piątek, 5 maja 2023

Bangladesz 7: Odporność szczura

Spośród licznych megamiast, przez które przewinąłem się w podróży za chlebem, Dhaka oferuje mi wgląd w zupełnie nowe doświadczenie życia w wielkim mieście.
Jej historia jako osady sięga zaledwie pierwszego tysiąclecia po Chrystusie. Na początku siedemnastego wieku, wraz z uzyskaniem statusu stolicy Bengalu podlegającego władzy muzułmańskiego Państwa Mogołów, które przez czterysta lat kontrolowało większość terenów Azji Południowej, rozpoczyna się historia Dhaki jako ośrodka miejskiego. Produkcja muślinu przez tutejsze manufaktury - jej skala zwiastująca nadejście rewolucji przemysłowej uczyniła z Dhaki jedno z najzamożniejszych miast ówczesnego świata. W skład jego elit wchodzili potomkowie samych władców Mugalu, a splendor, jakim miasto otaczało swoich mieszkańców przyciągało handlowców z najodleglejszych zakątków Azji i Europy, którzy chętnie się tu osiedlali. Czas prosperity Jahangirnagaru - taką bowiem nazwę nosiła w owym czasie Dhaka, przypadł na siedemnasty i osiemnasty wiek, kiedy miasto odgrywało rolę największego w regionie Zatoki Bengalskiej portu rzecznego i morskiego. Wschodni Bengal karmił Indie ryżem, zaspokajając jednocześnie trzecią część zapotrzebowania Europy na import towarów z Azji. Elity rządzące nadały mu prawdziwie imperialny charakter, by zaświadczyć o jego bogactwie i roli,  jaką miasto odgrywało w światowej sieci handlu. Jak grzyby po deszczu wyrastały meczety, pałace, ogrody, fortyfikacje. Wtedy to Dhaka zyskała sobie przydomek Wenecji Wschodu. Wraz z nadejściem brytyjskiej władzy kolonialnej miasto zelektryfikowano. Zmodernizowano też narzędzia kolonialnego wyzysku budując linie kolejową łączącą Bengal z resztą Indii. W 1947, wraz z upadkiem imperium brytyjskiego, Dhaka uzyskała status stolicy Pakistanu Wschodniego, w której władzę w imieniu rządu w Karachi, siłą i w języku Urdu sprawowała pakistańska armia. W 1971 roku ulice Dhaki spłynęły krwią walczących o niepodległość Banglijczyków przeciwko żołnierzom broniącym sfabrykowanej jedności Pakistanu. 1975 rok zapoczątkował ponad dziesięcioletni okres przewrotów wojskowych. Podczas pierwszego z nich lider nacjonalistów i przywódca nowoutworzonej, Ludowej Republiki Bangladeszu - Sheikh  Mujib, którego podobizny widnieją dziś na wszystkich banknotach, został wraz z rodziną zamordowany w pałacu prezydenckim. Jego ocalała córka - Sheikh Hasina pełni obecnie funkcję premiera Bangladeszu.
Ula mieszka tu
 od trzech lat i pracuje dla Departamentu Stanu Stanów Zjednoczonych. Jest nauczycielką nauczania początkowego w szkole dla dzieci miejscowych oligarchów. Wysokość czesnego to trzydzieści tysięcy dolarów rocznie, mimo to szkoła określa się jako organizację non profit. Non profit?! Co prawda dochody z działalności tych rozsianych po całym świecie szkół amerykański departament stanu przeznacza na wypłacanie wysokich honorariów swoim pieczołowicie wyselekcjonowanym pracownikom, zapewnianie im wysokiego standardu życia oraz na inwestycje w rozbudowę tego samofinasującego się mechanizmu wchodzenia do głów dzieciom światowych elit i to za ich własne pieniądze, jednak to amerykanizacja spadkobierców wielkich fortun oraz politycznych wpływów jest jego głównym celem i profitem - niewspółmiernie większym żniwem od dochodów z jakiegoś tam czesnego. A więc polityczne potęgi metodycznie pętają bogatym głowy swoimi ideologiami - system edukacji państwowej nie daje tu zamożnym szans na dobre wykształcenie, zaś wielkie korporacje metodycznie pilnują, żeby biedni nadal żyli w biedzie - w kraju, gdzie czwarta część populacji to analfabeci, niewolnicza praca w przemyśle tekstylnym jest jedyną alternatywą na nieznaczne polepszenie sobie warunków życia.
Do Starej Dhaki jedziemy samochodem sponsorowanym przez departament stanu, który w ramach wynagrodzenia zapewnia Uli również wytworny apartament w nauczycielskim kampusie usytuowanym nieopodal  zabudowań szkoły. Samochód oczywiście z szoferem. Bangladesz to muzułmański kraj i choć doktryna islamu naucza o równości wszystkich jego wyznawców, hierarchizacja społeczeństwa wielkich Indii w wyniku tysięcy lat istnienia kast i ich wpływu na relacje międzyludzkie sprawia, że szofer wciąż płaszczy się przed Ulą i gardzi pieszym.
