wtorek, 20 września 2016

Little Chucha

Eric likes having to do with people who find themselves intellectually towering over others. They so easily contradict themselves in concepts they hardly understand. He likes shaking the cornerstones of their fancy beliefs like the ones about the nature of personality.
- My personality is who I am - claims little Chucha - but my attitude depends on who you are. I'm a nice person so if I'm rude to you, you need to ask yourself why - she nails it in a fashion of prophetic anger.
But Eric's religion #4 teaches about ultimate objectivity and it applies to personalities as well. He read about them somewhere and now those tiny shreds of information make up one of his yet another religion's key doctrines. He says: "Personality has nothing to do with who we are. Who we are is beyond thoughts and personality is but a monument of mental projections about who we should become to prevail in battles of trying to hide our own shame, in wars waged by egos."
On the other hand Eric is sure as well that blaming others for one's own attitudes is nothing but looking for excuses to keep on acting low. Those attitudes, thought by many to be born out of ability to pass objective judgements, are but subjective behaviours sanctified by self-given rights to punish people for bringing out the worst in them. This is where Eric advocates reflecting on why one's particular attidudes take such unpleasant shapes. 
- Don't make me do your job! - says ultimately objective him.   

czwartek, 8 września 2016

Podbój w lektyce

Chiny to kraina pełna języków chińskich, na tyle zróżnicowanych, że Sekretarz Mao podczas jej podboju w lektyce podróżował z grupą tłumaczy! 
Chiński krajobraz językowy, jeszcze na początku Wielkiej Rewolucji Ekonomicznej oferował nie mniej egzotyczną paletę samych tylko dialektów mandaryńskiego - dominującego języka mediów i polityki Chin. 
Obecnie, oddziaływanie internetu i telewizji dokańcza dzieła ujednolicenia mowy, wypłukując resztki naleciałości z chińskich gwar jak kraj długi i szeroki. Coś na naszych oczach idzie się paść i pastwiska już nie opuści!
Co w tym znaczącego? Nic. To może co w tym dziwnego? Wyobraźmy sobie dwie rdzenne Góralki z Tatr rozmawiające o oscypkach w języku Teleexpresu...

wtorek, 6 września 2016

Life Must Get Bad!

Eric is not an atheist. Atheism is the religion of nonexistance of God. It gets as fanatic as religious believes of so many people walking this earth. He thinks he doesn't belong to any religion at all, although the idea of God was slipped into his innocent mind of a child when he still belonged among the truest of believers. What he doesn't know is that he is a rebellious soul responsible for the birth of the religion #1 - his own concept of incessent dealings with the God that now he believes doesnt't exist for him anymore.
Czechs are the only Slavic people that observe the religion of Ordung. In this regard they follow orderly fashions that have had a long history of prevailing in Germany. That is why Eric's mother resembles all the Germans themselves. Czech trains depart on time and Czech waiters always care to ask if you want to pay separatly or together. That's the religion #2
The religion #3 is this fashionable despise toward complaining. It is trying hard to keep the fuck away from it. 
Eric cannot really complain about being European or living where he lives. Democracy provides him with a flying carpet of predictibility. It gives him a deeper sense of long distance security. He doesn't have to risk his life fighting for anything. He wastes his water abunduntly every day to live the life he chooses. But still, he is surprised at how it delivers reasons to go for it and grumble on a bad day and mostly about anything.
If we agree that life is good, it is only so because it gets bad as well. There is no discussion here although interdependebility (is there such a word?) of those two is usually denied by the religion #3. Furthermore, complainig always meets its contempt. It is so uncool and so not sexy to do it. Eric's complaining reveals his lowest self and makes the buddist peace he strives to radiate with a bitter appearance of an edgy self-control... So he, for instance, chooses to complain about his weather. Its nature is so fucking changable and so are the characters of the people that surround him living under its regime. The bitter part of it is that this lack of emotional stability stands a vital component of the Central European Meantality that affects him, known as scepticism. 
Eric is so extatic to be leaving for for good!

wtorek, 7 czerwca 2016

Pani Doktor

Pani doktor jest wiecznie nieszczęśliwa. Dzisiaj też jej przeszkadzamy. Nasza obecność mąci porządek tej oazy niezbywalnych praw lekarza, co robi na państwowym - pustego gabinetu, w którym oddaje się lekturom wiecznie odkładanym na później.
Pani sapie, gdy zadajemy niewłaściwe pytania. Na właściwe właściwie nie ma tu miejsca.
Pani doktor spełnia swój obowiązek w bólach oczekiwania na amnestię po ciężkim, niesprawiedliwym wyroku.
Teraz i my czekamy, tak jak te drzwi do gabinetu, co zostawiła uchylone.
Pani doktor poszła się wysrać.

