sobota, 20 kwietnia 2013

Wydajniejsza alternatywa dla fotosyntezy

Wiosna, astronomiczna już od siódmego lutego, to czas zjawisk nabierających rozpędu. Wszystko nabiera tempa i rozmiaru. Marcowe koncerty na rozgrzewkę po długiej zimie 2012, w towarzystwie azerbejdżańskiego pianisty – Elchina Shirinova były powrotem zespołu na ambony kameralnych świątyń muzyki. W krakowskim "Harrisie", radlińskim MOK-u i wałbrzyskim "Apropos" (w tym ostatnim jedynie sporadycznie zakłóconym przez odurzone alkoholem organizmy znad koryta) atmosfera sprzyjała zarówno kreacji jak i odbiorowi, mikrokosmicznej symbiozie nadawcy i odbiorcy. Crossinspiring?
Dwunastodniowa przerwa przed występami na Węgrzech wystarczyła na ustabilizowanie energii życiowej, na wylizanie ran po podróżach przynoszących spotkania z nieznajomymi. Postawa pełna otwarcia, potrzebna dla powiedzmy twórczej ekspresji bywa jak miecz obosieczny. Pomaga emanacji piękna, stając się jednocześnie kanałem zwrotnym, dla energii zachowań bliźnich operujących na innym poziomie inteligencji emocjonalnej, a nad tym zapanować nie sposób. Jakieś wnioski? Tak jak nie przystoi kupczyć w świątyniach, tak też niegodnie jest chlać i głośno wpierdalać tam, gdzie muzyczna atmosfera „nabożnego” skupienia przeważa, bo zasadniczo wynika z potrzeby większości słuchaczy.Te klubowe rozgrzewki przed
występami w Budapeszcie przypomniały mi  o emocjonalnym charakterze pracy na scenie. Duet z cygańskim (romskim) cymbalistą Miklósem Lukácsem oraz występ z towarzyszeniem Modern Art Orchestra były częścią inauguracji otwarcia nowoczesnego centrum muzyki. Ta chyba typowa, jak się okazało „salonówka” z dziennikarzami, ludźmi kultury oraz politykami z premierem Węgier siedzącym na czele w pierwszym rzędzie zdawała się jedynie to potwierdzać. Garderoby mrowiły się od medytujących przed wyjściem na scenę gwiazd węgierskiej kultury.
Mojemu trzeciemu już występowi w Budapeszcie nieodłącznie towarzyszył podziw, dla kulturowego endemitu, jakim stały się Węgry skazane na odosobnienie przez swój własny język. Uważnie przysłuchując się przemówieniom przeplatanym występami najznamienitszych postaci węgierskiej sceny muzycznej, których usłyszeć, a tym bardziej zobaczyć w mediach komercyjnych nie sposób, nie rozpoznałem ani  j e d n e g o  słowa! Węgierskie rzeczowniki odmieniają się na dwadzieścia siedem sposobów. Genetycznie mowa Madziarów klasyfikowana jest jako język aglutynacyjny. To właśnie owo charakterystyczne komponowanie słów na zasadzie łączenia „glutów” w dłuższe ciągi sprawia, że z niczym takie słowa nikomu oprócz Węgrów się nie kojarzą. Gdy jako dziecko oglądałem czechosłowacką telewizję, którą „łapaliśmy” bez problemu żyjąc w strefie nadgranicznej, podobne do polskich słowiańskie zwroty, odpowiednio osadzone w kontekście sytuacyjnym, w mgnieniu oka ujawniały swoje znaczenia. Węgierskie dzieci „latając” po obcojęzycznych kanałach muszą natrafiać na niemożliwą do spenetrowania, nawet przez dziecięcą intuicję, gęstwinę niezrozumiałych dźwięków. Wszystko, co nie jest ich mową ojczystą staje się kakofonią znaczeń. Wyobrażam sobie polskie dzieci, które z obcojęzycznej oferty kanałowej mogą wybierać jedynie programy po arabsku, grecku, bretońsku czy chińsku...
Człowiek wychowany w poczuciu tak silnej izolacji musi mieć szczególną potrzebę budowania jakiejś więzi, jakiejś społeczności, której członkowie muszą mieć równie silne poczucie jedności. Potrzebę tę musi potęgować fakt, iż jego najbliżsi „krewni” żyją w centralnej Azji na brzegami rzeki Ob…
Te małe, wiosenne preludia do majowych występów na festiwalach w Rumunii utwierdziły mnie w przekonaniu, że ciężki jest los jedynaka, i że praca na scenie musi mieć charakter dorywczy, bo może pociągać za sobą okresy duchowej rekonwalescencji… Rumunia - kraj ludzi z temperamentem! Przebieg rumuńskiej rewolucji oraz ekstrawagancki styl prowadzenia negocjacji narzucony przez promotora organizującego nasze rumuńskie koncerty są tego jaskrawym dowodem. Perspektywa zetknięcia się z obyczajowością, czy językiem Rumunów, z którymi jeszcze przed wojną dzieliliśmy trzysta pięćdziesiąt kilometrów pasa granicznego, zawsze silnie pobudza moja wrodzoną ciekawość oraz zamiłowanie do przygody. To w jej naturze leży przecież objawianie kolejnych tajemnic życia poprzez potęgę konfrontacji z nieznanym. Dwie dotychczasowe wizyty zespołu w Dacji uchyliły rąbka wielu z tych tajemnic niejednokrotnie czyniąc z nas świadków jego bezwstydnego łopotu.
Majowy wyjazd będzie więc podróżą sentymentalną, zaś uważna lektura wybranych rozdziałów przewodnika turystycznego przeplatana pobieżną lekturą podręcznika do nauki rumuńskiego ofiarą na ołtarzu Bogini Odważnych i Ciekawskich, na którym od lat, nieustannie tlą się kadzidła.

Kwiecień zapoczątkował również długą pauzę na zainicjowanie przygotowań do kolejnej trasy na Dalekim Wschodzie. Czekam na ten wyjazd jak na Wielką Przygodę. Grając rok temu po raz pierwszy dla chińskiej publiczności, uświadomiłem sobie jak nieprzewidywalny to odbiorca. Odmienność chińskiej rzeczywistości, najagresywniejszego de facto kapitalizmu zarówno wobec własnych obywateli jak i na planie gospodarki globalnej, gdzie Ameryka już dawno poszła w odstawkę na boczny tor, zauważalna jest w w każdym aspekcie życia codziennego. Najbanalniejszym, a zarazem najbardziej fascynującym przejawem owej odmienności jest kuchnia chińska. To ona stanowi oś oraz sens życia w Kraju Środka. Je się tam dużo i wszystko. Tak jakby Wielki Głód trwał w pamięci pokoleń, które „popasem” chcą z jednej strony złagodzić, z drugiej zaś zrekompensować sobie traumatyczne wspomnienie ogólnonarodowego pomoru sprzed ponad pół wieku… Intensywność fascynacji Chińczyków bogactwem spożywanych pokarmów jest bezgraniczna, zachłanna. Ich potrzeba, wręcz żądza różnorodności stworzyła specyficzny interwał ofert kulinarnych. Od przebogatej, dostępnej dla wszystkich po perwersyjną, przeznaczoną dla najbogatszych. Stek z zebry w karcie dobrej restauracji nikogo nie powinien w Chinach dziwić, ale danie przyrządzane z poaborcyjnych szczątków? Uniwersalizm w poszukiwaniu egzotycznej adrenaliny w czystym wydaniu nie zna granic. W prowincji Guangdong, w zakamuflowanych rewirach restauracji dla najbogatszych a zarazem najwykwintniejszych smakoszy, na których pasztet z wątroby hipopotama nie robi już wrażenia, tego rodzaju uczty mają miejsce.
Chcąc ułatwić chińskim odbiorcom muzyki dostęp do swojej głowy, a sobie do ich emocji zdecydowałem się poznać niezbędny leksykon mandaryńskiego by następnie wejść w zakamary jego składni. Bardzo pochłaniające to zajęcie. Najwięcej pochłania czasu, ale Chiny są tego warte. Poza tym przyjemność płynąca z samodzielnego wysyłania komunikatów w językach „egzotycznych” ma w sobie coś z atmosfery kontaktu z istotami pozaziemskimi, w którą tak pięknie wprowadza literatura science fiction, a ja uwielbiam science fiction. 
Jeżeli gdziekolwiek w dzisiejszym świecie rzeczywistość ma szansę upodobnić się do obrazów ze świata opisywanego przez autorów - futurystów, to właśnie w Chinach. Zahipnotyzowane, bezimienne masy ludzi ocierających się o siebie na każdym kroku bez śladu narzekań na brak machinalnego „przepraszam”. Smog, w którym tonie siedemdziesięciomilionowa aglomeracja Pekinu. Architektura epoki chińskiego, gospodarczego bumu. Lasy wznoszących się ku górze drapaczy chmur… Rosną w takim tempie, jakby natura nepotycznie faworyzowała ekosystemy pozwalając na istnienie wydajniejszej alternatywy dla fotosyntezy. W prowincjonalnych miastach odpowiadających wielkością ćwiartce Warszawy, która tak szczyci się wianuszkiem biurowców otaczających Pałac Kultury, dziesiątki, setki wysokościowców pną się ku niebu jak grzyby po deszczu sterydów. Ten, kto brzydzi się przejawami bogactwa niech pobytem w Chinach wystawi swój masochizm na ostateczną próbę. Chiny są obrzydliwie bogate.
Muzyka grana przez mój zespół czerpie z jazzu, więc dominuje w niej improwizacja. Muzyka z amerykańskim rodowodem, grana przez Polaków dla zalaicyzowanych muzułmanów, czy ateistycznych komuno-kapitalistów. Czy takie jest jej przeznaczenie? Pewne jest, że koncepcja ma się dobrze, bo wciąż ewoluuje, a w dodatku jest pojemna. Można ją faszerować własną wizją intymności. W takich zaciszach rozwadniają się statuty, liberalizują się dogmaty.