Dwa i pół kilometra spod mojego hotelu do centrum Starej Dhaki pokonujemy w niecałe pół godziny. To dlatego, że dzisiaj obchodzi się tu jakieś święto, więc na ulicach podobno nie ma korków. 
Przestronny samochód pachnie świeżością. Klimatyzator chłodzi i osusza  powietrze lepkie od wczorajszego deszczu oraz ogólnego poziomu wilgotności, typowego dla tego typu geografii. Bangladesz przecież jedna wielka delta. Od wschodu łączy się z nią Ganges, który przekraczając granicę zmienia swoją tożsamość i już dalej nazywa się Padmą. Od północnego zachodu deltę zasila Brahmaputra. Wraz z jej dopływem Padmą i setkami pomniejszych odnóg tworzą największą deltę na świecie.
Pomimo rzekomego święta, a może z jego powodu ulice Starej Dhaki tętnią. Takiej intensywności przejawów życia ulicznego na próżno szukać w miastach Europy. Wszyscy uczestnicy ruchu, ludzie i pojazdy niemal ocierają się o siebie. Nawet stanie w korkach ujawnia jakąś płynność ruchu. Korzystając z wymuszonych chwil przestoju niepowstrzymany napór pieszych i ryksz, toruje sobie drogę we wszystkich możliwych kierunkach przeciekając przez nieszczelności tych niekończących się kawalkad, co głównymi arteriami prą do przodu. Jedynym gwarantem bezpieczeństwa na tutejszych drogach jest zdecydowane uczestnictwo w ruchu. Pędząca klatko-taksówka nie zwalnia na widok tragarza obładowanego stosem towarów, które ten niesie na głowie. On też nie przyśpiesza ani się nie zatrzymuje, bowiem taksówka i tragarz uczestniczą w tym samym tańcu. Tempo, w jakim będą poruszać się po drodze wymaga zmysłu nietoperza - umiejętnej analizy tysięcy sygnałów wysyłanych przez setki klaksonów. To one informują o nadjeżdżającym pojeździe, o jego odległości, tempie zbliżania się a nawet miejscu przecięcia się planowanej trajektorii podczas poruszania się do przodu. Z tego powodu sygnały ostrzegawcze wysyła się całymi seriami. 
Śmietniska - urobek codziennego obierania owoców, oskubywania zwierząt, pozbywania się plastikowych opakowań całymi górami zalega na głównych skrzyżowaniach, na deptakach wzdłuż rzeki, na której północnym brzegu wyrosła dawna stolica Bengalu.
Buriganga to rzeka ściek. Każdego dnia miejscowe fabryki, manufaktury, gospodarstwa domowe, młyny, szpitale odprowadzają do jej nurtów niemal pięć ton plastiku, gnijących odpadów, odchodów i zwierzęcego truchła oraz piętnaście milionów litrów toksycznych chemikaliów. Czwarta część populacji miasta cierpi w wyniku zatrucia tą poczerniałą od trucizny wodą. 
Stara Dhaka nie zachowała nic z dawnego splendoru. Warunki panujące w tym portowym mieście są dokładną inwersją wyobrażeń o bogactwie i prospericie oraz tym, co przedsiębiorczy przodkowie pokoleniom z dalekiej przyszłości zamierzali pozostawić po sobie w spadku
Dzisiejsza Dhaka, to obraz miasta w rozkładzie. Poczerniałe nory manufaktur rozświetlone zimnym światłem ledowych żarówek, smrodliwe kanały, lepkie stoły poczerniałych jadłodajni, w których ludzie o układach odpornościowych szczurów poczerniałymi rękami wpychają do ust swoje dzienne porcje ryżowej ciapy. To musi odstraszać przyjezdnych, bo Banglijczycy są ich tak bardzo ciekawi. Podczas piątego dnia wędrówek przez miasto nie spotykam białej duszy. Stąd te nieustanne pytania
- You what kandy?
Ula tłumaczy, że kandy to country.
- Polanteke - odpowiadam, bo to jedno z dwóch słów, które dotychczas zapamiętałem.
Ulice starej Dhaki są wilgotne. Słodkie opary unoszą się ze ścieków płynących w otwartej na widok przechodniów kanalizacji, biją nozdrza słodyczą fermentacji świeżo usypanych stert odpadków. Ulice są ciasne zabudową. Pamiętają czasy imperium Brytyjczyków, niektóre z nich okres ekspansji Kompanii Wschodnioindyjskiej. Ta z błogosławieństwem Elżbiety I, przez następne czterysta pięćdziesiąt lat łupiła Południową i Południowo Wschodnią Azję, budując bezkonkurencyjną dziś potęgę brytyjskiego socjalizmu.
Zadziwiające, że każda z tych wnęk, każdy korytarz, budynek czy skrawek ziemi tworzących ten pozorny chaos, są gdzieś komuś przyporządkowane, zapisane, oddane na własność.
W drodze powrotnej od straganiarza nad rzeką kupuję dwa granaty. Sprzedawca nie wie jak je wycenić. Sprzedaje chyba tylko na kilogramy. Na zbiegowisko nie trzeba tu długo czekać. Teraz całe konsylium doradza mu jak sobie poradzić. Prowadzą debatę, po czym wspólnie orzekają werdykt - cenę moich dwóch granatów.

