środa, 30 października 2013

2. Cztery Pory w Raju: Na Stolarskiej

W Krakowie na Stolarskiej tłum gęstnieje. Dzień powszedni, lecz dookoła jak w Boże Ciało. Kobieta w odświętnej garsonce przetrząsa torebeczkę w poszukiwaniu papierosów. Młody mężczyzna w garniturze jak do komunii przyczesuje włosy w oczekiwaniu na wezwanie kolejnej grupy. Masywna pani pionuje wystrojonego jak grabarz posiadacza równie masywnego sygnetu. Ostatnie korekty strategii w gronie najbliższych dokonują się emfatycznym szeptem, bo do tego jeszcze ta policyjna suka przed wejściem... Niby pilnuje porządku, a tak jakby przeciwko swoim. W ogóle wszyscy coś szepczą, instynktownie i z obawy przed istnieniem jakiegoś podsłuchu gotowego ujawnić skrywane motywy działania. Gra toczy się przecież o dużą stawkę. Miesiące przygotowań i długie tygodnie oczekiwań jak ziarna uwalniające się do życia ze stanu hibernacji zaczynają kiełkować uwierającą niepewnością. Ta niczym dojrzały las z mocą szumi w głowach wyczekujących przed konsulatem. Przestępują z nogi na nogę, w nadziei na trójkolorową pieczątkę - przepustkę do świata perspektyw zaprzeczających wszystkiemu, co zrodzone z chaosu życia w Polsce u progu kapitalizmu i co dalekie od stylu inwestowania życiowej energii w gotowość do konfliktu o własne racje, przy której wymięka nawet narodowa religijność. Wszyscy chcemy zasmakować legendy o wolności, ciekawi, czy taka dotrzymuje składanej przez siebie obietnicy... 
Nastrój powątpiewania z wolna i mnie się udziela. Na tle odświętnej galanterii reszty petentów, mój znoszony, błękitny sweter odpowiadający dżinsom w stylu i kolorze zdaje się kpić z konsularnego majestatu. Nie ma w tym jednak przekory. Jej obecność tak podatna na energię władzy spoczywającej w rękach urzędników poszukujących odwetu za to, kim są i czego pragną, daje sporą szansę na współudział w porażce. Let's say niezamierzony brak roztropności...     
Początkiem lat dziewięćdziesiątych władze amerykańskie uznawały, nie bez podstaw, że zjawisko polskiej turystyki do USA jest czystą fikcją. W konsekwencji zdecydowana większość petycji wizowych była odrzucana. Aby zapewnić sobie przychylną decyzję urzędnika i uzyskać odpowiedni dokument uprawniający do opuszczenia terytorium Polski na pokładzie samolotu udającego się do USA - promesę, mylnie nazywany wizą, trzeba było sięgać po metody bardziej wyrafinowane. Ubiegające się o promesy grupy posiadaczy indeksów wyższych uczelni, którym przyświecał oficjalny cel, były w owym czasie nowością. Szczegółowa dokumentacja, pieczołowicie opisująca plan wyprawy badawczej, której fundamentalną cześć stanowiły listy sponsorskie uzależniające hojny mecenat ich sygnatariuszy od przyznania promes uczestnikom wyprawy, stanowiła jej silny atrybut. Różnica w doborze stylu dążenia do celu, uświęconego bez wątpienia wyższą potrzebą, wyrównywała nasze szanse w gonitwie po wizę i żadne kostiumy nie mogły tego zmienić.        
W budynku konsulatu atmosfera była tęga. Aż mdliło od zapachu tremy. Codzienny rytuał przemiału setek delikwentów, leniwie peregrynujących w rytm konsularnego metabolizmu, niczym toksyczne resztki treści pokarmowych - ku wylotowi, pozostawiał po sobie swąd lęku i rozczarowań, niespełnionych nadziei i pokrzyżowanych planów. O ile przed konsulatem mówiło się szeptem, w jego ciasnych bebechach panowała surowa głusza. Głosy amerykańskich urzędników przerywały ją co chwilę, sylabizując mozolnie polskie nazwiska. Zdeformowane kowbojską wymową przez nos, dobiegały z głośników, których dosadne brzmienie przypominało jazgot pielgrzymkowych kołchoźników.         
Zostaliśmy wezwani na górę. Dorota, ja, wszyscy uczestnicy wyprawy. Stałem w drewnianym boksie zbudowanym jak konfesjonał. Doskwierał mi brak klęcznika. Szczegółowe odpowiedzi, których udzielałem po francusku, na zadawane również po francusku pytania, szybko przekonywały, że warto nam zaufać. Budynek na Stolarskiej opuszczaliśmy w koktajlowym nastroju, w poczuciu dawidowego zwycięstwa. Odprowadzały nas milczące twarze o roześmianych oczach.

