piątek, 5 maja 2023
Bangladesz 7: Odporność szczura
czwartek, 4 maja 2023
Bangladesz 6: Skomplikowana operacja przeszczepu Banglijczyka do kraju nad jakąś Wisłą
Bangladesz 5: Majątek osobisty, sponsorzy, wpływy i liczne koneksje
środa, 3 maja 2023
Bangladesz 4: Niczym w bańce mydlanej
wtorek, 2 maja 2023
Bangladzesz 2023: 3. Zrównoważenie biedy
Bangladesz rzadko bywa celem turystów udających się do Azji. Tych, co poszukują wygód i luksusów odstrasza brud, nadmiar biurokracji, niedorozwój infrastruktury, szaleństwo korków, miernota dróg, zrównoważenie biedy oraz upór przestępczości i podążającej w ślad za nią korupcji. Oto powszechnie powielany, domagający się weryfikacji wizerunek kraju, w którym karty sim na lotnisku kupić nie można. Nie mam też miejscowych pieniędzy. Imran obiecał, że wpadnie z samego rana pomóc mi rozeznać się w nowej sytuacji. Przychodzi po dwunastej. W miasto wyruszamy rykszą.
Ryksze to plaga Dhaki. To jej miażdżyca i permanentny zawał. Dystans, który moglibyśmy przejść w piętnaście minut pieszo, pokonujemy w pół godziny. Na wysiadywaniu w palącym słońcu na twardej ławeczce pojazdu napędzanego siłą mięśni rachitycznego mężczyzny spędzamy prawie całą podróż. Tam gdzie w Wietnamie poruszają się motocykle a w Chinach samochody, tu dominują powolne ryksze. Samochody usidlone ospałością tempa trzykołowców napędzanych pedałowo bez przerzutek bezskutecznie próbują pomiędzy nimi lawirować. W tym natłoku podaży zawsze i od razu znajdzie się wolny rykszarz. Podczas jednej szychty wykona osiem do dwunastu takich kursów, za które przy dobrej passie zarobi pięć do ośmiu dolarów dziennie. Średnia krajowa ludzi najciężej pracujących zdaje się nie przekraczać tu stu pięćdziesięciu dolarów miesięcznie...
Bangladesz to jeden z tych krajów, gdzie biały człowiek wzbudza nieustanne zainteresowanie. Każde spojrzenie w stronę grupki przechodniów, nawet od niechcenia lub przelotne, pobudza kogoś do uwagi przeciągłej, ciekawskiej. Nie jest to jednak ten rodzaj niepokojącego zainteresowania. Czuć w nim jakąś niewinną ciekawość, skromną życzliwość - coś, czego nie czułem podczas samotnych wędrówek po Algierze, gdzie turyści to hipnotyzująca swą rzadkością atrakcja. Z jego krętych zakamarków przyglądały mi się niemożliwe do rozczytania, kamienne twarze.
Na lancz Imran zabiera mnie do rodzinnego mieszkania. W jego trzech pokojach mieszkają matka, jej dwie córki i syn czyli sam Imran. Mieszkanie jest jasne, okna pootwierane na przestrzał. Olbrzymie, sufitowe wentylatory skutecznie rozpraszają nieznośny efekt narastającego upału. Rozmawiam z najstarszą córką - dużo mówi, ale nie stroni od słuchania, a potem z matką: słucha z zainteresowaniem, choć trudno powiedzieć co ją skłania do uwagi: treść rozmowy czy ogólna aura nowego bytu, co zrządzeniem wszechświata na chwilę wypełnił jej własny, niezmienny i może jednostajny kąt. Tydzień temu straciła męża. Umarł znienacka, we śnie. Cała rodzina wciąż próbuje sobie z tym na różne sposoby radzić. W ich zachowaniu nie widać jednak oznak żałoby - bólu, braku pogodzenia. Są pogodni, serdeczni, spokojni.
Powrotna podróż rykszą trwa znacznie krócej. W chodnikowej herbaciarni spotykamy Nahida - dźwiękowca, który będzie odpowiadał za brzmienie wieczornego koncertu. Ciekawość obchodów Światowego Dnia Jazzu to jeden z powodów, dla którego znalazłem się w Dhace. Herbatę pija się tu w stylu arabskim, z małych szklaneczek w kształcie hiperboloidy obrotowej, skręconej z umiarem. Można sobie zażyczyć z dużą ilością cukru lub z dodatkiem mleka. Jest też kawa i chuda ławeczka pod ścianą, na której tuż za moimi plecami powieszono niewielki plakat. Mężczyzna koło pięćdziesiątki leży nieprzytomny na szpitalnym łóżku. Jego zmasakrowane wskutek wypadku nogi i twarz przyprawiają o dreszcz egoistycznej autoempatii. W dolnej części plakatu, horyzontalnie umieszczono pięć portretowych fotografii. Wisielcze pętle oplatają szyję ściganych jakimś prawem nieszczęśników, a plakat nawołuje do wykonania na nich wyroku śmierci.
Wieczór wychładza atmosferę, która w klubie przybiera na wilgotności wskutek działania lokalnego wynalazku. Wiatraki wypychają w przestrzeń rozpyloną wodę. Wychłodzona kostkami lodu mgiełka przynosi chwilową ulgę podnosząc w efekcie poziom duchoty, którą w ten spiralny sposób próbuje się niwelować.