czwartek, 4 maja 2023

Bangladesz 6: Skomplikowana operacja przeszczepu Banglijczyka do kraju nad jakąś Wisłą

Powoli przyzwyczajam się do pikantnego jedzenia, choć wolę wymusić okazje do spożycia przynajmniej jednego posiłku pozbawionego chili.  Dzisiaj na obiad serwuję sobie owoce. Banany i oliwki są dosyć suche, natomiast mango jest boskie - niewielkie, soczyste, słodkie, pozbawione wyrastającego z pestki włosia, które przeczesuje szpary pomiędzy zębami, a potem tam zostaje i dręczy.
Już trzeci raz kupuję podpłomyki u tego samego piekarza. Tym razem siadam przy małym stoliku na jedynej ławeczce dla klientów i czekam na swoją kolej. Wypiekanie świeżych chlebków na przypominającej płaski wok patelni, rozgrzewanej płomieniem spalanej ropy, takiej, jaką tankuje się diesle, idzie bardzo sprawnie. Chętnych jest za to dużo, więc czekam. Ten, co podjechał na motorze, też czeka, więc pyta skąd jestem, po czym chwali się, że ma agencję pośrednictwa pracy - wysyła Banglijczyków na kontrakty do Arabii Saudyjskiej, w niewolę Aramco. Mohammad - piekarz nie odpuszcza uśmiechu i non stop kręci się wokół tematu wizy. Na pytanie ile chlebków sprzedaje dziennie, odpowiada, że osiemset do dziewięciuset. Ja na to, że skoro tyle sprzedaje, to ma tu niezłe życie. W Polsce będzie dzielił noclegownię z sześcioma ziomkami na pięćdziesięciu metrach kwadratowych, za dnia przez dwanaście godzin i siedem dni w tygodniu będzie zmywał naczynia albo w najlepszym wypadku robił na kasie w banglijskiej kebabowni. Kiedy dotrze do niego, że nie o tym marzył, będzie za późno, żeby wyrwać się z pułapki wyobrażeń o lepszym życiu w Europie. Podążanie za nimi kosztowało go przecież cały majątek - sprzedany dorobek życia oraz zaciągnięte długi. Dlaczego? Będzie musiał słono zapłacić pośrednikowi za zaproszenie i mnóstwo innych lewych papierów, potem dojdą koszty wyprawy do polskiego konsulatu w New Delhi - indyjska wiza, bilety na samolot, tydzień w hotelu i jedzenie. Jeżeli mu się poszczęści i wizę dostanie, zapłaci krocie jak na tutejsze warunki za bilet lotniczy do Europy. Zanim zacznie odkładać na lepsze życie miną lata na spłacaniu kosztów całej tej skomplikowanej operacji przeszczepu Banglijczyka do kraju nad jakąś Wisłą, o której prawdopodobnie nigdy się nawet nie dowie.
A więc pyta mnie o której jestem wolny, na co ja że jestem ciągle zajęty. Potem stawia mi herbatę, a na koniec nie chce przyjąć zapłaty za jedzenie. Ja na to, że nie zaciągam długów i proponuję, że skoro jest taki szczodry to niech odda jedzenie za darmo tamtemu biedakowi. On na to, że ja to inna sprawa. Płacę obiecując, że jutro też wpadnę na chlebki.
Po południu Imran podjeżdża taksówką. Jedziemy do Yamaha Flagship Store, gdzie mam poprowadzić warsztaty z improwizacji a zaraz potem zagrać koncert z zespołem Imrana. Improwizację Bengale mają tu już nieźle opanowaną. Najpierw stoimy w korku, dlatego do sali, gdzie mamy dzisiaj pracować, wbiegamy na ostatnią chwilę. Do tego pomiędzy warsztatami i koncertem organizatorzy ustalili trzydziestominutową przerwę na próbę i soundcheck, więc na mocy praw przysługujących band leaderowi zarządzam, że koncert gramy dzisiaj bez próby. Niech się wykażą na ile ten naturalny, wymuszony realiami życia dryg do improwizacji zdołają przełożyć na muzykę. 
W warsztatach uczestniczy kilkadziesiąt osób - głównie słuchacze, ale również osoby śpiewające i instrumentaliści grający pop, death metal, jazz i klasyczną muzykę banglijską. W sali wykładowej - wystawie instrumentów firmy Yamaha, światło razi i nęka chłód. Po godzinie pogadanki, zauważam, że niektórzy uczestnicy trzęsą się z zimna. Ja sam, pomimo obecności audytorium, nie czuję się specjalnie rozpalony, czuję się swobodnie. Świetnie rozumieją angielski, ponadto nie przynieśli ze sobą oczekiwań. Co poniektórzy uśmiechają się, ale prawie nikt się nie śmieje. Starają się klaskać, choć to energia kolektywu wymuszona, nieśmiała, mówiąca, że tego rodzaju aplauz nie leży w ich zwyczaju czy kulturze. Usadowili się w najodleglejszych rzędach i teraz czerpią przyjemność z anonimowej obecności, z tego, że mogą pozostać onieśmielonymi introwertykami, wdzięcznymi za to, że ufa się im i pozwala się na odbiór treści w zgodzie z ich potrzebami. Rozświetlona do granic możliwości sala też nie pomaga schronić się ich uwadze w pieleszach intymności. Odpowiedni wybór i przygotowanie pomieszczeń do pracy z muzyką to jedna z kwestii wymagająca korekty.
Wieczór kończymy we włoskiej restauracji. Pizze, makarony, kanapki - wszystko musi tu zawierać chili, w przeciwnym razie nie będzie smakować. Banglijskie kubki smakowe na brak chili w jedzeniu reagują tak, jak nałogowy pijak na brak alkoholu w piwie. Żeby poczuć, że jest git i basta, trzeba z gwinta ojebać całą flaszkę.
Istnienie takiego Gulshan - dzielnicy na północy, w której odwiedziliśmy Wujka, zagraliśmy w sklepie Yamahy, i w której mieszka nasz ziom Mohaimin potwierdzają zasadę, że każdy kraj -  czy to wyniesiony ku zamożności czy najzwyklej popadły w biedę będzie miał odpowiednio swoje getta dla pominiętych lub enklawy dla pomijających.