czwartek, 24 października 2013

Zamknięte Królestwo I - Geneza

Jedną z przyjemności, do której dążę i to z powodu traumy pozostawionej przez wyrok socjalizmu skazującego pokolenia Polaków na klaustrofobię w marzeniach o życiu gdzie indziej, są podróże. 
Jest 1981 rok. Jestem gotowy, a tu co najwyżej do Czechosłowacji mogę sobie pojechać i to z rodzicami. Długa kolejka do przejścia na moście w Cieszynie, zakupy w sklepach z lentilkami i kontrole celne w podczas powrotnej przeprawy. Manaam się chełpi, że właśnie wydał na taśmie płytę. Zdobiąca ją żółta nalepka informuje, że produkt pochodzi z Berlina Zachodniego, i że to pierwsza taka heca na polskim rynku! W szóstej klasie dołącza do nas koleżka, który podobno był w Holandii. Jak on się tam dostał i czy naprawdę na wrotkach po sklepie jeździł?! Podobno jeden gość z Rybnika do Egiptu pojechał na wakacje z Orbisem. Każdy wyjazd poza demolud był w zasadzie ucieczką, sukcesem. Nawet jeżeli tylko na chwilę. Brodacz z naprzeciwka już dawno do Ameryki uciekł.
Jest 1998. Znikają granice. Kupuję paprykarz szczeciński i ruszam w autostop. Kubek kawy na autobanie czy kanapka z serem to akty nonszalancji, których się wystrzegam, dlatego jeżdżę gdzie się da i to w krótkim czasie. Do Francji, Belgii i Holandii wypuszczam się samotnie. Jeżdżę do Paryża do Doroty. Po drodze śpię w samochodach, na parkingach i u przypadkowo napotkanych ludzi. Do Kadyksu ruszam ze Satnikiem. Bez wiz i żadnych konsekwencji docieramy na południe Hiszpanii w trzy dni. Niemcy przejeżdżam z Martą, do Włoch wyruszam z Krzyśkiem.  Austriacką granicę przechodzimy z buta, maszerując wzdłuż wielokilometrowej karawany oczekujących na wjazd do lepszego świata. W Salzburgu pod mostem para autostopowych pionierów ze Słowacji rozkłada obok nas śpiwory. Też szwendają się po wciąż dziewiczych dla Słowian terenach. 
Pierwsze wypady są zawsze takie ekscytujące! Ale Europa szybko powszednieje, bo wychodzę jej na przeciw. Zmiany jakie przynosi otwarcie granic przypieczętowują uwiąd zainteresowania życiem sąsiadów zza byłej żelaznej. Hipermarkety, reklamy w telewizji, sortowane śmieci, opłaty na autostradach, upadki małych firm na rzecz międzynarodowych koncernów, czyste sracze w miejscach publicznych, powszechność nutelli i zasiłki dla bezrobotnych. Ot cała demokracja.
Kto z tęsknoty za innością utkał sobie mantrę, nie zazna spokoju. A może to chęć oderwania się od wszystkiego co powszednieje, a powszednieje wszystko, jest motorem marzeń o podróżach? Niemal rok spędzony pod Nowym Jorkiem umniejszył wszystkim moim dotychczasowym wyjazdom. Nawet wspomnienie Zawiszy koja w koję z Martą jakoś mi pobladło. W Ameryce wszystko było inne. Od motoryzacji, po żarcie. Od zapisywania cyfr w formularzach po spłukiwanie wody w toalecie. Swawola pogłębiana anonimowością. Ekstaza równoważona samotnością. Miks wszystkiego i wszystkich, i w dodatku jakoś to funkcjonowało. Wyjazd do Chicago tylko na chwilę postawił mnie w roli odkrywcy. Musiałem odkryć jak przetrwać w robocie na straganie tuż pod urzędem imigracyjnym, jak ze sprzedawcy wciskającego przechodniom owoce po odpustowych cenach stać się wykwalifikowanym sprzątaczem i wykonywać swoją zadanie z godnością chirurga. Poza tym codzienność dostarczała już tylko nowojorskich deja vu. Te same klamki, spłuczki, zamki, samochody, napoje, materiały budowlane, drogowskazy, autobusy, cmentarze. Trzy kolejne lata w Ameryce minęły mi na przetrwaniu. Nawet nauka języka przestała być dla mnie przygodą. Wszak gramatyka i leksykon mają swoje granice. 
Po powrocie ze Stanów ruszyłem w meandry wolnego zawodu. Na fali wydarzenia, które w połowie pierwszej dekady trzeciego tysiąclecia potrząsnęło katolicką Polską, gnany dociekliwością człowieka bożego implantu rozpuściłem się w bezkresach tajemnic islamu. Na trzy lata. W miarę jak pęczniała fascynacja, poszukiwania duchowych korzeni rodziły we mnie nową potrzebę. Chciałem być tam, gdzie na próżno szukać podobieństw, gdzie wielowiekowa tradycja jest kulturowym hibernatem, gdzie współczesność splata się z mentalnością niemal antyczną, tam, gdzie nowoczesne autostrady łączą jeszcze nowocześniejsze miasta, gdzie świetliste łuny spowijają je podczas upalnych nocy. Czekały na mnie pustynne bezludzia dorównujące powierzchnią połowie Australii. Pod nimi trzy czwarte światowych zasobów ropy, nad nimi bezwzględna teokracja kontrolująca monarchię liczącą tysiące książąt marzących o władzy. Ziemia, którą nie zawładnęło żadne imperium. Święta ojczyzna wielkiej religii z jej zakazanymi sanktuariami. To do nich od niepamiętnych czasów wędrują wierni z całego świata. Chcą się oczyścić, chcą przywrócić swe dusze do stanu z dnia przyjścia na świat. 
Zacząłem marzyć o Arabii Saudyjskiej...