Bangladesz 2023: 2. Niepewność nagle nastającego mroku
niedziela, 23 kwietnia 2023
Pomiędzy własnymi urodzinami a pogrzebem - Wietnam, 23 kwietnia 2023
Od wczoraj, po tej samej stronie ulicy, dwie podobne flagi zdobią dwa podobne, sąsiadujące domy. Flagi nie różnią się kształtem - ich podłużne trójkąty łopoczą długimi wypustkami, co jak palce łapczywych dłoni przebierają bez celu w zupie ciepłego wiatru zapowiadającego nadejście pory deszczowej. Flagi różnią się kolorem. Ta fioletowa oznajmia, że oto tu trwają przygotowania do chrześcijańskiego pochówku. Ta czarna zdobi dom, w którym do ostatniej podróży gotowi się ciało zgodnie z obrządkiem buddyjskim. To stamtąd od trzech dni nieprzerwanie słychać jak kręci się kołowrót miarowych, trzech niskich tonów bębna, którym odpowiadają rozmazane współbrzmiącymi ćwierćtonami trzy dźwięki gongu. Teraz wtórują im śpiewy sąsiadujących uroczystości pogrzebowych. Tutejsi chrześcijanie wyśpiewują chórem czyste, równoległe frazy w jednogłosie pozbawionym walorów tanecznych. Ilość tekstu narzuca długość wyśpiewywanych fraz zdobionych melodiami, których radosny charakter odmawia mocy ponurej obecności śmierci. Śpiewy w Lac Duong odbywają się lokalnym języku - fonetyczno-składniowej hybrydzie przypominającej brzmieniem mowę sąsiadującej Kambodży, onegdaj władcy tych ziem, zaś obecnością tonów i pewnymi cechami nieskomplikowanej gramatyki język chiński i pokrewne mu języki kultur, które przez tysiące lat rozkwitały w słońcu ekspansji Wielkich Chin
W Lac Duong Plemieńcy Lac mieszają się z Wietnamczykami, których nazywa się Kinh. To oni przywieźli tu z dalekiej północy religię Chińczyków, którą ich przodkowie zapożyczyli od Hindusów, gdzieś w interwale czasu pomiędzy Sokratesem a Chrystusem. Plemieńcy Lac jeszcze ponad sto lat temu byli animistami, a pamięć o zmarłych stanowiła główny nurt ich duchowego życia. Francuzi zaszczepili w nich chrześcijaństwo, które Plemieńcy przyjęli chętnie, chyba z przekory wobec buddyjskiej religii - symbolu władzy narzuconej im przez Północ. Ale cóż to za chrześcijaństwo! Kadzidła dymią się na domowych ołtarzach zdobionych zdjęciami zmarłych członków najbliższej rodziny, obok których, niczym nocne lampki, jarzą się komiksowym błękitem aureole najświętszych Maryj Panien na baterie. Ponad nimi, międzykulturowym już zwyczajem, autorytet ustanawia plastikowa podobizna umęczonego Chrystusa, przed którym lud boży obrządku Lac staje ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, tak jak się to robi na Zachodzie, gdy chce się okazać powątpiewanie, wyrazić pretensje, oburzenie czy wręcz gotowość do agresji. Tak właśnie tutejsi Plemieńcy wyrażają swą pokorę. Śpiewają przy tym czysto, ze swoistą werwą, zapalczywie. Ich wiara nie skupia się na ideologicznych fasadach tego, w co sami wierzą, tego czym żyją sąsiedzi wyznający buddyzm, hinduizm, caodaizm czy islam. Tutejsze religie mają przede wszystkim wymiar praktyczny. Ich instytucje budują protezę tkanki społecznej, która nie może wyrosnąć z ciała opiekuńczości państwa, bo państwo, choć zwie się socjalistycznym, pozostawia swoich poddanych w próżni kapitalistycznego samopasu. Gwarantuje dbałość o pokój, spokój i strukturę, w ramach której będą działać szkoły, szpitale i cmentarze. Żeby z nich skorzystać każdy jej uczestnik będzie jednak musiał popuszczać krwi z własnego portfela. To organizacje religijne hodują tę brakującą tkankę, za której deficyt odpowiada tutejszy hiperkapitalizm. A więc z kościoła można za co łaska dostać hektolitry świeżo przefiltrowanej wody lub używaną odzież, wór ryżu, cukier albo olej do smażenia jak kto wykaże się wielodzietnością a wskutek niej biedą. Wspólne śpiewy, modlitwy a po nich biesiady, udział w rytuałach umacniają poczucie, że żyje się we wspólnocie, na którą nie rzadko trzeba liczyć. Pomoc w polu, w opiece nad dziećmi, seniorami, dzielenie się owocami własnej pracy, nieustanna wymiana przysług i towarów - to dzięki nim funkcjonują tutejsze plemiona. Niezliczone kuzynostwo, ciotki, wujkowie, wnuczęta, rodzeństwo babek i dziadków, nawet ci wobec siebie najodleglejsi uczestniczą we wspólnych, niezliczonych spotkaniach rodzinnych - weselach, chrzcinach, pogrzebach i pożegnaniach tych, co wyjeżdżają do dalekiej Japonii czy Ameryki. To im, w drodze na lotnisko do oddalonego o trzysta kilometrów Sajgonu i nadziei na podarunki kiedyś tam, jak się powiedzie, towarzyszą całe delegacje - autobus biesiadny napakowany szczęściem szczęśliwca opuszczającego wietnamski padół dla perspektywy na wzbogacenie siebie i nadziei, że bliżsi i dalsi też coś z tego uszczkną. Przy każdej z takich okazji obowiązują zrzutki. Z pustą ręką nigdzie się nie chodzi. Ale tak wydane pieniądze muszą kiedyś powrócić. Wszyscy tu są równouprawnieni do uczestnictwa w spirali rodzinnych okoliczności, a tych nie bark na drodze, którą każdy z nich przebywa pomiędzy własnymi urodzinami a pogrzebem.