sobota, 4 czerwca 2016

Słowa Elżbiety

Na moim balkonie zamieszkał gołąb. W zdewastowanej skrzyni na buty znalazł sobie przytulny kąt. Chyba zależy mu, żeby w niej pozostać, bo nie grucha. Kilka razy dziennie ostrożnie otwieram drzwi i zaglądam przez wyłom w deskach czy nadal siedzi. A jakże! Łypie na mnie z plastikowej doniczki, jakby patrzenie w tył wychodziło mu lepiej. Dopiero po kilku dniach zauważam, że siedzi na jajach. Teraz widzę, że to śliczna gołębica. 
Na moim balkonie bywały już gołębie. Dokarmiałem. Srały. Przeganiałem. Jeden nawet przez otwarty balkon mi wlazł, gdy ja sobie pyk, pyk te zioła, co w Czechach już leczą. Najpierw pomyślałem, że to Bóg, więc ustąpiłem mu drogę. Bóg? Intruz kurwa, nie Bóg! Zasyczał i ruszył do przodu z walecznym łopotem. On mnie skrzydłami, to ja go gitarą. W szamotaninie zasrał mi dywan, dopiero potem się wycofał. Taki fason... Ale samotna gołębica na dwóch bielutkich jajach?!
Choć rzadko z sąsiadami rozmawiam,  teraz komu popadnie opowiadam o tym, co dzieje się u mnie na górze. Większość jest zgodna: 
-Masz szczęście!
Też jestem skłonny uwierzyć, że mam. Jestem gotowy otworzyć się na działanie dumy. Jestem wybrańcem!
-Idź na targ i kup jej karmy, a obok skrzyni ustaw spodeczek z wodą - podpowiada Elżbieta. Wstyd mi, że z własnej inicjatywy nie poszybowałem w stratosferę empatii. Póki co kruszę chleb przez szczelinę w wieku skrzyni, z której wyziera ruchliwy łepek strwożonego stworzenia. 
- Gdybym był gołębiem, to bym za nią latał! 
Ma gładkie pióra, a jej czerwone łapki porażają młodocianą świeżością. Nie kuśtyka. Jest taka proporcjonalna. Patrzę jak transportuje w dziobie budulec znaleziony na osiedlu. A to przywlecze włosie lub pożółkłe trawy, a to kawałki siatki i plastikowych opasek. Gdyby mogło, przez ten ułamek sekundy, serce by mi pękło, gdy tak pochylam się wylęknioną ptaszyną.   
Wieczorny telefon od Elżbiety wytrąca mnie z zadumy szachisty.
-Edyta też miała na balkonie gniazdo! 
A więc młode się wykluły i zaczęło się sranie po balustradzie, gruchania i kolektywne łopoty.   
-Musisz wyrzucić jaja i zniszczyć gniazdo.
Słowa Elżbiety biją chłodem. Właśnie znalazłem się na Półwyspie Kolskim, a mroźny grad smaga moje nagie ciało.
Rano wypędzam gołębice w pizdu, a jaja wypierdalam przez balkon. Gdy tak patrzę jak lecą, wciąż czuję ciepło tej nieskazitelnej gładzi na swoich zimnych dłoniach...

wtorek, 31 maja 2016

W tempie wagonowej ciszy

     Ciszę powściągliwych rozmów podsyca konstrukcja wagonów. Ich kadłuby są wytłumione na sucho. Obok mnie Hindus kontempluje półbułkę. Przełożona plastrem sera. Owinięta we wstążkę zgrzebnej serwetki. Ceny tu jak na wojnie, więc pogryza w tempie wagonowej ciszy. 
     I te krowy za oknem, co wyglądają tak zdrowo. Pośród pagórków porośniętych soczyście, rozpoczyna się metamorfoza, której ja też lubię przyklasnąć: ta zieleni chlorofilu w brąz czekolady Lindta. 
  Majowe słońce w swej nieśmiałości bezczelnie demaskuje perwersję porządku, przy którym nawet niemiecki ordung blednie. Szwajcaria...

czwartek, 5 maja 2016

Wyroki za darmo

   Tam, gdzie za leczenie się płaci, tam podniesieni na duchu się gromadzą. Stać ich na to uniesienie. Mogą się wznieść ponad ujadającą chmarę niewolników socjalu. To co, że przywodzi ich choroba. Przynależność do klubu tych, co mogą więcej niż ci, co nie mogą, jest równie ważna. Modeluje ich postawy w karykatury cięższego wymiaru. 
     Tam, gdzie za leczenie się płaci czują się jak na plebanii. W czystym otoczeniu zmartwychwstałej architektury, utożsamiają się z tą przynależnością. Mówią cichymi glosami. Tak się mówi, gdy za ścianą chłodne tabernakulum czyha. Ich tembry są jak zwierzenia wtulające się w ucho spowiednika. Spolegliwe, wyzierające obietnicą ostatecznej poprawy. Informacjami też wymieniają się poprawnie, jak życzeniami wigilijnymi składanymi pod presją marzeń o dniu harmonii doskonałej. Nawet ta dziewczyna w rozbiegu, co za plecami pozostawia plastikowy flakonik z uryną, czuje się częścią ich metamorfozy. Przed majestatem lęku o zdrowie, pod auspicjami klubu dostatnich, jej pożegnalnej formule odpowiada rześki chór. Zgodnie. Daleko mu do obojętnej niemrawości zgromadzeń oczekujących na wyroki za darmo.