środa, 17 kwietnia 2013

Na sljeduścij raz nużna praigrat! (Następnym razem trzeba przegrać!)

      Powoli robiło się zimno. Podniecenie pierwszych godzin podróży w blasku jesiennego słońca odeszło w niepamięć. Październikowy wieczór na stacji w Wuppertalu na ubarwiony kolorami światła, co przeniknęło przez pryzmat raczej się nie zapowiadał. Ruch bynajmniej nie tężał, a do przebycia jeszcze szmat drogi. Już tylko samochody na miejscowych rejestracjach tankowały przed powrotem do domu. Stacja jakaś trefna. Mała i choć przy autostradzie to w sumie zakamuflowana. Żadnej restauracji czy motelu. Dystrybutory, kible, przekąski i napoje. Chwilowy przystanek do tankowania z konieczności. Gdy wskazówki zegara zbiegły się na dwunastce a temperatura spadła do trójki beznadzieja już od jakiegoś czasu bezwstydnie obściskiwała mnie w swych zaborczych ramionach. 
Po dłużących się w nieskończoność kwadransach kompletnego bezruchu nadjechał niewielki pojazd. Rozklekotany ford fiesta na berlińskich rejestracjach. Jego kierowca, młody chłopak o ciemnej karnacji szybko zatankował i wypił kawę. – Nie ma problemu. – odparł po angielsku zapytany czy zabierze mnie do Liège. - Jestem z Persji. - wyjaśnił widząc w mych oczach znaki zapytania w miejscu źrenic. Elektryczne zwarcie skojarzeń mimowolnie zastąpiło je obrazami. Iran - dzikie hordy nienawistnie toczące pianę z pyska już na samą myśl o Zachodzie, co odwrócił się od Boga i prawdy nigdy nie wstępując na drogę prostą.
Zauważyłem, że na tylnim siedzeniu spi drugi mężczyzna. Ruszyliśmy w noc. Kolorowe światełka kontrolek panelu w przytulnej kabinie samochodu wraz z równomiernie przesuwającą się pod kołami powierzchnią autostrady wyściełaną odblaskowymi pasami hipnotyzowały. Ten starzec ze zmierzwioną siwą brodą, odziany w owczy sweter był ojcem kierowcy. Żeby odwiedzić syna, pierwszy raz w życiu opuścił Iran. Podróżowali nocą, bo chłopak chciał mu pokazać Paryż o świcie. 
Rozstaliśmy się w Belgii. Szybka kawka w barze na tankszteli. Kilkanaście minut krzątaniny między tankującymi samochodami. Pod wskazany adres hotelu w Brukseli maszerowałem w niespełna godzinę później. Całonocną czujność zrekompensowałem prawie całodobowym snem. Rano, po śniadaniu, wyruszyłem w miasto, żeby zwiedzić centrum stolicy Europy i w końcu na własne oczy dokonać oceny zawartego z Unią sojuszu. Nawet pobieżne oględziny dworca centralnego dały mi solidne podstawy do niepokoju.
     Klub zapakowany był po brzegi. Ciasno ustawione stoliki i mrowie tłoczących się pod barem ludzi podkręcały poziom twórczej adrenaliny. Po Francusku nie mówiłem od ponad dziesięciu lat, moderowałem więc nonszalancję ograniczając się do gawędy po angielsku. Śmiech publiczności upewniał, że będzie ona w stanie połknąć również śpiewane teksty. Moje pierwsze standing ovation felt real good. Po występie zdecydowałem, że do Polski wrócę tą samą sprawdzoną metodą. O koncercie w brukselskim klubie powoli zapomniałem, choć wciąż czekałem na gażę, w ramach nagrody za wygraną w konkursie, która przynosząc mi pieniądze i przychylność dziennikarskiego słowa, na wieczność pozbawiła mnie perspektyw na tak miło zapowiadające się przyjaźnie z pozostałymi finalistkami. Gdy nadszedł mail z Azerbejdżanu z zaproszeniem na festiwal do Baku, wyjaśniający, że ktoś tam z tej Brukseli coś tam komuś w Azerbejdżanie, dorzuciłem je do puli pozytywnych konsekwencji werdyktu jurorów.
      Perspektywa wyjazdu bardzo była mi na rękę. W owym czasie od ponad półtorej roku uczyłem się arabskiego jak opętany i praktycznie w głowie miałem czyściutki islam. I choć Azerbejdżan jest tak muzułmański jak Polska katolicka, był przecież pierwszym krajem spod znaku półksiężyca, do którego miałem pojechać i do tego zagrać koncert. Wiedziałem, że Morze Kaspijskie, że ropa, że Karabach, że kawior. Najistotniejsze było jednak to, że na południu granica z Iranem, który nagle znalazł się w zasięgu ręki.
Iran jest dla ultra Szyizmu tym czym Arabia Saudyjska dla skrajnego Sunnizmu. Obowiązuje tam bezwzględna odmaina szariatu (czy istnieje jakaś mniej bezwzględna?), która nakazuje kamienowanie za cudzołóstwo, czy karę śmierci za bezmyślność w obchodzeniu się z alkoholem w miejscach publicznych. A hell of a thrill
Żurek, wielbiciel podróży po bezdrożach, któremu jeszcze nie udało się dotrzeć chyba tylko na Antarktydę, zapewnił mnie, że nie ma mowy o żadnym szaleństwie, o czym ostatecznie przekonała mnie lektura Lonely Planet. Ujrzałem zielone światło. O swoich planach od razu poinformowałem kolegów z zespołu proponując wspólną przygodę. Powody, dla których musieli mi odmówić, posypały się jak paciorki z naszyjnika kupionego na odpuście, zerwanego z szyi dziecka nagłym szarpnięciem brutala. Jak się tam dogadamy? - Porwą nas. - Zabiją nas. - Mam rodzinę, więc nie bardzo mogę ryzykować...
Czekała mnie samotna podróż w nieznane. 
Nie chciałem ich winić. Sam dopiero co przepracowałem swoje własne obawy.
     Z załatwieniem wiz uporałem się w trzy tygodnie. Byłem gotowy. Do Azerbejdżanu przyleciałem przez Wiedeń. Kabul, Dubai – oznajmiały tablice odlotów na lotnisku imienia starego Aliyeva - założyciela dynastii, której już trzecie pokolenie przysposabiane jest do przejęcia kontroli nad rodzinnym biznesem.
W tłumie oczekujących przy wyjściu na hale główną ujrzałem kartkę ze swoim nazwiskiem. Niski, śniady, szczupły mężczyzna w czarnym garniturze zaprowadził mnie do ogromnego mercedesa. Kraina ropy naftowej i kawioru. Popołudniowa próba dźwiękowa i koncert zagrany w olbrzymim, bajecznie zlokalizowanym amfiteatrze przekonała mnie jednak, iż „kaukaska logistyka” nie prędko ma szansę na status wyrażenia frazeologicznego odnoszącego się pochlebnie i z powagą do stylu organizacji pracy typowego dla Kaukazu. Chłopaki opuścili Baku samolotem jeszcze przed porannym wezwaniem na modlitwę. Ja, zjadłszy na obiad baranie jaja udałem się taksówką na miejsce, z którego odjeżdżały autobusy do Teheranu. Jeden dziennie. 
