środa, 3 lipca 2019

11. Jeszcze tylko ten jeden kęs zgnilizny...

02.07
Phương nie chodzi już do szkoły. Teraz codziennie od piątej rano krząta się w obejściu. Pobudka, toaleta, wyjazd na targowisko, rozkładanie straganu. Razem z matką sprzedaje bánh cuốn nóng, to znaczy matka gotuje jedzenie, układa na talerzach i kasuje klientów po dolarze, a Phương przygotowuje stoły, podaje gotowe dania i bawi się telefonem. Ma czternaście lat. W sumie po co jej nauka, skoro i tak będzie pracować na targu? Nie tylko z tego powodu matka dwa lata temu zdecydowała się usunąć dziecko ze szkoły.
-A gdzie mąż? - dopytuję bez obciachu w stylu targowej wymiany informacji. 
-Umarł.
-Hmm... No to gratuluję! - dopalam z grubszej rury w ryzykownej próbie rozładowania nastroju po tym smutnym zwierzeniu, lecz niepewnie wyczekuję reakcji. Nie jest źle. Baby przysłuchujące się naszej niecodziennej rozmowie wybuchają śmiechem. 
Przed dziesiątą rano, w chwili zamknięcia straganu w worku matki Phương znajdzie się około piętnastu dolarów.  
Do hurtowni oddalonej o pół godziny jazdy od domu na przedmieściach, Pani Lan dociera przed trzecią rano. Tam, po siedem tysięcy za sztukę kupuje sto niewielkich kokosów i wlecze je do centrum Sajgonu na skrzypiącym wózku. Przytwierdzony do ramy starego motoru kolebie się na pokrzywionych kołach. Pani Lan będzie stać w słońcu aż do wyprzedania towaru. Na każdym orzechu zarobi pięćdziesiąt groszy. W cyklu całomiesięcznej krzątaniny, po odliczeniu kosztów wyciuła ze trzysta dolarów. Przez cały czas będzie ją chronić słomkowy kapelusz.
Pani Huệ emanuje radością z powodów do radości! Na swoim karłowatym stołeczku przesiaduje przed aluminiowym garem i czaruje przechodniów naturalną urodą swojego uśmiechu. Przy pomocy płaskiej chochelki, miseczki oczarowanych wypełnia ciepłym tofu, które podaje z syropem imbirowym i kokosowym sosem. Przygotowanie pięciuset porcji kosztuje ją dwadzieścia pięć dolarów. Do tego codziennie odpala coś pomagierom i właścicielowi domu, który udostępnia jej wieczorami swój kawałek chodnika. Po miesiącu jej tofu bar przyniesie dwa tysiące dolarów czystego dochodu, a pani Huệ będzie dalej emanować radością z powodów do radości.
Thương zawsze była zaradna. Uciekając z wietnamskiej wsi od męża narkomana, przeniosła się do wielkiego miasta. W pracy nauczyła się mówić po japońsku, a dzięki mężowi z Nowej Zelandii po angielsku. Po kolejnym rozwodzie utrzymywała się z internetowego handlu kosmetykami. Od czasu, gdy poślubiła Rumuna zajęła się jednak sprzedażą szafranu. Osobiście szmugluje go z Iranu. W tylnych kieszeniach dżinsów zawsze trzyma dolary. W lewej pięćdziesiąt, w prawej sto, jakby celnikowi na widok cennego towaru pięćdziesiąt było mało. To lukratywne zajęcie opłaca jej operacje plastyczne, daje sporo czasu na chodzenie po fryzjerach, kosmetyczkach i zajmowanie się siedemnastoletnią córką z pierwszego małżeństwa. Dla roześmianej Pani Huệ czy zaradnej Thương pokrycie kosztów nauki dziecka w państwowym liceum, to żaden wydatek. Dla większości Wietnamczyków, takich jak Pani Lan od kokosów czy matka czternastoletniej Phương to wydatki, z którymi zawsze będą musieli się liczyć.
Socjalistyczną Republikę Wietnamu z socjalizmem łączy tylko nazwa, bo to system skrajnie kapitalistyczny. Amerykański Kapitalizm, który na mnie, wychowanym w gierkowskim socjalizmie zrobił tak bezduszne wrażenie, po niespełna dwóch latach spędzonych w komunistycznej Azji jawi się jako pełen empatii wyraz zatroskania władzy o dobro wszystkich mieszkańców kraju, nawet tych, co robią na czarno. Wietnam nie przyznaje obcym obywatelstwa, a swoich obywateli nie rozpieszcza żadnymi przywilejami. Choć wietnamska konstytucja zapewnia wolny dostęp do bezpłatnego szkolnictwa, rodziny obarczone są odpowiedzialnością finansową za wykształcenie swojego potomstwa. Zgodnie z konstytucją wietnamskie dziecko musi ukończyć pięcioletnią podstawówkę. Dziewięćdziesiąt pięć procent sześciolatków rozpoczyna naukę w szkole podstawowej, ale w praktyce dwadzieścia procent nigdy podstawówki nie kończy. Dlaczego? Powodem są pieniądze.
Kapitalizm ma to do siebie, że zmusza do walki o miejsce przy takim czy innym korycie. W Wietnamie bardziej niż gdziekolwiek liczą się oceny i wyniki, bo tu żyje się na pokaz. Dziecko z oblaną maturą to hańba dla rodziny i pośmiewisko dla sąsiadów. Stąd popularność płatnych zajęć, których organizatorami są szkoły państwowe. Te dodatkowe lekcje angielskiego czy matematyki są obowiązkowe. Do tego dochodzą opłaty za ponoszone przez szkoły koszty remontów oraz wyposażenia sal lekcyjnych. Czesne za rok nauki w państwowej podstawówce czy liceum waha się od stu do nawet czterystu dolarów. Za rok studiów swojej córki Thương będzie musiała zapłacić pięćset. Dla wielodzietnej rodziny Pani Lan wykształcenie trojga rodzeństwa to poważna inwestycja w swoją przyszłą wydajność. Tradycyjnie, po zakończeniu nauki wietnamskie dzieci spłacają narzucony im dług aż do śmierci rodziców. Oddają część swoich miesięcznych dochodów lub finansują z własnych oszczędności spłaty rodzinnych kredytów na motor, dom czy ziemię. To jedyny znany tu większości system emerytalny. Nauczyciele, lekarze, policjanci, pracownicy komitetów ludowych to nieliczna grupa uprzywilejowanych, która otrzyma formalną emeryturę. Statystycznie najwięcej otyłych Wietnamczyków trafia się wśród policjantów drogówki...

