Laurent był lustrem. Odbijały się w nim ciekawskie spojrzenia badaczy własnej miernoty. Za to się cenił,
choć działał pochopnie. Świadomość śmiertelności
sprawiała, że odsuwał od siebie ludzi w nieubłaganym
zacietrzewieniu. Zawsze przecież znajdą się inni. Wystrzegał się przy tym introwertyków przymuszanych do
ekstrawersji, dla zachowania pozorów spokoju. Był altruistą.
Wyniszczał się świadomie, ku przestrodze, na pokaz. Nic nie uchodziło
mu na sucho!
wtorek, 28 sierpnia 2018
czwartek, 16 sierpnia 2018
17. Cztery Pory w Raju: Transformacja Amerykańskiego Koszmaru
Sylwestra zdecydowałem
się spędzić sam. Nie miałem już ochoty na towarzystwo
poklepujących się po plecach polonusów, na imprezy u Janusza,
podczas których oddawano cześć informatykowi, wodzowi, zwycięzcy.
Znał przecież angielski, miał stałą robotę z ubezpieczeniem
zdrowotnym, duży samochód, mieszkanie, którego nie musiał z nikim
dzielić, młodszą o dziesięć lat żonę i zieloną kartę. Tej
karty najbardziej mu wszyscy zazdrościli. To dla niej Andrzej
upokarzał się w fabryce serów, latami dławiąc nienawiść do
szefa, za rozłąkę z żoną, za to, że cyckała go do ostatniego grosza.
To dla niej Marek zaciskał zęby podcierając porzuconego przez
rodzinę dziadka po wylewie. To dla zieleni banknotów oddawaliśmy
się w szpony Ameryki, która w swoim statutowym dążeniu do prawdy
potępiała nielegalną imigrację, pasąc się cichaczem na jej
zakneblowanym potencjale. Żeby amerykański sen nie tracił na
wyrazistości. Iluzja równości napędzała demokrację na wzór rzymskiej, jakby te dwa tysiące lat też można
było zamieść pod dywan. Czarne niewolnictwo, na którym wyrosły
amerykańskie fortuny, zmieniło już kolor skóry na biały.
Przystrojone w fatałaszki wolności wyboru, podsycane cichym
przyzwoleniem dla nielegalnej pracy milionów imigrantów ugrzęzłych
w szarej strefie zapewniało ciągłość polityki wyzysku. Tak
działa nieustająca transformacja amerykańskiego koszmaru -
American Dream!
Zakupy z East Orange
wystarczały mi na długo. Tego wieczoru postarałem się tylko o
butelkę whisky. Zalany tanim alkoholem, otumaniony samotnością z
wyboru, cały wieczór wpatrywałem się w ekran telewizora.
Świetlista kula wznosiła się ku górze, a głos odliczający
sekundy pozostałe do końca roku, ostatecznie i na zawsze
zanurzającego się w otchłani przeszłości, tonął w kaskadach
euforii ogarniającej Times Square. Wszystko to działo się tak
niedaleko. Wiwatujące tłumy. Deszcze konfetti, jak te podczas
parady zwycięstwa symbolizującej koniec wielkiej wojny. Z turysty
spragnionego doznań dających się przetworzyć na opowieści przy
piwie, zmieniłem się w emigranta, któremu szkoda czasu i
pieniędzy, żeby wyruszyć na ich poszukiwanie. Nie maiłem
siły jechać pociągiem w tę samotną, mroźną noc, żeby połączyć
się ze skandującym tłumem obcych. Nie chciałem już nic
przeżywać. Wszystko wydawało się absurdalne.
Ostatni dzień w pracy
był spóźnioną o dwa miesiące wigilią, osadzoną jak szlachetny
kamień w prozie paradoksu. Kazik, Mietek, Tadek, Rychu: brudna
robota, której od miesięcy końca nie było widać na przemian z urokami życia na
komunie. Perspektywa powrotu do kraju, mimo całej pogardy dla
niewolniczego trybu życia, rodziła we mnie przeczucie nadchodzącej za tym
miejscem tęsknoty. Od Zbyszka-szefa firmy budowlanej, który okantował
mnie do spółki z złodziejami z agencji pośrednictwa pracy na
Green Poincie musiałem jeszcze wydrzeć trzy zaległe tygodniówki.
Miałem na to kilka dni. W robocie krążyły już plotki o
bankructwie firmy, a postawa towarzyszy od kielni nie nastrajała
optymistycznie.
- Lepiej się Młody w
ogóle nie upominać. Jak się Zbyszek wkurwi, to nikomu nie wypłaci
- mentalność niewolnika zawsze znajdzie emisariuszy swojej
rozedrganej prawdy. Miałem dosyć roli wygnańca w świecie, dla
którego mogłem tak na prawdę nie istnieć, w którym anonimowość
rodziła obojętność. Rzygać mi się chciało od ideałów.
Sprawiedliwość. Godność. Każdy z nas doświadczał tyle
godności, ile zdołał wydrzeć nie oglądając się na innych.
