prawą! - tłumaczył  niesmacząc się na widok resztek zlizywanych z palców ręki tradycyjnie przeznaczonej do podmywania uciaputanego odbytu. Podmywanie? Zgroza! Żeby w pełni poczuć moc paradoksu należy wyobrazić sobie rękę utaplaną w gównie, a następnie wytrzeć ją w wyobraźni papierem do czysta...
Do Mukalli dotarliśmy po wieczornych modlitwach. Tłumy wypełniały ulice. Pożegnałem się z towarzyszami podróży i ruszyłem w poszukiwaniu hotelu. Rozkoszując się chłodem klimatyzowanego powietrza w obskurnym pokoju za dwadzieścia dolarów, kontemplowałem kilka słów wypisanych na flaszce perfum - prezencie od omańskiego taksiarza. Ich woń była duszna i mdląca.
Ostre, poranne słońce obdzierało Mukallę z jej nocnego powabu. Gruz zalegał w bocznych alejkach, ziemne klepiska zastępowały schody do posesji, a wszechobecne śmieci ostatecznie potwierdzała, że Afroazjaci dbają o porządek inaczej. Przechadzka po mieście w palącym słońcu nie miała sensu. Stada psów przezornie unikały skwaru wylegując się pod samochodami. Chciałem jak najszybciej ruszyć w dalszą podróż. 
- Żeby jechać do Adenu musisz mieć pozwolenie od policji turystycznej - informował pracownik biura podróży. Policja turystyczna? Nawet taksówkarze nie wiedzieli o co mi chodzi. Portier w hotelu pokierował mnie gdzie trzeba.
Kanciapa na zboczu jednego ze skalistych wzgórz okalających zatokę nie wyglądała na urząd. Podobna do wiejskiej szopy, w której znajdzie się podkowę, przepalone korki i utaplane smarem śrubki w słoiku obok rozeschniętego, przyprószonego warstwą kurzu chomąta, wnętrze miała mroczne. Mundurowy kazał czekać. Arabowie w kontakcie z obcokrajowcem, który sprawia wrażenie oswojonego z ich mową zawsze gadają dużo, szybko i głośno. Pyta, to rozumie. A co mundurowy powiedział? Szczegóły na zawsze pozostaną tajemnicą. Było pewne, że nie wyda pozwolenia na jazdę autobusem. Pozostawał lot samolotem do stolicy lub jazda taksówką do Adenu. Przewodniki odradzały podróże prywatnym transportem, powołując się na przypadki porwań, śmierci turystów. Zdarzały się ostrzały konwojów. Droga na zachód prowadziła przez Abyan - ulubiony teren Al-Ka'idy, która podczas Arabskiej wiosny, wkrótce po obaleniu władzy Saleha miała ogłosić tę prowincję Islamskim Emiratem. Robiło mi się markotnie.  
Pod terminal taksówek podjechaliśmy policyjnym gruchotem. Na sporym placu, pośrodku którego pod blaszanym zadaszeniem ciągnęło się kilka stanowisk, uwijali się pasażerowie. Kierowcy jeepów wyruszających w głąb kraju doglądali załadunku  bagaży lądujących na dachach ich umęczonych samochodów. Zaproszono mnie do niewielkiej kanciapy kierowców. Czerwone pustaki zapaćkane cementową zacierką potwierdzały, że taki tu dominuje szyk w architekturze i tyle. Policjant wyjaśnił zgromadzonym  dokąd zmierzam i w czym problem. Czekaliśmy na ochotnika. Rozgorzała płomienna dyskusja, która szybko nabrała znamion kłótni.  Kierowcy przekrzykiwali się nawzajem, tak jakby niedopuszczanie innych do słowa stawiali sobie za punkt honoru. Ich żarliwe wypowiedzi naszpikowane krtaniowym charkotem działały na mnie niepokojąco.
- Zapłacisz za siebie i za niego i możesz jechać - wskazał niby policjant na niby wojskowego w spódnicy. Wahałem się. 
- Przysięgaj na Allaha! - nakazałem błagalnie. Do Adenu wyruszyliśmy przed południem. 
Za moimi plecami w dwóch rzędach foteli tłoczyło się ośmiu wychudzonych Jemeńczyków. Pasażerowie z zaciekawieniem przysłuchiwali się moim rozmowom z kierowcą. Rozmowom! Wystarczyło powiedzieć skąd jestem i co myślę o Jemenie, żeby poczuć się jak robot-tłumacaz z Gwiezdnych Wojen, przemawiający do grupy mieszkańców leśnej planety. Prymitywna prostota moich wypowiedzi działała porażająco na ich niewymagającą wyobraźnię. Starałem się mówić nieprzerwanie, operować dygresjami, unikać kolejnych, niezrozumiałych już pytań, a oni śmiali się podekscytowani niecodziennym towarzystwem. Wraz z każdym podejmowanym wątkiem docierało do mnie, że po czterech latach nauki arabskiego ich mowa była dla mnie kompletnie niezrozumiała. 