niedziela, 2 czerwca 2019

1. Jeszcze tylko ten jeden kęs zgnilizny...

11.03
W spisie moich międzykontynentalnych przepraw tego jeszcze nie było! Podróż Dreamlinerem z Warszawy do totalnej zmiany świata, w jedenaście godzin bez przesiadki za grosze.  
Sajgon jest upalny. Pod tym względem nic się nie zmieni, przynajmniej do kolejnego zlodowacenia. Niebo od czterech miesięcy czeka na swoją menstruację, nabrzmiałe od deszczu niewidzialnie sycącego powietrze wymęczone spaliną. To ostatnie podrygi pory suchej. 
To tu pięć lat temu Azja Południowo-Wschodnia rozdziewiczyła moje wyobrażenia o życiu w tym zakątku świata. Początkowo naiwne, ostatecznie nasycone tą dozą realizmu, której dostarcza pobyt wśród ludzi, gdy znika pośpiech, bo nie ma już do czego się śpieszyć.
Miniona jesień była dla mnie czasem wyczekiwania na powrót. Była to jesień najgorsza! Niekończące się konwulsje kolejnego związku w rozpadzie i ten piętnastomilimetrowy pumeks po środku prostaty! To ogień i metal. Noszę to światło, żeby miało się co odbijać w lustrach. Sprowadzam burzę ku przestrodze, wzniecam pożary ku pamięci. Zanim dym opadnie, odcinam się od własnej pożogi i ruszam dalej, tam gdzie dawno nie było wichury, tam gdzie światło wciąż blade. Stąd te zapalenia wszystkiego, co wkurwia i przedsmak starczych doświadczeń, gdy trzeba minut, żeby wytrząsnąć z siebie tę odrobinę płynu. Stąd ten szpital i wydzieranie na siłę, tydzień z rurką w pęcherzu i gojenie ran. Czas w geologi. Nieskończoność w przestrzeni. Ot symboliczna koda kolejnego cyklu życia bez znaczenia. Przede mną szachownica. To jedna ze ścian gigantycznej kostki Rubika. W skupieniu planuję pierwsze posunięcia. Dużo wody! Oto strategia na ogień. Tę partię chcę rozegrać od niechcenia. 