Baku jest potwornie drogim miastem. Dużo droższym od Warszawy. Chcąc wydać dwadzieścia manatów, wystarczy pomyśleć, że każdy manat to euro. To od razu racjonalizuje zapał towarzyszący wydawaniu środków na obczyźnie.
Taksówkarz wysadził mnie w sercu jakiegoś monstrualnego blokowiska, które jak okiem sięgnąć przypominało zamieszkały plac budowy. Trzydziestoklatkowe dwudziestopiętrowce afiszowały się barwnym kalejdoskopem suszących się po balkonach ciuchów. W oddali widniała samotnie stojąca buda, a przy niej autobus. Na irańskich blachach. Kilku mężczyzn rżnęło w karty. Podszedłem bliżej omijając pobliskie rumowisko i łamaną ruszczyzną wyjaśniłem, o co mi chodzi.
- Pasport. – zaintonował ni to po rusku ni to po angielsku mężczyzna koło trzydziestki . Zawahałem się przez moment, po czym niepewnie wręczyłem mu dokument. Opuścił budę zabierając go ze sobą, a mnie pozostawiając na pastwę brzęczenia świetlówki i milczącego towarzystwa nieogolonych karciarzy o wielkich bebechach. - Pasport? – zapytałem gestykulując, zaniepokojony przedłużającą się rozłąką z jedynym posiadanym dokumentem. Ściskająca karty dłoń bełkoczącego coś po persku grubasa wskazała drzwi wyjściowe.
     Wnętrze autobusu przypominało przymkniętą wiekiem, ogromną trumnę. Siedzący za kierownicą mężczyzna robił jakieś notatki wertując wnikliwie małą książeczkę. Mój paszport! Zapłaciłem za bilet. Do odjazdu pozostało kilkanaście minut. Opuszczaliśmy Baku, mimo, iż większość miejsc w autobusie była pusta. Imponująca architektura przeinwestowanego centrum stolicy pozostała za naszymi plecami i w moich wspomnieniach. W miarę jak oddalaliśmy się w głąb kraju, krajobraz powoli zmieniał się w nieco niedoinwestowany. Mijaliśmy chude kozy, popadające w ruinę domostwa, chyboczące się na rozklekotanych zawieszeniach stare moskwicze. Mimo to, czujność ojca narodu, którego wizerunkami oblepione były przydrożne bilboardy rozpościerała swe opiekuńcze ramiona nad tą z pozoru zapomnianą przez Allaha krainą. 
Około trzeciej nad ranem autobus zwolnił kołysząc się na wyboistej, wiodącej przez jakieś pustkowia drodze, po czym zastygł w bezruchu. Ucichł silnik. Zgasły światła. Zapadła gęsta ciemność, której początkową ciszę powoli dominowało chrapanie kilkunastu mężczyzn śpiących w fotelach i na podłodze. Nie mogąc zasnąć samotnie siedziałem w mroku. Nie rozumiałem, dlaczego stoimy. Nie wiedziałem jak długo to potrwa. W ogóle przestałem rozumieć, dlaczego się tu znalazłem. Sygnały generowane przez chrapiących tężały wraz z zapachami. Popuszczały skarpety i pachy. To ostatecznie teleportowało mnie do krainy snu.
    Poranek przywitał nas słoneczny i upalny. Było jakoś po ósmej. Blask słońca po kilkugodzinnej drzemce pobudzał do zainicjowania jakiejś gadki szmatki. Jeden z pasażerów wyjaśnił mi po rusku, o co chodzi, odradzając przy tym robienie zdjęć. Wsjo jasna. Granicę otwierali dopiero o dziewiątej. Zabraliśmy swoje bagaże i odprowadzając wzrokiem autobus oddalający się w nieznanym kierunku, potulnie czekaliśmy bez określonego celu.
Kierowca pojawił się znienacka i dał znak do odjazdu. Pasażerowie w pośpiechu poderwali swoje bagaże odrobinę już znużeni dwugodzinnym biciem piany. Zadziwiająco silna dłoń odzianego w postrzępiony tu i ówdzie uniform urzędnika państwowego o raczej niskopiennej posturze chwyciła mnie za ramie zanim zdążyłem ruszyć w ślad za innymi. – Dawaj! Paszli! – rzucił głosem nie znającym sprzeciwu. Korzystając z pośpiechu, z jakim pozostali pasażerowie przygotowywali się do odjazdu wkręcał swój własny teatrzyk. Mijaliśmy kręte korytarze. Wspinaliśmy się po schodach. Jego ciągłe ponaglanie sztucznie potęgujące atmosferę popłochu pozbawiały zdolności racjonalnej analizy sytuacji. Kanciapa na końcu korytarza rozmiarem przypominająca sracz rozwiała tajemnicę celu całej tej nerwowej bieganiny. - U tiebia pjat dolaraw jest? – pociągnął z grubej rury siedzący w czapce stylizowanej na element ruskich mundurów galowych chybaoficer.
Szybko znalazłem się w autobusie. Gładko przemierzyliśmy rzeczkę, zasieki wzdłuż betonowych murów docierając do stanowiska strzelców uzbrojonych w ciężką broń maszynową. Wjeżdżałem do Iranu. Biały terminal kontroli celnych – symbol nieskazitelności, ale również nieomylności charakteru drogi obranej półtorej milenium temu przez młodszych braci wyznawców Chrystusa stawiał na baczność. Elektryzowany barwą niewinności poczyniłem ostatnie korekty zachowań przywleczonych ze świata zachodu! Jakieś kobiety w pośpiechu owijały przed bramą wejściową głowy chustą. Jakieś grupy ludzi nerwowo przepakowywały ogromne torby. Zrozumiałem, ze czas ubrać długie spodnie. Za skuteczne przeprowadzenie odpraw celnych na przejściu w Astarze najwyraźniej odpowiedzialne były kobiety. Mężczyźni zajmowali się nadzorowaniem ich pracy. Granicę po irańskiej stronie przekroczyłem bez żadnych fajerwerków. Zero kontroli osobistej, czy przesłuchiwania w zacisznym pokoiku (standard przy wjeździe do Izraela na paszporcie z wizami krajów „osi zła”, gdzie rutynowo trzeba udowodnić własną niewinność.)
