sobota, 16 listopada 2013

4. Cztery Pory w Raju: Drżącą ręką fatamorgany

Za oknem mijaliśmy stare fabryki, mosty toczone przez korozję, opustoszałe składowiska gigantycznych magazynów, sterty metalowych szczątków walających się po rdzawych placach złomowisk, przemysłowe pustkowia zdominowane przez zgorzelinę, śniedź i rdzę. Pasażerowie opuszczający wagony na stacji w Harrison w pośpiechu utworzyli chwilowy zator przy wejściu do ciemnego korytarza prowadzącego w dół pod stalowy wiadukt. W oczekiwaniu na pociąg nadjeżdżający z pobliskiego Newarku stacja na chwilę obumarła. Widoczna z peronu panorama miasta niepodzielnie skupiała na sobie uwagę. Olbrzymie torowisko przypominające średnich rozmiarów roller coaster usytuowane na tle stalowej konstrukcji mostu przerzuconego przez pobliską rzekę nie były w stanie przesłonić widoku otoczonych ceglaną zabudową przedwojennych wysokościowców. Zmierzając ku wyjściu czułem się częścią wielkiej aglomeracji. Uliczny obraz przejeżdżających leniwie tu i ówdzie samochodów nieznanych, amerykańskich marek, z rzadka mącony obecnością przechodniów, studził podniecenie majestatem peronowej panoramy. Na komunę, w której mieszkał Paluch szliśmy ulicami wyludnionego miasteczka. Widok sklepów, w których oprócz sprzedawców nie było nikogo, wraz z niską, monotonną zabudową pełną przylegających do siebie domków pokrytych sidingiem działały jak lodowaty prysznic po długiej podróży przez pustynię. Obrazy majaczące gdzieś na horyzoncie moich wyobrażeń o miejscu, do którego ostatecznie dotarłem, tak zawsze rzeczywiste, uderzały teraz realizmem majaczącego w oddali wizerunku świata pełnego drapaczy chmur, kreślonego drżącą ręką jakiejś niedorzecznej fatamorgany. Dotarliśmy do szeregowca przy William Str. Skrzypiące schody prowadziły na pierwsze piętro. W powietrzu wisiał zaduch tak typowy dla pomieszczeń, w których pełno starego, wysuszonego drewna. Spojrzałem przez okno. Wyzierało na jedną tych wąskich ulic, po których teraz nieśpiesznie przechadzali się emeryci. Euforia, z jaką przywitałem Manhattan grzecznie ustąpoiła miejsca apatii. Obserwując samoloty opuszczające międzynarodowe lotnisko w Newarku paliłem papierosy przywiezione z Polski. Dzioby lśniących kadłubów przeszywały warstwy powietrza zwracając się gdzieś ku wschodowi, ku miejscom, do których póki co nie było powrotu…    
Obudziłem się z bólem głowy. W rozgrzanych przedpołudniowym słońcem trzech pokojach z kuchnią, łazience i przepierzeniu skonstruowanym na bazie szafy, stanowiących obecnie przestrzeń życiową dla ósemki Polaków, panowała cisza. Wszyscy byli w robocie. Zajrzałem do lodówki - jakaś słonawa margaryna. Przeszukałem kuchenne szafki - puszysta imitacja polskiego chleba, niezbyt słodki i drobnoziarnisty cukier oraz najważniejsza herbata. Rozpuszczała smak porannego papierosa, który po całonocnej przerwie, na powrót inicjuje rytuał całodniowych profanacji
Poranna przechadzka ulicami Nowego Świata dawała świadectwo panującej tu od lat, ekonomicznej stagnacji. Zapach plajty wirował w powietrzu. Sączył się przez nieszczelności zbutwiałych okiennic znad barów pozamykanych na głucho. Łagodnie zasysany powiewem letniego wiatru wylewał się na ulice spod pomarszczonych ze starości drzwi z cienkiej sklejki. Strzegące niegdyś biur obumarłych dziś zakładów pracy, ich fabrycznych hal zionących pustką, nie chciały już przylegać do drewnianych progów i ościeżnic z pogiętej blachy. Martwy krajobraz ożywiały plątaniny torowisk i wiaduktów. Odległy szum nieprzerwanego strumienia pojazdów poruszających się po wiadukcie autostrady mieszał się z łagodnym świstem samolotowych silników. Sporadyczność z jaką ludzie poruszali się po ulicach, a to wracając z pracy, a to robiąc drobne zakupy, przypominała ulice starego Radlina, spokojne, pełne przybrudzonej cegły i starych ludzi. Zasłuchani w świergot ptaków, wygrzewają w słońcu swe prastare kości. Samotnie lub w parach wysiadują pod bramami familoków, wśród bujnej zieleni przypominającej zapomniany park, w neutralnym milczeniu tych, w których czas roztopił ambicje, uprościł oczekiwania, wymazał plany. Popołudniowe wrażenie bezczynności panującej na ulicach Harrison towarzyszące pierwszym chwilom po przyjeździe z lotniska, przerodziło się się w przedpołudniowy stan doświadczenia prawdziwej głębi bezruchu, rytuału ciszy, w którym zdawał się trwać ten zmumifikowany, municypalny trup. Martwy, wyschnięty stanowił namacalny dowód tętniącego w przeszłości życia. Szedłem wzdłuż głównej alei przecinanej prostopadle i miarowo ulicami, ciętymi w taki sam sposób przez inne ulice. Biegnąc równoległe do głównej, komponowały się w plan zabudowy pełen czworoboków, pośród których dominowały kwadraty. Jakaś zdeformowana niespotykaną otyłością kobieta po czterdziestce przechodziła przez ulicę pchając mozolnie chodzik. Czarnoskóry listonosz bez pośpiechu opróżniał błękitne, pękate skrzynki na listy, utrzymywane w pionie przez cztery karłowate kątowniki nóg. Podpierający się laską, posiwiały mężczyzna z ciekawością lustrował zawartość otwartej na oścież chłodni samochodu zaopatrującego sklep mięsny reklamujący swoje wyroby po portugalsku. Odnalazłem stację Harrison i peron z widokiem na Newark, który jeszcze dzień wcześniej z taką łatwością wystawił na próbę moją łatwowierność. Ziarna iluzji, nieoczekiwanie, po latach uśpienia, puszczały pędy, które więdnąc w oczach owocowały kompletną przemianą moich dziecięcych wyobrażeń o wszystkim, co mnie teraz otaczało. 
Budynki zdobione sidingiem nie ułatwiały orientacji w terenie. W drodze powrotnej na William Str. czułem się jak astygmatyk, odbierający świat z wyrazistością wzrokowej percepcji pszczoły. Wszystko dookoła wyglądało jednakowo.