Na kilka dni przed
wylotem do Polski w skrzynce pojawił się czek. Amerykańska
skarbówka zwracała mi nadpłacone podatki za cztery miesiące
roboty w siapie u Borysa. Ponad tysiąc dolarów, czyli roczną
pensję w moim skarłowaciałym kraju! Na lewym social security, bez
zezwolenia na pracę, na przeterminowanej, turystycznej wizie
dostawałem to, co należało się każdemu, kto nie przekroczył
średniej krajowej. I mógłbym tak harować do emerytury, a potem
żyć w złotej klatce, bez paszportu, bez prawa do głosowania, w
bezkrytycznym milczeniu, w zamian za przyzwolenie na wegetację w
piwnicach Ameryki.
Oczekując na metro w
drodze na JFK przyglądałem się rapującym na
peronie chłopaczkom. Czerwony plecak ze stelażem oraz skórzana
torba od Marty pęczniały od płyt, z którymi nie chciałem się
rozstawać. Resztę dobytku wysłałem paczką morską. "Odzież
używana" - informował list przewozowy. Po roku spędzonym w
Ameryce nie było mnie stać na opłacenie cła za odtwarzacz CD i
słuchawki. Wpatrując się w budynek terminalu z okna samolotu
byłem pewien, że oto widzę Nowy Jork po raz ostatni. Podczas
trwającego kilkanaście minut kołowania zachłannie pożerałem
wzrokiem masywne sylwetki pojazdów poruszających się po płycie
lotniska, odczytywałem nazwy przewoźników wymalowane na kadłubach
mijanych boeingów 747 - Quantas, Air China, Saudi
Airlines. Logo Air France zdobiło smukłą bryłę
dziobatego jak sam bocian concorde'a. Podczas powietrznych
manewrów łakomie utrwalałem w pamięci wieczorną panoramę Nowego
Jorku. Jeszcze przez chwilę błyszczała po sam horyzont. Gdy
majaczące w dole światła kanadyjskich miast ustąpiły czerni
bezkresów Atlantyku, zanikły ostatnie sygnały stacji
radiowych. Byłem w strefie przejściowej. Już nie w Ameryce,
której obecność wciąż prześladowała mnie świeżością
wspomnień, a jeszcze nie w Europie, do której już dawno nie
należałem.
Obudził mnie lekki
wstrząs. Wyjrzałem przez okno. Samolot przez krótką chwilę
kołował po nierównościach niewielkiego lądowiska, po czym zamarł
przed jedynym terminalem upstrzonym zdobieniami z różowego
plastiku. Wystygłe kadłuby samolotów z napędem śmigłowym, jak
zmokłe ptaki, co nie miały gdzie skryć się przed deszczem,
cupały sporadycznie na płycie lotniska. Obok dumnej sylwetki
boeinga, zastygającej po transatlantyckim rejsie uwijały się
ochoczo pocieszne bryły małych fiatów...
16. Cztery Pory w Raju: Ja, Gastarbeiter
Pod koniec listopada
nadeszła z Polski paczka. Niewielkich rozmiarów, płaskie pudełko:
„Ja Miles”, w prezencie od Palucha. W atmosferę opisywanych
wydarzeń wchodziłem w roli świeżo upieczonego ojca na odległość,
osaczony zbiegiem wydarzeń, uwikłany w niezauważalną pajęczynę
konsekwencji. Ja, Gastarbeiter z podupadającej rudery, ze
stacji przesiadkowych, z podwodnych tuneli, z mostów nad rzekami,
w śmierdzących ciuchach, z ropą w oczach, w drodze do
znienawidzonej roboty. Rzut oka znad książki: panorama
rozświetlonego Manhattanu z wagonu metra kołyszącego się na Williamsburg Bridge. Czułem się jak
dziecko obdzierające pudełko z papierowej ozdoby pod choinką.
Paluch tęsknił za takimi chwilami. Chciał znowu być za oceanem i
nie miało znaczenia co się dla Stanów w Stanach robi. Czytał
wspomnienia Milesa ilustrując tęsknotę kartami z atlasu
własnej legendy o Ameryce. Za czym tak tęsknił? Od poniedziałku
do soboty robota w pralni. Życie na komunie z karaluchami, z ludźmi.
Długie przejazdy w półśnie na Siedemdziesiątą Drugą i
bieganina z brudnym praniem tam, przy Broadway'u, wśród
wiernych wyznawców obojętności dla konkurencyjnych przejawów
istnienia. W Nowym Jorku tak łatwo poczuć się tak niewiele
wartym. A
oszczędzanie? I to przygotowywanie się do powrotu od pierwszego
dnia na emigracji. Kupowanie gadżetów, setki godzin spędzonych w
płytowych second handach, kanapki zabierane do roboty, zakupy
w tanich supermarketach, rygor pracy na czarno i radość z
każdego ocalałego dolara. Ale były też słodkie powroty do domu, z butelką piwa w torebce z
szarego papieru, po lufce wypalonej na szybko przy wyjściu z piwnicy
pod Amsterdam Avenue, gdy wieczór duszny i waniliowy...
Wrażliwość przemielona z awersją dla wszelkich jej przejawów dusi do skutku. Miała już wkrótce zadusić Palucha.
Podarowana książka była jedynym zapamiętanym przeze mnie przejawem jego bezinteresowności.
Wrażliwość przemielona z awersją dla wszelkich jej przejawów dusi do skutku. Miała już wkrótce zadusić Palucha.
Podarowana książka była jedynym zapamiętanym przeze mnie przejawem jego bezinteresowności.
Subskrybuj:
Posty (Atom)