     Na ulicy przylegającej do terenu przejścia granicznego, od razu obskoczyli mnie cinkciarze. Kierowca autobusu czekał na nas spokojnie popalając pety. Szybka transakcja na gębę i z ręki do ręki. Nawet nie wiedziałem, jaki obowiązuje kurs. Opuszczaliśmy to pełne życia miasteczko udając się wzdłuż Morza Kaspijskiego na południe, do Rasztu. Inny świat. Przepastne doliny, na dnie których ciągnęły się kręte nitki krajowych dróg i…pola ryżowe. Atmosfera w autobusie stała się bardzo towarzyska. Wręcz braterska. Posiłek zjedliśmy wspólnie, dzieląc jedzenie i rachunek. Przepyszne, napakowane słońcem smażone pomidory, ryż i baranina. Gdy wieczorem wysiadaliśmy na jednym z czterech gigantycznych dworców autobusowych Teheranu rozstawaliśmy się jak grupa dzieci powracająca z  kolonii letnich w Andrychowie. W uściskach i z uśmiechami na twarzy. Irańczyk, z którym kilka godzin rozmawiałem przez ruskiego „tłumacza” żegnał się ze mną niczym czuły kochanek. Z jednej strony w kraju, gdzie mężczyźni zwyczajowo manifestują swą przyjaźń prowadzając się za ręce odziani np. w wojskowe mundury trudno jest przyjezdnemu polegać na logice w interpretacji takiego pożegnania. Z drugiej zaś strony w świecie muzułmańskim, restrykcyjnie ograniczającym dostęp do kobiet, te powszechnie praktykowane sposoby okazywania przyjaźni zrodzonej pomiędzy mężczyznami bywają również tradycyjnie akceptowaną przykrywką dla zachowań homoseksualnych. Tym naiwnym i tym wyrachowanym równie łatwo się tu pomylić. Pożegnaliśmy się więc jak dwaj przyjaciele. W książce do perskiego zapisał mi swój adres, co odebrałem to jako zaproszenie na przyszłość. Mimo zmęczenia czułem się silnie pobudzony. Nie chciałem czekać. Szybka toaleta, zakup biletu. Stanowisko, z którego odjeżdżał mój autobus znalazłem bez problemu. Jechałem do Szirazu.
    Czternastogodzinna podróż przez kamieniste, pustynne doliny Persji przeniosła mnie w strefę upału, pod wpływem którego miasta sprawiały wrażenie wymarłych. Sziraz był jednym z takich miast. Ulokowany pośród skalistych gór wyglądem przypominających krajobraz Marsa w kolorze kawy z mlekiem jest na tym pustkowiu istną metropolią. Autobus stromo zanurzał się w głąb miasta. Otaczały nas budynki, których kolorystyka była już tylko kontynuacją barwy pustyni. Smażąc się w podzwrotnikowym słońcu, skorupy wszędobylskich paykanów (irańskich odpowiedników naszego malucha) zażywały żarowej kąpieli w bezlitosnych promieniach gwiazdy-żywicielki. Szybko udałem się taksówką do hotelu. Lonely Planet podpowiadał miejsca, sugerował ceny. Wziąłem szybki prysznic i od razu wyruszyłem na Sziraz - kolebkę bahaizmu. Ta najmłodsza na świecie religia monoteistyczna, jest oficjalnie w Iranie zdelegalizowana, a jej wyznawcy prześladowani. Ich status podobny jest do tego chrześcijan z czasów, gdy chrześcijaństwo wciąż było uważane za heretycką sektę założoną przez nieznanego jeszcze wtedy historii żydowskiego apostatę. Moje poszukiwania jakichkolwiek bahaickich symboli spełzły więc na niczym. Zjadłem coś z Polakami napotkanymi w hotelowym korytarzu. 
– Przyjechaliśmy do Iranu na dziwki. – chełpili się celem swojej wyprawy. Zmęczony ich towarzystwem, podróżą z Baku oraz godzinami spaceru w prawie pięćdziesięciostopniowym upale wróciłem samotnie do hotelu. Padłem na wyro. Rozbuchana żarem słońca i emocji głowa nie pozwała zasnąć. Zmrok powoli ogarniał miasto. Ulice zaczynały gwarnieć. Wiercąc się w półśnie w mokrej od potu pościeli, przez okno hotelowego pokoju na pierwszym piętrze wsłuchiwałem się w odgłosy ruchliwej ulicy, która zdawała się przeżywać rezurekcję. Szum wentylatora mieszał się z nawoływaniami sklepikarzy. Brzęczące silniki motorów na chwilę dominowały muzykę dobiegającą z restauracji naprzeciw. Mieszały się ze sobą jak mój sen mieszał się z jawą. Pulsowały w gorączce. Cisza zapadła dopiero nad ranem. Bezsenna noc przypomniała mi jak smakuje samotność. - Minie sporo czasu zanim znowu będe się u siebie. – myślałem wpatrując się otępiale w plamy po zaciekach na suficie.
     Miałem dość Szirazu. Rano spakowałem bety i złapałem taksówkę na dworzec. Na autobus do Esfahanu. Jeden dzień wystarczył, żeby zmęczyć się tym ponad milionowym, pustynnym skupiskiem ludzkich istnień. Kierowca paykana śmiał się od ucha do ucha. Uparcie próbował mi coś wytłumaczyć. Nastawienie Irańczyków do przyjezdnych jest uderzające. Dużo się śmieją. Są chętni do pomocy i choć nie sposób się z nimi porozumieć to intencja tych komunikatów wysyłanych poza słowami nie jest trudna do odgadnięcia. Mijane w drodze powrotnej na północ krajobrazy już mnie tak bardzo nie interesowały. Moja uwaga skoncentrowała się na pasażerach. Mężczyzna siedzący obok mnie okazał się być lekarzem. Dzięki jego wyedukowanej angielszczyźnie gawęda naprawdę dobrze się kleiła. Gdy dojeżdżaliśmy do celu nalegał nawet, żebym kilka dni spędził w jego rodzinnym domu. Zaskakujące. Podczas podbojów muzułmańskich islam został Persji narzucony. Historycznie więc Persowie od ponad tysiąca lat żyją de facto pod jego zaborem, islam bowiem zdominował zarówno kulturę jak i religię przedmuzułmańskiej rzeczywistości Persji. Eksporterzy islamu – Arabowie  n i g d y  do swoich domów nie zapraszają.
   Popołudnie w Esfahanie spędziłem na Imam Square. Wzorem biesiadujących na trawniku irańskich rodzin kupiłem sobie jakąś „kulaszkę” i zabrałem się do jedzenia. Kilku chłopaków przysiadło się do mnie przyglądając mi się z zainteresowaniem. – We are soldiers for Ahmadinejad. – wyjaśnili. Z niewinną zazdrością słuchali jak wymieniam amerykańskie miasta, które widziałem na własne oczy. Ci zachwyceni Zachodem młodzi żołnierze, powierzający mi sekret swojej krytycznej postawy wobec własnego państwa i przywódcy, nie pasowali do obrazów wrogiego Iranu aplikowanych przez CNN. W mojej głowie rozumienie pojęć właśnie się aktualizowało. Nagle zdałem sobie sprawę, że imperializm nie jest przeciwległą do komunizmu siłą, zaś krytyka Iranu, tak notoryczna w mediach świata zachodu jest jedynie propagandą w obronie interesów upadającego imperium amerykańskiej buty, która bez obciachu ujawniła się ostatecznie za panowania Busha juniora. Polityczno-religijne igraszki dużych i upartych mają swoje konsekwencje. Ci żołnierze, którzy pośrednio nie uważali islamu za swe dziedzictwo narodowe, a swym krytycznym nastawieniem nie podpisywali się pod skutkami polityki irańskich elit rządzących, jeszcze przez wiele lat po zakończeniu służby wojskowej nie będą mogli opuścić swojej ojczyzny. Tyle pożytku z popołudnia na trawniku.