Bangladesz 5: Majątek osobisty, sponsorzy, wpływy i liczne koneksje

Od samego rana obchodzę dzielnicę. Idę do tej główniejszej drogi, po której jeżdżą ryksze i trzykołowe motory przysposobione do przewozu dwóch pasażerów lub jednego, rozmiaru XXL. Zatrzymuję się na herbatę i ciastko. Herbaciarnie to sklecone z drewna prowizoryczne stragany z obowiązkowym daszkiem i chybotliwą ławeczką. Tuż obok lady, która jest głównym stanowiskiem pracy herbaciarza, na wiecznym płomieniu agresywnie grzejącej kuchenki gazowej, w olbrzymim aluminiowym czajniku non stop wrze woda.  Proces przygotowania herbaty, do której wrzuca się krojony na pociemniałej, zawilgoconej desce imbir wygląda niechlujnie i jest daleki od zachodnich standardów pojmowania tego, co higieniczne. Wszyscy jednak to piją, więc i ja bez większych oporów do nich dołączam. Po mikro szklaneczce herbaty czas na dominralizowanie się kokosem. Kokosy są tu dwa do trzech razy droższe niż te, którymi co rano raczę się na targowisku w Sajgonie. 
- Nie ma większej różnicy - Nahid porównuje muzułmańską Dhakę do hinduskiej Kalkuty. Tam również mówią po bengalsku, koszt litra benzyny to też ponad dolar, ale w odróżnieniu od świń w Kalkucie nie jada się krów
Na początku wierzę, że straganiarze chcą mnie na kokosach kroić, bo jestem przyjezdny. Szybko zauważam, że ceny wszędzie są tak samo wysokie. Do centrum tej ponad dwudziestodwumilionowej aglomeracji, co czyni Dhakę jednym z największych megamiast świata, trzeba w niekończących się korkach przetransportować towar ciężki i pokaźnych rozmiarów a paliwo jest tu droższe niż w Azji Południowo-Wschodniej.
Dzisiaj, podczas porannego mineralizowania się kokosem podchodzi do mnie mężczyzna. Stoi młody, niski, umorusany i patrzy. Jego spojrzenia są nieśmiałe. Umiejscowił się przecież metr ode mnie, ale jego ciekawość jest silniejsza o zażenowania. Przygląda się mojej brodzie, szortom, trampkom. Wszystko we mnie musi wydawać mu się takie nowe. Szybko przyzwyczajam się do zainteresowania, jakie wzbudza tu obcokrajowiec i nie tylko wśród żebraków.
Pod stacją kolejki nadziemnej zatrzymują się miejskie autobusy. Ich Poobijane jakby ktoś wyklepał je młotkiem, oskrobane od przeciskania się na styk pomiędzy innymi autobusami, przystają tu na kilka sekund. Wtedy to wyskakują z nich pasażerowie robiąc miejsce dla wskakujących, a ponaglają ich do tego pokrzykujący w drzwiach bileterzy. Tam znajduję cukiernię. Wypieki - owale o zróżnicowanym kształcie i rozmiarze, zatapia się w słodkim syropie, którym nasiąkają jak gąbki. Z każdym kęsem sok cieknie po dłoniach jak z plastra miodu. Węglowodanową przyjemność pozostawiam sobie na później. Słodycze zjadam w łazience nad zlewem. 
Po południu Imran zabiera mnie na północ Dhaki. Jedziemy owym trójkołowym motorem. To specjalnie przygotowana do transportu, metalowa klatka - ciasna i klaustrofobiczna. Kolana niemalże sięgają metalowej kraty strzegącej kierowcę przez potencjalnym klientem- złoczyńcą. Okna po bokach to również kraty - przedłużenie wąskich drzwi z żywej stali pomalowanej ciemnozieloną farbą. Drzwi zamykane są na metalowy rygiel, w razie potrzeby na kłódkę. Rygle skrzypią rezonując wysokimi tonami z metalową konstrukcją kabiny boleśnie. Rygiel po lewej stronie kontrolują pasażerowie. To on ma ich ocalić podczas ucieczki z chybotliwej maszyny w razie wypadku, przy założeniu że ta nie padnie na lewy bok. Rygiel po prawej (ruch jest tu lewostronny) kontrolowany jest przez kierowcę. Krata oddzielająca go od pasażerów uniemożliwia, w razie potrzeby, samodzielne otwarcie drugich drzwi. Z każdym kilometrem widać jak zmienia się krajobraz miasta. Jedziemy wzdłuż kanału przypominającego jezioro, ulicami z których zniknęły wszystkie ryksze. Imran tłumaczy, że służą tylko do poruszania się po bocznych ulicach i dzielnicach niedostępnych dla głównych trakcji komunikacyjnych. Z uwagi na ogrom tego miasta, ryksze nie obsługują dalekich kursów. Siedząc w zamkniętej klatce, która sama teraz utknęła w korku i od kilkunastu minut nie porusza się ani o centymetr rozmawiamy z Imranem o wszystkim, co wzbudza kontrowersje: narkotykach, korupcji, wpływach armii i jej relacji z politykami, nadchodzących wyborach, biedocie i bogactwie lokalnej garstki prominentów. Jesteśmy w dzielnicy zamieszkałej przez ludzi z najgrubszym portfelem. Pełno tu cukierni z urodzinowymi tortami, kawiarni, gdzie serwuje się cappuccino i brownie, sklepów z zachodnimi ciuchami, ambasad. Nowoczesna architektura siedzib dużych, międzynarodowych firm, imponuje nowatorstwem pomysłów wyróżniając się na tle ogołoconych z jakichkolwiek znamion urody, typowych dla tego miasta prowizorycznych i szaroburych zabudowań. 
Na końcu zadrzewionej alei, w sąsiedztwie kilku ambasad oraz piętrowca, który niespodziewanie wyrósł i teraz setką balkonów próbuje przez gęste konary dorodnych drzew dopatrzyć się co takiego się dzieje poniżej, na terenie ogrodzonej wysokim murem posesji, znajduje się cel naszej podróży. Stalową bramę otwiera nam umundurowany, uzbrojony strażnik. Jesteśmy umówieni, więc od razu nas wpuszcza. Pod dachem swego rodzaju portierni kilku służących chroni stroni od słońca. Przed domem - imponującym parterowcem z podjazdem dla dwóch samochodów zadaszonym na wypadek deszczu czeka już nasz gospodarz - Wujek. Ten posiwiały mężczyzna koło siedemdziesiątki wita nas osobiście przed drzwiami posesji. Nie stwarza dystansu. Zachowuje się bezpretensjonalnie. Zaprasza nas w gościnę po czym osobiście przeprowadza przez ciąg pokoi zdobnych w gustownie rzeźbione acz funkcjonalne meble z ciemnego drewna, obrazy, drobne rzeźby, wysmakowane, drobne gadżety - ni to ozdoby ni to przydatne elementy wyposażenia tego uporządkowanego wolą i zwyczajami zamożnego pana domu.
W olbrzymim pokoju gościnnym wita nas odziana w sari asystentka Wujka - urodziwa, zaokrąglona na twarzy kobieta u progu trzeciej fazy życia. Usadawiamy się dość daleko od siebie na osobnych sofach. Służący wnoszą sok z arbuza schłodzony kostkami lodu oraz mięsno-owocowe przekąski. Imran dość ogólnikowo przedstawił mi cel naszej wizyty i dopiero w trakcie spotkania zaczynam rozumieć po co tu przyjechaliśmy. Wujek jest dilerem sztuki, stąd te ściany ciasno obłożone obrazami. Ich styl kontrastuje ze sobą, za to ramy są zrobione na tę samą modłę. Najnowszy projekt Wujka, jako wielbiciela i mecenasa muzyki, ma na celu założenie konserwatorium, gdzie będzie się wykładać muzykę zachodu a festiwal Voicingers ma mu w tym pomóc. 
Ustaliwszy plan działania na najbliższe miesiące opuszczamy rezydencję w optymistycznych nastrojach. Wujek na drogę powrotną do domu oferuje nam swój samochód z kierowcą. Ofertę przyjmujemy z wdzięcznością a on, gestem typowym dla relacji pomiędzy panem a sługą, mobilizuje kierowcę do natychmiastowego przygotowania wozu.

