Dzień jest
bielutki od pory i upału. Jakaś godzina przed południem. Na lotnisku w
Pyrzowicach nadzwyczaj pustawo. Przez chwilę grzebię w plecaku, po czym pokazuje
wydruk biletu z odprawy online pierwszemu umundurowanemu w odblaskowej
kamizelce. Rzuca okiem i z policyjną powagą wskazuje rzędy stanowisk kontroli
bagażowej. Przy pustych, gumowych taśmach, kilku pasażerów-nowicjuszy
niezdarnie oddaje się rytualnym gusłom procedur bezpieczeństwa. Podchodzę do
jednego ze stolików. W powietrzu coś cicho bzyczy. Nieliczne głosy brzmią
odlegle i tajemnie, rozpuszczone w kubaturze lotniskowego terminalu. Nieśpiesznie
patroszę kieszenie, opróżniam szlówki z nadmiaru paska dla podróżnika. Gość zasiadający
przed monitorem aparatury chyba rentgenowskiej uśmiecha się nadzwyczaj
przyjaźnie, niczym hostessa z hucznego bankietu dla vipów. Szorstki płaszczyk
polskiej fonetyki spaja angielskie komunikaty o odlotach. Połamane
transakcentacjami, których wykorzenienie domaga się krwawego dłutowania w pocie
czoła, na przekór doświadczeniu, jakoś nie chcą przeszkadzać. Haha, hihi i
już kilku Francuzów szwęda się w poczekalni. W czerwonych czapkach do
kibicowania naszej drużynie narodowej chodzą bez celu nawołując swoich, rozproszonych
po niewielkiej hali z niskim sufitem. Do wylotu wciąż pięćdziesiąt minut. Podładowuję telefon siedząc na wypolerowanej posadzce wciąż pachnącego echami nowości,
niegdyś podrzędnego lotniska. Na dole, przy wyjściu na płytę już gromadzą
się pasażerowie. Powoli formują kolejkę, ubijając się w niecierpliwy klaster. A
to ręka niby od niechcenia spocznie na jakiejś balustradzie. A to nóżka wysunie
się w bok zakładając kaganiec na potencjalną inicjatywę tych z tyłu, na wypadek
gdyby jednak zechcieli z przodu... W kolejce panuje ta atmosferka. Bezwiednie
szemrane, kolejkowe zachowania. Tak jakby miało czegoś zabraknąć, a przecież porcje
są z góry wyznaczone… Siostry zakonne świątobliwie gawędzą z twardym polskim
akcentem. Pokornie przysłuchuje się im młody zakonnik, mimo upału grubo odziany
w brąz. Może jadą do Lourdes… Kilku mężczyzn o palcach pogrubiałych od stałego
kontaktu z cegłą wraca z urlopu na francuskie budowy. Krótkie spodenki w kratę,
sandały, plastikowa reklamówka. Jakieś nuklearne rodziny wyraźnie uradowane,
opuszczają kraj Papieża po krótkich, tanich wakacjach. Trochę z wyboru,
trochę z konieczności. W ich zachowaniu nie widać burżuazyjnej powściągliwości.
Podchodzę do
bramki kontroli ostatecznej. Po raz trzeci pokazuję bilet. Samolot stoi
na wyciągnięcie ręki. Wszystko w porządku. Just fine! Nieśpiesznie maszeruję
przez płytę lotniska. Fotografując kadłub samolotu wspinam się do jego wnętrza od
ogona. Po raz ostatni chwalę się czarno-białym wydrukiem. Niby czegoś brak, choć za niczym nie tęsknię. Nikogo nie interesuje mój dowód czy paszport. Wsuwam plecak do pojemnika nad głową i spokojnie zasiadam w pierwszym lepszym fotelu. Dziwne? Świat znowu czuje się coraz pewniej. Rany zadane impetem upadających wież są nareszcie wygojone. Optymistyczny nastrój najwyraźniej mi się udziela. Pozwalam się otulić kojącym szumom turbin silników wciąż pracujących na wolnych obrotach. Smagany chłodem
tchnień klimatyzatorów oddaję się błogiemu poczuciu, że w końcu znowu jesteśmy
bezpieczni…