  Do Teheranu postanowiłem powrócić pociągiem. Tak dla urozmaicenia. W holu ogromnego budynku stacji byłem jedynym obcokrajowcem. Ustawiłem się w pierwszej lepszej kolejce. Łatwość, z jaką kasjerka posługiwała się tą swoją Bóg wie gdzie wyedukowaną angielszczyzną oraz to, że podczas całej podróży z żadną kobietą nie zamieniłem jeszcze ani słowa, zapraszały do porzucenia oficjalnego tonu rozmowy. Czasu było niewiele. Zacząłem ją wypytywać o jakieś nieistotne sprawy, żartować. Mimo, iż piłeczki podkręcałem niebanalne, odbijała bez wahania. Nie musiałem się powtarzać. W rzeczywistości zdominowanej przez męski punkt widzenia kobiety muszą być ambitne. Ponad wszystko pragną wiedzy, w którą inwestują całą swoją powagę. Muszą ustawicznie kierować się sprytem, chcąc, w otoczeniu mężczyzn, wodzić intelektualny rej, żeby w konsekwencji móc powodzić ich za nos.
What good? Iran good or Lahistan good? - zapytał wąsacz, gdy nastrój panujący w pokoiku nieco już zelżał. Władał angielskim najbieglej z całej trójki. Czułem się pobudzony. Nie tylko ja. Już po chwili, sam odbijałem piłki w rozmiarze lekarskim, podkręcane przez grupkę przepytujących mnie w kolejowym komisariacie policjantów. Przy kasie poczułem się chyba zbyt swobodnie.
Lahistan good. Iran veeeery good! - odpowiadałem z pięć razy na to samo pytanie ku uciesze mundurowych. Atmosfera, w jakiej opuszczałem komisariat przypominała bardziej zakończenie oficjalnej wizyty państwowej. Zdecydowałem, że na przyszłość nie będę zadawał pytań kobietom w miejscach użyteczności publicznej.
       Na peron wchodziło się jak do samolotu. Kontrola biletów, bramki. Wspólnie czekamy na podstawienie pociągu. Wspólnie maszerujemy na peron. Nastał wieczór. Rozmowy w przedziale nie kleiły się. Umościliśmy sobie więc leżanki i odpłynęliśmy chłodzeni równomiernym powiewem z klimatyzatora pod sufitem. Obudził mnie dłuższy bezruch. Staliśmy po środku pustyni, na horyzoncie której rysowały się jakieś góry.
   Dla zabicia czasu, naładowani energią nocy spędzonej w chłodzonym pomieszczeniu, postanowiliśmy się czegoś o sobie dowiedzieć. Nasza głośna rozmowa przyciągnęła pasażerów z innych przedziałów. - What job? - zapytał ktoś stojący w korytarzu. Próbowałem wyjaśnić, że wokalista jazzowy. Bezskutecznie. Arabskie słowa kompletnie się nie sprawdzały. Zdecydowałem się więc na krótką prezentację. Chwilowa, pełna konsternacji cisza była już tylko pierwszą jej konsekwencją. Całe towarzystwo parsknęło po chwili śmiechem, głośno rechocząc. Omówili coś przekrzykując się nawzajem, po czym wydelegowali reprezentanta, żeby mi pokazał, o co w tym śpiewaniu chodzi. Coś tam pojęczał na religijną nutę w rytm miarowo klaszczących pasażerów z przedziału. Żeby zachować towarzyski fason, też go wyśmiałem. Podróż minęła nam wesoło i przyjaźnie.
       W stolicy żagle napędzające kadłub mojego podróżniczego zapału obezwładniła flauta. Nie chciało mi się niczego zwiedzać, ani szukać hotelu. Poczułem się na tyle pewnie i bezpiecznie, że myślałem nawet o spędzeniu nocy na ławce w parku. Ruszyłem przed siebie bez celu. Wyróżniający się pośród morza paykanów linią, kolorem i szykiem peugeot zatrzymał się tuż obok mnie. - Szukam dworca autobusowego. - odrzekłem zapytany, czy nie potrzebuję pomocy. Posługujący się nieskazitelną angielszczyzną kierowca, sprawiał wrażenie najbardziej ogarniętego z całej trójki. Na tylnym siedzeniu miejsca wystarczało dla mnie i plecaka. Ten, obok, którego usiadłem był raczej małomówny. Majątku dorobił się na handlu narkotykami z Japonią. Tam gdzie za słowa płaci się życiem człowiek uczy się jak czerpać radość z obserwacji. Czując nieodpartą potrzebę poddania się błogiej dyktaturze ciepłej ręki przewodnika bez wahania przyjąłem ich zaproszenie na imprezę w górach. Miałem nadzieję, że nie zaproponują mi wódki. Po kilku godzinach wspólnie spędzonych na leżakowaniu popartym konsumpcją frykasów pożegnaliśmy się na dworcu nie wymieniając się mailami. W oczekiwaniu na wieczorny autobus do Asztary wspominałem miniony dzień. Dziewczyny, które do nas dołączyły. Ich tańce bez nakryć głowy. Nerwowy dyskomfort, z jakim skupiały się w tym karykaturalnym tańcu na reakcjach zgorszonych przechodniów. Oni również chcieli spędzić to wolne popołudnie nad rzeczką w zgodzie z wpojoną im wizją wolności i spokoju.
   Wpadając za horyzont, słońce, niczym ogromny wir, pogrążało otulającą miasto od zachodu wielką, pomarańczową łunę. Muezzini dogmatycznym zawodzeniem żegnali tlące się resztki dnia. W wieczornym skupieniu ich głosy rozbrzmiewały majestatycznie. Rozpływały się w ciepłym, wieczornym powietrzu popadając w niebyt wraz z więdnącą czerwienią ostatnich podrygów słonecznego blasku by na dobre oznajmić nadejście nocy.
   Autobusy z Teheranu odjeżdżają we wszystkich kierunkach co godzinę. Wczesnym rankiem znalazłem się w miasteczku na granicy, w którym rozpocząłem swoją perską przygodę. Kupiłem podpłomyk i skierowałem się w stronę przejścia. Irańska celniczka pobieżnie przejrzała mój paszport, po czym odprawiła mnie na odsieb wskazując Północ.                                           
   Podczas azerbejdżańskiej kontroli wszystko szło gładko dopóki informacja, ze jestem Polski nie rozniosła się wśród celników z sąsiadujących kanciap. Polska drużyna dzień wcześniej pokonała Azerbejdżan jeden do zera. Początkowo żartobliwa sytuacja, nagle straciła swój pierwotny kontekst oparty na kurtuazyjnej wymianie dowcipów. Kiedy dotarło do mnie, że jeden z umundurowanych i uzbrojonych urzędników przegraną traktuję jako przejaw narodowej hańby, a mnie jako przedstawiciela tych, co wymierzyli policzek azerskiej dumie narodowej zamieniłem się w słuch.
- Znajetie. - spuentował swój długi monolog starszy celnik podpowiadając mi kolejny, usprawniający mechanizmy moich życiowych strategii frazes.
- Na sljeduścij raz nużna praigrat!  