12.03
Kraj opuszczam w pośpiechu. Dopiero w pociągu dociera do mnie, że chyba jajka w lodówce a śmieci w koszu będą oczekiwać mojego powrotu, a przecież drzwi zaryglowałem na kilka miesięcy. Zakręcić wodę i odesłać modem. Ciach! Ale napisać wszystkie maile? Setki korespondencji - rozmów nastawionych na cele, którym daleko do spełnienia. Laptopa ciągnę za sobą w kieszeni jedynego plecaka.

13.03
Mój Hostel obsługuje sezonowy wylew rzeki młodocianych turystów. Przyjeżdżają tu z zamożniejszej Europy w pogoni za przygodą. To jednostki nieprzeciętne. Przecież sami się organizują i ruszają w nieznane. To przyszli księgowi, prawnicy, lekarze, nauczyciele, urzędnicy podatkowi paradujący po centrum Sajgonu w strojach plażowych. Wystawiają na słońce wszystko to, co skrzętnie chowają miejscowi i włóczą się po głównych ulicach pośród ludzi, którzy dość mają przyjezdnych, jedzą w knajpach, które zebrały najwięcej gwiazdek, a hotelowi przewodnicy prowadzą ich za rękę do najpopularniejszych atrakcji turystycznych. Tam znajdują tematy do  swoich fotoreportarzy, felietonów i opowieści z podróży. Towarzyszą im podobni do nich notariusze w trampkach, pracownicy korporacji w sindbadach i sekretarki małych firm w strojach plażowych bez ramiączek. Jeszcze nie wiedzą, ze już tam pracują na spłatę kredytów na domy, samochody i przyszłe wycieczki do lepszych hoteli w towarzystwie równie dobrze usytuowanych wyznawców konsumpcjonizmu. Na razie są hipisami w poszarpanych ciuchach. Odruchowo za wszystko dziękują, do każdego się uśmiechają i każdemu poświęcają odrobinę czasu.

14.03
Dzisiaj po południu wypiłem tutejszą kawę z mlekiem. Parzona przy pomocy aluminiowego narzędzia z trzema filtrami kapie zbierając się na dnie szklanki w postaci smolistego nektaru. Już kilka miesięcy nie wlewałem w siebie kofeiny. Czuję jak słońce znad Płaskowyżu Centralnego zaczyna we mnie buzować, jak tępe ciśnienie uderza mi do głowy. Mówię głośno i szybko, z emfazą tłukę w klawisze komputera, chodzę po pokoju w tę i z powrotem aż w końcu wychodzę na korytarz. Chcę ze swojego samopoczucia zwierzyć się Okularnicy z recepcji. 
- Dlatego jeszcze nigdy nie piłam kawy - afiszuje się przezornością jakby o wstrzykiwanie heroiny chodziło. Coś w tym jest, bo nie śpię do rana.

17.03
Co jeszcze można zrobić w kraju, który przemierzyło się wzdłuż i wszerz? Czar spotkania z nieznanym dawno przecież prysł. Przede mną czas przebierania w resztkach. Poruszam się w koleinach wyklepanych miksturą doświadczeń i wspomnień o tym, co przyjemne i uzależniające. Wyostrzam okular. 
Pierwsze dni mijają mi na chodnikach na zaliczaniu sprawdzonych jadłodajni. Tak. Ci sami sprzedawcy kokosów, taksówkarze na motorach, handlary butami, naganiacze z agencji turystycznych, dilerzy. Tym razem planuję nowy styl podróży. Będę sypiał na pałę w najtańszych hotelach bez rezerwacji na wyrost. Nie będę sprawdzał gdzie się znajdują ani czy ktoś je poleca. Od niedogodności uchroni mnie skuter.
20.03
Trudno jest dokładnie określić charakter Sajgonu. To azjatycka metropolia. Bogata i biedna zarazem. Wieś ściele się na jej wielkomiejskich chodnikach. Plugawe targowiska afiszują się w sąsiedztwie manifestacji dobrobytu. Sajgon to gigantyczna mozaika wszystkich kultur i warstw społecznych Wietnamu. To najlepsze miejsce do robienia pieniędzy, najgorsze do nauki języka. Miasto pozbawione jednego wzorca, jednolitego stylu. To aglomeracja gwarantująca anonimowość. Mieszkania wynajmowane za gotówkę bez meldunku. Reprezentanci wszystkich plemion, prowincji i wszystkie rodzaje świątyń. Bogactwo kontrastuje z biedą, codzienny brud z odświętną czystością. Mnie pociągają te nieczyste rewiry. Tam ludzie są weseli, rozgadani, prostolinijni. Lubię być wśród tych przykutych do chodnika. Oni przywykli już do patrzenia w górę.