niedziela, 6 października 2013

1. Cztery Pory w Raju: Tryb nocnej wegetacji

Olbrzymia poczekalnia powoli pustoszała. Jakiś gość z plecakiem mościł sobie legowisko przed nadchodzącą nocą. Ogłuszający szum silników stawał się sporadyczny, by całkowicie przed nadejściem północy zamilknąć. Lotnisko Tempelhof przestawiało się na tryb nocnej wegetacji. Obserwacja sprzątaczek doprowadzających morgi podłóg do stanu laboratoryjnej czystości, po cichu objawiała głębszy sens ich pracy. Reprezentatywność międzynarodowego lotniska, oparta na typowo germańskiej obsesji czystości oraz pełnej ładu i obłej estetyce prostoty, miała uosabiać wszystko, czym w świadomości przyjezdnych po raz pierwszy przybywających do Niemiec powinien na zawsze pozostać niemiecki ordung
Czerwony plecak ze stelażem. Jasnobrązowa, skórzana torba w prezencie od Marty. Sprawdziłem bilet. Przyjrzałem się wizie w paszporcie, kontemplując po raz kolejny symbolikę znaków strzegących tajemnic jakiejś niezrozumiałej, imigracyjnej logiki. Myśli bulgotały bezgłośnie. Leniwie spajając przeszłość z tym, co miało nadejść, zbijały się w jednolitą, pozbawiającą kontaktu z rzeczywistością kotarę.
Czas spędzony na pijackiej melinie, w pokoju przechodnim, w oczekiwaniu na miejsce w toruńskim akademiku  przeleciał jak  piasek przesiewany  na plaży  przez palce. Kombinerki pana Tadka sięgającego w pijackim amoku po rozchwianą górną jedynkę, dla zakładu… Wieczory spędzane w Od Nowie w oparach marihuanowego dymu przy cichej aprobacie barmanów. Zagraniczni wykładowcy filologii języków obcych, dla których pobyt w Polsce był, o dziwo, życiową przygodą. Isabelle, z którą spędzałem prawie wszystkie wieczory. Wszystko to układało się w serię dogorywających wspomnień, których autentyzm nieubłaganie zmierzał ku bankructwu tracąc na klarowności na rzecz bezwzględnego upływu czasu. Ich dogasający żar ginął w łopoczącym blasku płomieni podsycanych niepewnością tego, co może przynieść przyczajona do skoku przyszłość.
Facet w błękitnych ogrodniczkach obsługujący traktorek do polerowania podłóg, wyrwał mnie z letargu. Pokornie podkurczyłem nogi. Czekała mnie bezsenna noc, w deszczu światła jarzeniówek opromieniających halę, pod naporem fal refleksji pogłębianych ciszą lotniskowej poczekalni. Miałem niewiele lat, długi zaciągnięte na bilet przy wtórze chóru zobowiązań. Wyjeżdżałem na długo.