niedziela, 14 kwietnia 2013

Lepsze czasy

    Decyzja zapadła. Jedziemy obczaić co u Dudusia. Paluch przy okazji kupi sobie w Paryżu tańszy bilet do USA. Czas był dobry. Zero obowiązków czy zobowiązań wobec kogokolwiek. Mijał bez pracy. Bez pieniędzy... 
Z Dudusiem nic mnie w sumie nie łączyło, oprócz tego, że kiedyś zaprosił mnie na chatę, podał lufę nabitą materiałem własnej produkcji i tak się zaczęła przygoda, a że do pierwszego razu zawsze lgnie sentyment długo się nie zastanawiałem. Paluch załatwił jego belgijski adres od dziewczyny z szóstki, do której kiedyś Duduś coś tam podobno pisał… Po całodobowej podróży, z przerwą na nocny bezruch w autostopie i sen pod chmurą dotarliśmy do Paryża. Nocleg jak zwykle u Doroty, w wynajmowanym przez nią Chambre de bonne. Tym razem w siedemnastej dzielnicy. Przy Rue de Ranelagh, tuż obok ówczesnej czeskiej ambasady. W sumie to nieźle wypasiony skrawek miasta. Szykowna brama wejściowa. Równie szykowne pomieszczenie przedsionka klatek schodowych i ta podejrzliwie reagująca na nasze przywitania konsjerżka. Atmosfera nasączonego zapachem staroci, zatopionego w półmroku, wąskiego korytarza dla służby, do którego prowadziły drzwi po prawej, w oka mgnieniu uzmysławiała, iż istnienie w kamienicy dwóch odrębnych światów jest faktem. Kręte, wąskie schody przez sześć pięter prowadziły na poddasze pełne klitek typu dwa na trzy z dzielonym przez wszystkich mieszkańców wychodkiem. Przed oczami przebiegały sceny z Polańskiego. Za dnia panował tam kompletny bezruch przemieszany z martwą ciszą, czasami tylko przerywaną odgłosami sapania lokatorów umęczonych drogą powrotną z wypadu po butelkę wody do sklepiku na dole. Gdzieniegdzie dawało się słyszeć muzykę dobiegającą przez drzwi apartamentów tej dziewiętnastowiecznej kamienicy, za którymi kryły się ich ogromne kuchnie.
    Obraz mojego blokowiska powoli roztapiał się w niepamięć. Dorota czas romantycznych uniesień pod wpływem atmosfery Paryża miała już jednak za sobą. Magiczny rok jej pierwszych, dorosłych, choć wciąż dziewczęcych doświadczeń okresu dziekanki wziętej jeszcze przed rozpoczęciem studiów filologicznych właśnie dobiegał końca. Gdy ona zajmowała się dziećmi z burżuazyjnych dzielnic, ja szlajałem się z Paluchem po mieście. Jako, że odwiedzałem Paryż już któryś raz z kolei w przeciągu zaledwie paru miesięcy z obojętnością wziąłem na siebie rolę przewodnika. Perspektywa zwiedzania Bystrzycy Kłodzkiej pewnie znacznie bardziej by mnie ożywiła. No bo co! Dzielnica ŁacińskaPlace de la Concorde i wyrastająca z niego Avenue des Champs-Élysées, Łuk Triumfalny, no i okolice placu Pigalle. Typowy plan wycieczki dla japońskiego turysty, który na zwiedzenie całej Europy, do której oczywiście nigdy już nie powróci, ma dwa tygodnie i dobrze o tym wie. Tylko konkret! 
     Montmartre jak zwykle pełen był turystów podziwiających panoramę Paryża, która zdrowego człowieka zawsze skazuje na podziw. Łatwo tam siedzieć godzinami, obserwując przewijające się tłumy turystów. Od razu podłączyła się do nas głośna grupa legitymujących się mroczną karnacją, uśmiechniętych chłopaków ze słonecznego Maghrebu, bardzo z resztą chętnych do rozmowy. W ostatniej chwili zauważyliśmy, że ich zwinne, śniade dłonie równie chętnie próbują otworzyć przytwierdzony do paska spodni portfel Palucha. Na szczęście w porę. Intuicyjna podejrzliwość człowieka w podróży czy ludzka podejrzliwość względem bliźniego? Raczej przekleństwo ksenofobicznego wychowania, rzucone na kilka generacji pozamykanego na świat PRL-u, w którym jedyną  etnicznie wyróżniającą się grupą byli Cyganie. Stracone pokolenie Pszczółki MaiPodróży za jeden uśmiech czy pozbawione perspektyw na życie w braterskiej koncepcji świata pokolenie Krzyżaków. Czujność zakorzeniona w tym ksenofobicznym dziedzictwie tym razem ocaliła nas przed smrodliwym bukietem konsekwencji.
    Kolejną noc znowu spędziliśmy leżakując na podłodze u Doroty. Całonocne pogawędki po powrocie z miasta, przy winie na naszą kieszeń, paryskim Radio Jazz i z pobliską Wieżą Eiffla, żarzącą się niczym lampka nocna nad dachami kamienicy miały w sobie atmosferę wigilii jakby potęgowaną podświadomym przeświadczeniem o nadchodzącym końcu Świata, i że następna taka już nie nadejdzie. I w sumie nie nadeszła. Drogi życiowe Doroty i moja miały wkrótce się rozejść, a Paluch powiesić. Jednak w takich chwilach życie staję się bezkreśnie kojącym lazurem oceanu perspektyw oraz wiary w prawo do bycia ich udziałowcem.
    Nazajutrz ruszyliśmy metrem do Porte de la Chapelle pod zjazd na A1 i od razu podreptaliśmy z plecakami w dół rampy. Oprócz nas kilka par jadących do Amsterdamu próbowało za pomocą zabazgranych kartonów sygnalizować chęć podróży na północ. Po kilkudziesięciu minutowym oczekiwaniu, medytując gorzko nad pobudkami tych, co nie reagują na błagalne sygnały autostopowiczów uruchomiliśmy alternatywną strategię wyrwania się z grawitacji rozpędzonej i obojętnej na przybłędów stolicy. Światła sygnalizacyjne na górze! Na czerwonych, bezpośrednie starcie werbalne rozpuszcza obojętność większości kierowców. Jak na przesłuchaniu zaczynają zdradzać cel swej podróży, lub przynajmniej zaprzeczają, że nie jadą tam gdzie chcemy. Metoda „na konfrontację” sprytną acz łagodną z łatwością przyciska do muru większość francuskich kierowców. Wyjątek stanowią ci dobrze pamiętający czasy Generała De Gaulle’a, a opowieści o Drugiej Wojnie Światowej znający z pierwszej ręki. Nasza przyjazna cierpliwość na chwilę cywilizuje ich oblicza. Prędkość bowiem, z jaką już za chwilę zapierdalać będą z górki w swych rozpędzających się maszynach w mgnieniu oka przywróci ich we władanie zwierzęcej naturze praprzodków. Zanik wyrzutów sumienia zwykle powodowanych ignorancją wobec wszystkiego, co na zewnątrz i w bezruchu będzie w dodatku postępował wprost proporcjonalnie do wzrostu tej prędkości. Co z tego wynika? U podnóża rampy na złapanie okazji nie ma żadnych szans.
     Do Brukseli dotarliśmy późnym popołudniem. Paluch uparł się żeby pod adres Dudusia dotrzeć z buta. Spoko.
Bruksela jest stolicą najdalej na północ wysuniętego przyczółka francuskojęzycznego romanizmu, który w połączeniu z Flamandzkim germanizmem zwany jest Belgią. Niska zabudowa z czerwonej cegły czy nawet te ażurowo upstrzone fasady zabytków rynku jej starego miasta, w zestawieniu z majestatycznymi cielskami paryskich kamienic muszą dawać Belgom do myślenia. Kosztowny przepych architektury stolicy ich imperialistycznych pobratymców z południa dowodzi, że tamci najwyraźniej
o d r o b i l i  lekcję ze sztuki podbojów.
Błąkając się przez półtorej godziny w gęstniejącym mroku, dotarliśmy do celu. Na sygnał dzwonka nikt nie zareagował, aczkolwiek drzwi otworzyły się bez trudu. Na końcu mrocznego korytarza, przez szpary w ościeżnicy majaczyło blade światło. Dobiegały do nas jakieś stłumione głosy. Zapukałem do drzwi i nie czekając na odpowiedź powoli je uchyliłem. Na środku pomieszczenia bez okien znajdował się niski, oświetlony bladożółtym światłem stół. Nad nim, na długim kablu, zwisała zakurzona żarówka. Chyba sześćdziesiątka. Na stole spoczywał mocno nadpity, dziesięciolitrowy baniak z winem, szklanki do herbaty w różnym stopniu wypełnione czerwonawym płynem, paczka tytoniu na wagę, maszynka do skręcania papierosów oraz kanapki, upstrzone fantazyjnie zakiepowanymi w nich petami. Chyba sprzed paru dni. Dookoła stołu zdumieni biesiadnicy wpatrywali się w nas z milczącą powagą.
- Dobry wieczór. - rzuciłem nonszalancko prawie wszystkim, czym bez zastanowienia byłem w stanie po francusku zabłysnąć. - Szukamy naszego kumpla. - dodałem po dłuższej, nerwowej przerwie na ułożenie kolejnego zdania.
- Co on kurwa gada?! Lidka! Ty coś tam po francusku składasz - wycedził teatralnym szeptem siedzący na taborecie mężczyzna o poczerniałych paznokciach.
Ułamek sekundy dzielił mnie od erupcji wysyłąjącej impuls do rozwiązania tej absurdalnej łamigłówki. Belgia? Żarówka bez żyrandola? Baniak z winem i kiepy w kanapkach? Rodacy!!! Atmosfera rozluźniła się w mgnieniu oka. Trafiliśmy pod  w ł a ś c i w y  adres. Blue bingo!
A Duduś? Od jakiegoś już czasu pracował na wsi na „stałce”, zaś nowopoznani rezydenci tego popadającego w ruinę domu od dawna siedzieli bez roboty. To dlatego wieczorami, przy baniaku wspólnie czekali na lepsze czasy. 