środa, 3 maja 2023

Bangladesz 4: Niczym w bańce mydlanej

Royal Inn Hotel, w którym umieścili mnie moi gospodarze, mieści się podobno w centrum miasta. Jednorodność architektury tego centrum zdaje się wykraczać daleko poza jego granice sprawiając, że trudno się zorientować czy to już nie czy jeszcze tak. 
W bezpośrednim sąsiedztwie Royal Hotel Inn sklepów brak. Za to można iść na wprost, koło targowiska wyrastającego w godzinach porannej ciepłoty wzdłuż murów alejki wciśniętej pomiędzy dwa bloki mieszkalne. Wykopy ujawniające przebitą rurę, w której kiśnie czarna jak atrament woda ściekowa, tworzą zapachową aurę. W jej wnętrzu, niczym w bańce mydlanej handluje się mięsem i owocami. Tuż obok pod olbrzymimi niby pokrywkami z drucianej siatki gnieżdżą się kury. Po przeciwległych stronach drewnianej deski siedzą w kucki rzeźnik i jego pomagier. Ten pierwszy ewidentnie tępym nożem piłuje szyję jednej z kur. Krew rozlewa się kałużą po wypalonym słońcem, pylistym klepisku zmieniając je w krwiste błoto. Ten drugi utaplanymi po łokcie w na wpół zaschniętej krwi rękami niezdarnie wyskubuje pióra dogorywającego zwierzęcia, na sucho. 
Można też pójść w lewo, zagruzowaną uliczką. Tam, gdzie krzyżuje się ona z nieco większą ulicą, handel odbywa się w ciągu wnęk, w których jak zwykle rozlewa się herbatę, podtrzymuje temperaturę fasolowych papek o niezmiennie żółtawym kolorze, zapowiadającym pikantną naturę strawy, piecze podpłomyki w cenie dziesięciu lokalnych za sztukę. 
Można też iść w prawo. Tam mija się niewielki postój ryksz barwnie prezentujących się na tle ściany zatapetowanej afiszami. Stamtąd już tylko kawałek szybko do ulicy, która poprawnie tętni życiem. Nie ma tu koszy na śmieci, ale nie ma też śmieci pod nogami. Właściciele sklepów dbają, żeby ich porcje chodników były pozamiatane. Długo się waham gdzie. Ostatecznie plastikową butelkę po wodzie wrzucam do ciasnej wnęki pomiędzy dwoma budynkami. Tam wala się masa innych śmieci.
Naprzeciw hotelu stoi ściana. Codziennie tapetowana jest poranną prasą. Jeśli kto chce zaoszczędzić lub go nie stać na gazetę, może tu przystanąć i przeczesać na stojąco świeżutkie płachty gładko porozklejane na kilkunastu metrach kwadratowych.
- Trujące chemikalia dodatkiem do żywności dla dzieci - Imran tłumaczy tytuł artykułu donoszącego o zamknięciu bezdusznej fabryki przez policję czy jakichś inspektorów sanitarnych.
Przed samymi drzwiami hotelu wysiaduje stara kobieta. Kobietka to chyba lepsze określenie. Nie ma więcej niż metr dwadzieścia wzrostu. Łydki powyginane w kościach jak łuki gotowe do wystrzału na bardzo dużą odległość uniemożliwiają jej chodzenie. Macha na każdemu przywitanie i uśmiecha się. Tak wabi tych, co w udzielaniu jałmużny widzą szlachetny czyn lub tych, którym po prostu przykro na widok tak spektakularnego rodzaju kalectwa.
Tutejsi straganiarze też nie tracą czasu na owijanie w bawełnę. Ja pytam po ile bułka oni czy mam wizytówkę. 
-Wizytówkę?!
-My son - tłumaczy staragniarz - any Europe country collecting money. Help me!
Chwilę zajmuje mi, żeby zrozumieć przekaz. Już wiem! jego syn chce wyjechać do Europy, żeby zarobiać pieniądze a ja mam mu pomóc załatwić wizę. 