W miarę jak Mukalla dołączała do kolekcji artefaktów porzucanych na śmietnisku doświadczeń z przeszłości, opuszczały mnie obawy. Magnetofon zgrzytał jemeńskie szlagiery, tworząc oprawę dla spektaklu oferowanego przez natręctwo urody nadmorskich pejzaży. Po lewej towarzyszyły nam błękity. Linia horyzontu spajała oceaniczne lazury z taflą bezchmurnego nieba. Po prawej rozpościerał się krajobraz zgoła marsjański, zawładnięty kolorystyką typową dla spektralnego sąsiedztwa pomarańczu. Niewysokie góry ustępowały miejsca bezkresom piasku, aby znów wyrosnąć na skraju drogi. Feeria żółci i błękitów działała narkotycznie. 
Po niecałej godzinie jazdy zatrzymaliśmy się na przydrożnej stacji. Chude kozy leniwie błąkały się po kamienistym placu, nie zważając na potoki promieni słonecznych. 
- Akl, akl - wyjaśnił kierowca i wskazał na budynek, w którym mieliśmy się najeść przed drogą. Pasażerowie od razu obskoczyli siedzącego w cieniu sprzedawcę czuwaliczki. Ożywione głosy, pobudzona motoryka wychudzonych ciał, obnażały ćpuńską naturę zapału. Przepychając się, przebierali sterty zielska z pieczołowitością poszukiwaczy pereł. Natrafiwszy na co wartościowszy okaz, odsłaniali radośnie zęby pogniłe od codziennych rytuałów spożywania tradycyjnego, jemeńskiego anorektyku: żucie, popijanie i uniesienia u progu amfetaminowego kopa, który nigdy nie nadchodził. Wewnątrz budynku kilka osób siorbało już berbeluchę z blaszanych talerzy poobijanych jak wojskowe menażki. 
- Mięsa! - naśladowałem styl w jakim inni traktowali obsługę. Bez kurtuazji, oschle. Kelner powrócił krokiem peregrynującego relikwię. Brzeg miski pełnej wrzącego płynu ściskał w kombinerkach. Pośród jędrnej galarety żółtawego tłuszczu sporadycznie prześwitywały drobiny koziego mięsa. Po obiedzie pobiegłem na pobliską plażę. Towarzyszyło mi stado dzikich psów.
Qat jest szybki. Chudziaki na tylnych siedzeniach już nieźle ululane, głośno o czymś rozprawiały. Ten naturalny dla arabów, emocjonalny sposób przekazywania myśli definiuje ich ogólną wrażliwość - kombinerki w rękach kelnera i muzyka charcząca z głośników. Dopiero w zatyczkach chciało mi się słuchać. Transowe uderzenia bębnów przeplatane grupowym klaskaniem na tle zadziornego kontrapunktu lutni w myśl nieustalonej teorią interakcji szesnastek z triolami wirowały w tempie brawurowej jazdy przy otwartych oknach. Muzyka i pustynny żar. Mijaliśmy małe osady zawdzięczające swe istnienie sąsiedztwu morza oraz tej jedynej w okolicy drodze. Jak lotne premie zaliczaliśmy kolejne punkty kontrolne. Kierowca tłumaczył się to mundurowym z kałachami w otoczeniu wozów opancerzonych, to jakimś zbrojnym bandom w kieckach. Mój "ochroniarz" wybudzał się na moment, pokazywał dokumenty i zaraz poganiani rytmem bębnów pędziliśmy dalej. Po południu niebo nasiąknęło barwą piasku. Przyszedł wiatr od pustyni. Droga pokornie oddawała się we władanie wydm, których ławice zagarniały coraz to większe połacie asfaltu. Poruszaliśmy się jak we mgle. Na jednym z piaszczystych wzniesień zamajaczyły dwie postacie.
- Kładź się! - kierowca zdecydowanym szarpnięciem przycisnął mi głowę do siedziska. Leżałem w bezruchu. Tak spędziłem resztę podróży przez Abyan.
Wjazd do Adenu bardziej przypominał kontrolę graniczą. Barykada, wóz opancerzony i zbrojny oddział, sprawdzanie dokumentów i samochodu. Do centrum miasta dotarliśmy przed zmrokiem. Bez pożegnalnych ceremoniałów zabrałem rozgrzany słońcem plecak i ruszyłem w miasto powracające do życia po dniu nie mniej upalnym od naszej samochodowej przeprawy. Byłem oszołomiony. Wychylone w lot dwa mango koktajle na kruszonym lodzie działały mobilizująco. Pomimo zmęczenia, z hotelowego balkonu długo jeszcze obserwowałem jak dawna stolica Jemenu Południowego przygotowuje się do wieczornej modlitwy.