piątek, 12 kwietnia 2013

Odmienne tradycje wędliniarskie

    Jedni piszą o modzie, inni o sprzęcie komputerowym, jeszcze inni o problemach seksualnych. Mnie te tematy jakoś do literackich wypróżnień nie nakręcają.
   Francja przez lata wymościła sobie szczególne miejsce w moim…wnętrzu. Pierwszym językiem, którego zacząłem się uczyć z oddaniem podsycanym pasją poznania był francuski. Pod wpływem lektury „Zwrotnika raka”, za cel pierwszych autostopowych podróży początkiem lat dziewięćdziesiątych, obrałem właśnie Paryż. Nigdy nieukończone studia romanistyczne (w sumie to ledwo rozpoczęte) były już tylko wonnie tlącym się kadzidłem na ołtarzu fascynacji Heksagonem. Endemiczny w skali Europy styl i estetyka organizacji państwa, gdzie wszyscy od dawna i z godnością ponosili cenę wygody życia bardzo mi imponowały. Opływowe kształty TGV, telefony na karty z chipem (w Polsce z ulicznych telefonów dzwoniło się za friko, na łyżeczkę lub opornik), przemieszczanie się po mieście nowoczesnym metrem z mapą jego labiryntów w garści, czy Minitel - francuski odpowiednik, a za razem prekursor światowego Internetu.
     Wraz z przekwitem zafascynowania technologiami cywilizacji, co o dekady wyprzedzała rzeczywistość, którą pozostawiłem w ojczystym gnieździe, moja uwaga powoli koncentrowała się na aspektach życia spoza sfery francuskiego transportu publicznego. Oprócz naprawdę sporadycznego kontaktu z serem mimolette, przebogatymi w smaku, suszonymi saucissons, czy chrupiącymi, aksamitnymi bagietkami utaplanymi w rillettes de canard, uwagę przykuwał również fakt, iż Francja, w przeciwieństwie do Polski, nie jest jedynie krajem o odmiennych tradycjach wędliniarskich. Jest ona oficjalnie krajem laickim. „Bezpieczny jak volvo”, laicki jak Francja... Zanurzałem się w oparach refleksji. Czy w praktyce oznacza to, że Polacy i Francuzi bardzo się różnią w sferze dewocji? Nawet sam fakt istnienia regulacji prawnych dotyczących kwestii wyznaniowych stanowi wspólny mianownik dla obu systemów państwowych. We Francji, zgodnie z literą prawa, opoką, na której buduje się mechanizmy prawidłowo funkcjonującego społeczeństwa jest ateizm, bo to on jest fundamentem państwa laickiego. W Polsce, na mocy konkordatu z 1993 roku, mocy prawnej nabrał punkt widzenia promowany przez moralność, tradycje i obrzędowość katolickiego chrześcijaństwa.
     Gdy Francuz we Francji chleje, to się mówi, że jak Polak, którego w dodatku statystycznie uważa się tam za hydraulika i to z kraju papieża. To najbardziej rozpowszechniony we Francji zestaw stereotypów na temat Polski i Polaków. Zresztą chyba w całej Europie kraj Lecha (لهستان) uchodzi za bardzo i homogenicznie religijny.
    Powracające jak bumerang spektakle medialne - konflikt wokół krzyża upamiętniającego tragedię pod Smoleńskiem czy burzliwe dyskusje na temat obecności symboli religijnych na sali sejmowej sygnalizują nawet, że Polska posiada spory potencjał, aby zaistnieć na politycznej mapie Europy jako państwo wyznaniowe. Chrześcijańska Republika Polski na wzór Islamskiej Republiki Iranu. Przecież nie takie metamorfozy miewały już miejsce .
    Społeczeństwo polskie jest jednak wyraźnie podzielone. Na tych pośrednio oddanych Watykanowi i tych, którzy zracjonalizowali swoje życie, bo z jednej strony odstąpili od uczestnictwa w katolickich rytuałach, z drugiej zaś kurczowo trzymają się przynależności do „katolickiej ummy”. Trochę z sentymentu, trochę ze strachu. Wystarczy wyobrazić sobie swój własny pogrzeb bez księdza i zaśpiewów... Globalizacja w epoce Internetu podsyca uwiąd wszelkiego tabu, a bojaźń z wolna ustępuje szemranemu przyzwoleniu społecznemu na praktykowanie świeckości. Powszechność konkubinatów, antykoncepcji, miękkich narkotyków, pornografii przy cichym poparciu dla aborcji czy idei karania śmiercią, ekspansywny rozwój ruchów społecznych spod znaku tęczy oraz popularność monetaryzmu nie chcą wpisywać się w ideały mentalności chrześcijańskiej. Statystyki jednak temu zaprzeczają i nic nie zapowiada że zaczną przytakiwać. Kto próbował wypisać się z parafii dokładnie wie o czym mowa. W dodatku polscy katolicy tradycyjnie nie są typem badaczy biblii jak np. świadkowie Jehowy. Ci drudzy realizując apostolat laicki (programowo przeprowadzany schemat działań "ewangelizacyjnych", zobowiązujący wyznawców religii do zgłębiania świętych ksiąg i nawracania pobłąkanych) de facto ciężko pracują nad rozpowszechnianiem i utrwaleniem stereotypu o swojej świątobiwej upierdliwości. Drzwi zamykają się przed tymi, dla których głoszenie Słowa staje się misją. Nikt przecież nie chce mieć do czynienia z obsesją na punkcie czegokolwiek. Religii w szczególności. Dlatego tradycja omawiania biblijnych wersetów  w gronie rodzinnym podczas wieczornych nasiadówek, masowo na gruncie katolickim już się nie przyjmie. Byłoby to chyba równie dziwaczne, tak jak chodzenie od drzwi do drzwi ze „Strażnicą” w ręku. Konsekwencje? Dla katolickiej Polski biblia pozostanie tajemnicą. Idąc tym tropem łatwo sformułować tezę, iż polski katolicyzm sprowadza się do uczestnictwa w niepojętych rytuałach, zaś studiowanie świętej księgi Chrześcijan i Żydów jest w Polsce raczej domeną protestantów oraz chrześcijańskich sekt.
    A chrześcijanie we Francji? Nie sposób nie zauważyć, że w tej laickiej koncepcji rzeczywistości, gdzie państwo z założenia nie optuje za żadną frakcją religijną, najbardziej zaangażowaną grupą Francuzów, która masowo i metodycznie studiuje słowa świętej księgi są muzułmanie…
    Polacy, to około pięćdziesiąt sześć milionów ludzi rozsianych po całym świecie, z czego prawie dziesięć żyje w USA. W Chicago mieszka nas więcej niż w Warszawie, co sprawia, że Warszawa już dawno przestała być stolicą Polski. Statystyki uważają 95% Polaków za katolików, mimo, iż kościoły z wolna pustoszeją. Refleksja? Gdyby wypadkowa głębokiej pobożności i liczby praktykujących wyznawców określonej religii miała świadczyć o religijnej przynależności narodu, mogłoby się okazać, że Polska chwieje się na krawędzi krypto-agnostycyzmu zaś Francja jest w istocie państwem muzułmańskim…

Czerpię z ciebie wszystko.
A ona higienistką...
Lazurowo cierpię.
Niech twe cierpienie zdrową zamknie się krzywizną.

wtorek, 9 kwietnia 2013

La prostitution est un phénomène international!