wtorek, 2 maja 2023

Bangladzesz 2023: 3. Zrównoważenie biedy

Noc kończy się szybko a poranek dłuży w nieskończoność. Karty sim w głównych miastach Chin czy Wietnamu kupuje się na lotnisku. Naganiacze gestem przypominającym zachodnie "spierdalaj" - wykonuje się go ruchem do siebie a nie od siebie - zachęcają do zakupu tego pierwszego, najbardziej podstawowego towaru, od którego w epoce dataizmu zaczyna się każda, wymagająca paszportu wizyta w obcym kraju. 
Bangladesz rzadko bywa celem turystów udających się do Azji. Tych, co poszukują wygód i luksusów odstrasza brud, nadmiar biurokracji, niedorozwój infrastruktury, szaleństwo korków, miernota dróg, zrównoważenie biedy oraz upór przestępczości i podążającej w ślad za nią korupcji. Oto powszechnie powielany, domagający się weryfikacji wizerunek kraju, w którym karty sim na lotnisku kupić nie można. Nie mam też miejscowych pieniędzy. Imran obiecał, że wpadnie z samego rana pomóc mi rozeznać się w nowej sytuacji. Przychodzi po dwunastej. W miasto wyruszamy rykszą. 
Ryksze to plaga Dhaki. To jej miażdżyca i permanentny zawał. Dystans, który moglibyśmy przejść w piętnaście minut pieszo, pokonujemy w pół godziny. Na wysiadywaniu w palącym słońcu na twardej ławeczce pojazdu napędzanego siłą mięśni rachitycznego mężczyzny spędzamy prawie całą podróż. Tam gdzie w Wietnamie poruszają się motocykle a w Chinach samochody, tu dominują powolne ryksze. Samochody usidlone ospałością tempa trzykołowców napędzanych pedałowo bez przerzutek bezskutecznie próbują pomiędzy nimi lawirować. W tym natłoku podaży zawsze i od razu znajdzie się wolny rykszarz. Podczas jednej szychty wykona osiem do dwunastu takich kursów, za które przy dobrej passie zarobi pięć do ośmiu dolarów dziennie. Średnia krajowa ludzi najciężej pracujących zdaje się nie przekraczać tu stu pięćdziesięciu dolarów miesięcznie...
Miejscowe targowisko ukrywa się przed słońcem w parterowych labiryntach wysokich kamienic centrum miasta. Pełno tu jadłodajni serwujących ryż i curry oraz mini cukierenek, których produkty stężeniem cukru na drobny kęs łakocia mogą konsumenta nie przyzwyczajonego do południowoazjatyckiego stylu dogadzania sobie węglowodanem przyprawić o mdłości. W jednym z korytarzy wiodących w głąb mrocznej plątaniny targowych stoisk znajdujemy handlarza usługami sim. Prowizoryczne budki, nisze, zagłębienia służące za stoiska usługowe nie zdradzają ich prawdziwego potencjału. Na blacie szklanej gabloty, eksponującej używane telefony szybko ląduje czytnik odcisków palców. Podłączony kablem do telefonu służącego za pełnofunkcjonalny mikro-laptop przesyła do sieci skan obydwu palców wskazujących klienta. Cała operacja zajmuje kilka minut i kosztuje mniej niż dolara. W zamian dostaję zarejestrowaną na Imrana kartę i pięć gigabajtów Internetu. Będę z niej korzystał aż do wyczerpania danych. 
Bangladesz to jeden z tych krajów, gdzie biały człowiek wzbudza nieustanne zainteresowanie. Każde spojrzenie w stronę grupki przechodniów, nawet od niechcenia lub przelotne, pobudza kogoś do uwagi przeciągłej, ciekawskiej. Nie jest to jednak ten rodzaj niepokojącego zainteresowania. Czuć w nim jakąś niewinną ciekawość, skromną życzliwość - coś, czego nie czułem podczas samotnych wędrówek po Algierze, gdzie turyści to hipnotyzująca swą rzadkością atrakcja. Z jego krętych zakamarków przyglądały mi się niemożliwe do rozczytania,  kamienne twarze.
Na lancz Imran zabiera mnie do rodzinnego mieszkania. W jego trzech pokojach mieszkają matka, jej dwie córki i syn czyli sam Imran. Mieszkanie jest jasne, okna pootwierane na przestrzał. Olbrzymie, sufitowe wentylatory skutecznie rozpraszają nieznośny efekt narastającego upału. Rozmawiam z najstarszą córką - dużo mówi, ale nie stroni od słuchania, a potem z matką: słucha z zainteresowaniem, choć trudno powiedzieć co ją skłania do uwagi: treść rozmowy czy ogólna aura nowego bytu, co zrządzeniem wszechświata na chwilę wypełnił jej własny, niezmienny i może jednostajny kąt. Tydzień temu straciła męża. Umarł znienacka, we śnie. Cała rodzina wciąż próbuje sobie z tym na różne sposoby radzić. W ich zachowaniu nie widać jednak oznak żałoby - bólu, braku pogodzenia. Są pogodni, serdeczni, spokojni
Powrotna podróż rykszą trwa znacznie krócej. W chodnikowej herbaciarni spotykamy Nahida - dźwiękowca, który będzie odpowiadał za brzmienie wieczornego koncertu. Ciekawość obchodów Światowego Dnia Jazzu to jeden z powodów, dla którego znalazłem się w Dhace. Herbatę pija się tu w stylu arabskim, z małych szklaneczek w kształcie hiperboloidy obrotowej, skręconej z umiarem. Można sobie zażyczyć z dużą ilością cukru lub z dodatkiem mleka. Jest też kawa i chuda ławeczka pod ścianą, na której tuż za moimi plecami powieszono niewielki plakat. Mężczyzna koło pięćdziesiątki leży nieprzytomny na szpitalnym łóżku. Jego zmasakrowane wskutek wypadku nogi i twarz przyprawiają o dreszcz egoistycznej autoempatii. W dolnej części plakatu, horyzontalnie umieszczono pięć portretowych fotografii. Wisielcze pętle oplatają szyję ściganych jakimś prawem nieszczęśników, a plakat nawołuje do wykonania na nich wyroku śmierci. 
Nahid przyjeżdża odebrać mnie z hotelu swoim motorem. Do oddalonego o kilka kilometrów klubu, tam, gdzie wieczorem odbędzie się świąteczne muzykowanie, jedziemy przeciskając się pomiędzy rykszami, ciężarówkami i innymi motorami, po azjatycku, kluczymy po krętych ulicach dzielnicy, w której na próżno szukać jakiegoś punktu orientacyjnego o centralnym znaczeniu. Stare kamienice mieszają się z parterowcami i blokami mieszkalnymi. Pośród nich, niejednokrotnie szarością betonowej pustki zieją szkielety deweloperskich niewypałów. Uczestnictwem w ruchu drogowym rządzą tu podobne do wietnamskich prawa anarchii czyli wszyscy uważają na wszystkich. Im większa koncentracja tym większa szansa na to, że kolejny dzień minie bez urazów. Jedziemy powoli, bo inaczej się nieda, więc Nahid opowiada. Bangladesz, to typowy importer, którego funkcjonowanie zależy od chińskiej taniochy. Nie ma tu naturalnych bogactw za to sporo japońskich inwestycji. Nahid biadoli nad nieodwracalnością skutków korupcji, chwali system edukacji. W Bangladeszu nie jest ona obowiązkowa. Dzieci też muszą pracować. Aby nie padały ofiarą analfabetyzmu-konsekwencji egzystencjalnych wyborów lokalnej biedoty, władze starają się zachęcać rodziców do kształcenia swoich dzieci. Jak? Edukacja chłopców jest tu przez pierwsze pięć, a dziewcząt przez pierwsze dziesięć klas bezpłatna. Nie trudno wyliczyć, że koszt kształcenia pięciorga chłopców może przez kilka lat pochłonąć trzecią część dochodów utrzymującego rodzinę mężczyzny.  
Klub powoli wypełnia się po brzegi. Uwagę moją przykuwa uroda tych ludzi. Kobiety o ostrych wyrazistych, nieco męskich rysach, dużych, szeroko rozstawionych oczach i pełnych ustach oraz mężczyźni, nieco kobiecy, długowłosi, wysocy, szczupli, ciemnoskórzy - żywe archetypy skorygowanych wyobrażeń na temat wyglądu samego Jezusa Chrystusa.
Wieczór wychładza atmosferę, która w klubie przybiera na wilgotności wskutek działania lokalnego wynalazku. Wiatraki wypychają w przestrzeń rozpyloną wodę. Wychłodzona kostkami lodu mgiełka przynosi chwilową ulgę podnosząc w efekcie poziom duchoty, którą w ten spiralny sposób próbuje się niwelować. 
Bangladeski jazz to raczkujące dziecko - chętne, jak to dzieci, do zabawy, wyjątkowo pełne zapału do nauki. Prezentacja muzyki zaplanowana na dzisiejszy wieczór w formie koncertu, w którym uczestniczy kilka zespołów szybko zmienia się w jam session z ponad półgodzinną przerwą na wieczorną modlitwę w pobliskim meczecie. Publiczność cierpliwie i wiernie jak psy waruje na klęczkach pod sceną w oczekiwaniu na wznowienie koncertu. Raczkujące dziecko bangladeskiego jazzu wciąż nie panuje nad formami utworów i dramaturgią koncertu. Braki nadrabia zapałem do grania, czemu sprzyja przychylność słuchaczy żądnych nowości. Zmęczeni nieprzejednaniem wymogów muzułmańskiej tradycji chcą już wytchnienia. Chcą słuchać nowej muzyki, palić jointy i popijać to co w oczach islamu jest haram - to co z angielskiego czyni harm. Na razie palą w zamkniętych na kłódkę kanciapach, ale młode pokolenie z dużych miast już się przygotowuje do ich otwarcia. 