   W sumie, to wpierdol dostałem w życiu ze trzy razy. Nie mówię tu oczywiście o przemocy w rodzinie. Pierwszy raz podczas bójki kiboli (gdy ich czas nadejdzie niech im ziemia lekką będzie) na stacji kolejowej w Orzeszu w drodze na występ. Jeszcze w czasach licealnych. Stojąc na peronie patrzyłem, jak wir walki przesuwa się w moim kierunku. Ciekawość życia i pogarda dla ucieczki kazały mi obserwować w bezruchu nadciągające zagrożenie.
  Następne parę lat minęło spokojnie i szybko. Jak rękę odjął… Czułem się swobodnie, bo znowu ufnie stąpałem po Ziemi. W 1991 roku, po ponad pięćdziesięciu latach izolacji granice zostały ostatecznie dla Polaków otwarte. Inklinacje do nadużywania sprzyjających okoliczności darzę uczuciem siostrzanym od razu więc ruszyłem autostopem na Paryż. Jeździłem średnio co miesiąc. Jakieś dziesięć razy. Czułem pionierskiego ducha. To właśnie podczas podróży przez Niemcy odkryłem istnienie telefonów komórkowych w samochodach z górnej półki.
   Osią każdego pobytu we Francji były podróże paryskim metrem - godziny spędzane w wagonach, na stacjach, na przyglądaniu się  i n n y m. Rzadko spacerowałem po ulicach. wolałem ich unikać. W owym czasie mogłem sobie co najwyżej pozwolić na bagietkę… Podczas jednego z tych spacerów zatłoczonymi bulwarami stolicy Heksagonu poczułem nagle ostrego kopa w dupę ("tyłek" odbiera wyrażeniu energię „kopa”). Pełne pijackiej werwy szarpnięcie za włosy pociągnęło mnie do ziemi, po której znowu tak ufnie stąpałem. Krzyki. Szamotanina. Ktoś zareagował, podbiegł i podał mi rękę. Poczułem, że nie jestem sam. Odwzajemniłem gest. Mocne ramie wybawcy pewnie szarpnęło mnie ku górze…żeby pociągnąć mi z misia. Ja pierdolę! Wziął mnie w obroty duet! Naiwność - mój wierny druh! Pociecha w tym, że można ją brać za przejaw nieustannie tlącej się w człowieku niewinności.
   Pięć lat po upadku komuny, pewnej nocy, w cichym, odizolowanym pokoiku posterunku (wtedy już podobno policyjnego) życie wyklarowało mi definicję „samosądu”. Pięść bijąca po mordzie ze swadą godną pasjonata przemocy musiała nieźle zaingerować w moje pojmowanie roli władzy wykonawczej w życiu społecznym oraz ocenę charakteru jej pracy terenie, bo mi jakoś poziom czujności względem mundurowych nie chce spadać. Narodowość nie ma tu już większego znaczenia. "La prostituton est un phénomène international".

sobota, 6 kwietnia 2013

Hitlerowskie transporty

    Podróż pociągiem z Żor do Katowic z przesiadką w Orzeszu to trzydzieści pięć kilometrów pokonywanych w prawie półtorej godziny… Nie ma już tego pociągu.
    Dzisiaj tyle samo czasu potrzeba na przejechanie dystansu czterystu kilometrów "łączących" Paryż i Lyon oraz siedemdziesięciu siedmiu dzielących dwa polskie miasta. Prężnie działające lotniska międzynarodowe oraz nowoczesne, przeznaczone dla klasy średniej dworce kolejowe są częścią ich miejskiej infrastruktury. 
Te kilometry chybotliwych torowisk, którymi stolicę Górnego Śląska opuszczają opustoszałe wagony wlekąc się w stronę Krakowa wydają się pamiętać hitlerowskie transporty...

Śmierć syna

  Szesnastoletni Kamil nie wracał do domu. Ojciec położył się wcześniej. Mama nie spała do północy. Rano wykonała pierwszy telefon. Piotr, kolega z koła wędkarskiego, w żaden sposób nie mógł jej pomóc. Ojciec od rana w milczeniu siedział przed telewizorem. Zrobił sobie jajecznicę na boczku z cebulą i herbatę z cytryną i miodem spadziowym. Mama koło południa zadzwoniła do miejscowego komisariatu by powiadomić oficera dyżurnego o zaginięciu małoletniego syna. Krótki rysopis - znaki szczególne...Do późnych godzin nocnych nie zmrużyła oka w oczekiwaniu na wiadomość. Jak zwykle ułożyła rzeczy na jego biurku. Poprawiła ubrania porozrzucane w szafie. Wygładziła pościel. Gdy wieczorem w pokoju dziecięcym gasło światło, na chwilę uchylała drzwi. Jego równy oddech uspokajał przed pójściem do łóżka. Ojciec rzadko tam zaglądał. Jadał obfite kolacje. Chadzał spać wcześniej. Sen nadchodził szybko. 
   Kolejne dni nie przynosiły zmiany. W życie uszczuplonej brakiem syna rodziny wkradała się beznadzieja, ta zaś, z upływem kolejnych tygodni przemieniła się w milczącą rutynę. Święta Bożego Narodzenia, jego urodziny, Wielkanoc i zawsze wyczekiwane przez mamę wspólne wakacje. U babci. Bez ojca. 
Pod koniec listopada, w wigilię urodzin głowy rodziny, wśród folderów i korespondencji na temat stanu konta w regionalnym banku, pojawił się list. Od niego! 
  Kamień na twarzy ojca skruszał w dawno niećwiczonym półuśmiechu.
- Mamo!
Kamień na twarzy ojca.
- Ja żyję własnym życiem...

środa, 3 kwietnia 2013

Przyczółek Skandynawia

     Wszystko wskazuje na to, że trzeba będzie się przyzwyczaić... 
Zima po raz kolejny podsuwa do rozwiązania zawikłany test na cierpliwość podsycając nachalną szarówą skłonność do pozwalania sobie na działania pod wpływem wymówek. Od połowy listopada widziałem słońce cztery razy.     
  Choć Polska jest krajem o klimacie umiarkowanym, ciepłym, przejściowym z naciskiem na „ciepły”, to anomalium zimy 2007 roku okazało się zwiastunem zmian klimatycznych dla obszaru, na którym żyję. To, co normalnie zaczyna się początkiem grudnia przyszło w połowie listopada, by po miesiącu osiągnąć, jak mi się wtedy wydawało, swe apogeum. Biel śnieżnej pokrywy sięgała po horyzont i po pas, a pobocza dróg i chodników zamieniały się w rosnące sterty szarego, lodowaciejącego śniegu. W styczniu doszły mrozy. Słupek rtęci skurczył się by na jakiś czas zamieszkać w okolicach liczby minus dwadzieścia…
Mała, północna Norwegia na południe od Bałtyku.
     Mimo, że polska zima zawsze daje w kość w okolicach stycznia, tym razem kompletnie zgłupiałem. Od dwóch miesięcy przez okno obserwowałem jak pustoszeje świat. Ludzie wychodzili na ulice już tylko z konieczności życiowych. Do pracy, na zakupy i do kościoła. Woleli chronić się przed zimnem w ogrzewanych pieleszach swoich bunkrów. Mieszanina melancholii i nostalgii czyli myśli depresyjnych zamieszkała pod moimi drzwiami jak pies szukający schronienia wśród zimowej zawieruchy. Coraz bardziej interesowały mnie wybrane zagadnienia z życia w krajach skandynawskich. Począwszy od pracy odśnieżarek, po statystyki samobójstw.
      Gdy w styczniu powstawał tekst utworu „Zima” nie spodziewałem się, że zima tak może trzymać i że przyjdzie mi pisać o najdłuższej polskiej zimie, jaką pamiętam. Wyczekiwana wiosna nadeszła w połowie kwietnia.