Bangladesz 2023: 2. Niepewność nagle nastającego mroku

Na moment ciemność w kabinie zapada trumienna, by po chwili dać się przeszyć białym igłom ideogramów informujących o konieczności zapięcia pasów i zakazie palenia. Ciemnica zmienia się w mroźny półmrok. AirAsia do przemieszczenia klientów z miejsca na miejsce podchodzi pragmatycznie. Pragmatyzm ów odziera kabiny z gadżetów serwując mrużenie oczu tym co się budzą w ostrym światle jarzeniówek na przemian z wyczekiwaniem końca gwałtownych turbulencji w niepewności nagle nastającego mroku. Przez okna kabiny też niewiele światła wpada. Pochodzenie do lądowania nad nocną Dhaką ujawnia sporadycznie oświetlone połacie lądu. Poza tym odczucie dławiącej pustki pogłębia ilość pustych foteli. Pasażerowie są porozsadzani po całym samolocie tu i ówdzie. Pomimo bezchmurnej nocy, przez owale okien bezskutecznie próbują wypatrzeć coś, czego wypatrzeć się nie da. W chwili, gdy podwozie styka się z nawierzchnią, ciemność we wnętrzu kabiny pod wpływem bladej żółci lotniskowych lamp też nie chce ustąpić
Współczesna historia Bangladeszu to stulecia dominacji brytyjskiego kolonializmu - okres systematycznego wyzysku i spychania kraju w biedę. Upadek imperium i niefortunny rozpad Indii, który w 1947 roku podzielił Azję Południową geograficznie, politycznie i wyznaniowo, zmienił Deltę Gangesu w wasala Pakistanu - Pakistan Wschodni. Próba narzucenia urdu tam, gdzie mówi się po bengalsku doprowadziła w 1971 roku do trwającej niemal rok, krwawej wojny domowej. Za niepodległość od oddalonego o dwa tysiące kilometrów Pakistanu nowonarodzony Bangladesz zapłacił milionami ofiar. Potem przyszła dekada przewrotów wojskowych a po niej władza korporacji. Wskutek niekończącej się spirali ekonomicznych zależności i politycznych turbulencji kraj ten albo nękany był wyzyskiem, wojną czy walką o władzę albo pogłębiającą się w ich wyniku biedą. Rzut oka na nocne ulice Bangladeszu - Dhaki jest wciąż żywym dowodem trwałości skutków tego drugiego.
Tutejsi oficerowie imigracyjni też lubują się w papierach. Na wypadek spotkania z typową dla biurokracji tendencją do buty, przygotowałem wydruki zaproszenia podpisanego przez Imrana, biletu powrotnego, rezerwacji hotelu na cały czas pobytu w Bangladeszu no i odręcznie wypełnioną deklarację oraz dowód opłaty wizowej, którą uiszcza się jeszcze przed rozmową z urzędnikiem mającym prawo odmówić mi wjazdu.
Żeby odprawa paszportowa przebiegła bez żadnych niespodzianek. chłopaki stają na rzęsach. W tych wszystkich drobnych procedurach pomaga mi pracownik lotniska. Po zapieczętowaniu mojego paszportu wizą przez oficera imigracyjnego, który nie oszczędził mi pouczającego tonu, mój pomagier wyprowadza mnie przed terminal bez dalszej kontroli paszportowej i bagażowej. Omijamy barierki, budki i skanery na mocy porozumiewawczych gestów pomiędzy strażnikami, pogranicznikami a opłaconym, jak mniemam, sługą amerykańskiego dolara.
Ponad dwudziestomilionowa Dhaka o pierwszej w nocy już dawno pogrążona jest w głębokim śnie. W nadmiarze okazywania spolegliwości nasz samochód zwalnia, mijając interwencje policjantów uzbrojonych w grubolufowe śrutowce - takie, jakimi w filmach posługuje się Terminator i jemu podobni. Policjanci przetrząsają pod ściana jakichś nieszczęśników wyciągając od nich prawdopodobnie ostatnie pieniądze. Przeładowane do groteskowych rozmiarów trzykołowe motory z mininaczepami przewożą olbrzymie stosy pudeł wykorzystując pustkę na ulicach i ciepłotę nocy. Jutro podobno czterdzieści cztery stopnie w słońcu!