wtorek, 5 listopada 2013

3. Cztery Pory w Raju: Wysłużony Świat

Nad dwoma ostatnimi rzędami, przeznaczonymi dla palaczy, zapaliła się lampka. Dopiero co odpalonego papierosa wcisnąłem pomiędzy kiepy wypełniające niewielką popielniczkę w oparciu siedzenia i zapiąłem pasy. Darmowy alkohol i paczuszka czerwonych marlboro już dawno przestały zwiastować kaca. Podchodziliśmy do lądowania. Samolot zataczał olbrzymie kręgi nad miastem, a polskiej stewardesie wzięło się na zwierzenia o swojej pracy, o chłopaku. Jakaś kobieta przeciskała przez palce koraliki różańca. Pasażerowie pogrążeni w milczeniu gapili się w szczeliny okien, które po syntetycznej nocy raziły teraz światłem dnia. Ilu spośród nich na zawsze opuściło swój kraj? Na Płytę lotniska opadliśmy łagodnie.
Olbrzymi hol szybko wypełniał się pasażerami. Odprawiano chyba kilka samolotów na raz. Tłok był stadionowy, poza tym zapamiętałbym kobiety w nikabach otoczone wrzaskliwą czeredą dzieci. Wszyscy czekali w długiej kolejce do niezliczonej ilości stanowisk odpraw. Zauważyłem, że urzędnik obsługujący moją kolejkę żuje gumę otwierając przy tym szeroko usta. Rozmowa była treściwa, chłodna. Wojskowa powaga, z jaką zadawał pytania oddziaływała z mocą przesuwania środka mechanizmu oddychania z przepony do płuc.
Wypleciony z siedmiu terminali wianuszek lotniska JFK jest największym portem lotniczym wielomilionowej aglomeracji Nowego Jorku. Tłumy ludzi tłoczyły się przed wyjściem z hali odpraw. Rodziny, taksówkarze. Moja pobudzona adrenaliną percepcja przestawiła się na tryb pochłaniania wszystkiego, co znalazło się w polu widzenia oka, które patrząc badawczo z wnikliwością mikroskopu nagle zmieniało się w lunetę. Panorama, detal, panorama… Z Paluchem, ustawiłem się kilka dni wcześniej, dzwoniąc na łyżeczkę z automatu na Boryńskiej. Rozglądałem się stojąc sam. Jakiś gość w turbanie od razu zaproponował mi taksówkę do miasta. Chciałem jak najszybciej wyjść z hali lotniska. Pierwszy lepszy pracownik obsługi wskazał mi drogę. Czarnoskóry, jak większość jego kolegów po fachu, których w zasięgu wzroku nie brakowało, nosił czarne buty, granatowe spodnie i spraną, błękitną koszulę tu i ówdzie poprzecieraną przy szwach. Mijałem sterty toreb chwiejnie transportowanych na aluminiowych wózkach. Pogięte i poobijane, dawały świadectwo mozolnej i wieloletniej służby. Betonowe lamperie, potrzaskane i brudne, harmonizowały z widokiem metalowych ławek, pełnych wgięć i odpryskującej farby. Jakiś policjant w czapce zsuniętej na tył głowy opierał się butem o ścianę. Wsunąwszy kciuki pod gruby, czarny, skórzany pas pozwalał odpocząć swym strudzonym ramionom. Wyjrzałem przez wrota głównego wejścia. Wzdłuż budynku ciągnęła się droga, po której paradowały autobusy. Poobijane blacharki taksówek wabiły klientów, lśniąc bezwstydnie w czerwcowym słońcu. Wysłużony świat. Przytulna, europejska schludność ustąpiła miejsca wykalkulowanej funkcjonalności.
Do stacji metra dotarliśmy autobusem. Autostrada, druty kolczaste i trawa. Peryferia lotniska, a wciąż nie miasto. Paluch wręczył mi podniszczoną monetę z dziurką w środku i pokazał jak przy jej pomocy dostać się przez bramki na stację. Stalowe wagony z piskiem wtaczały się na peron. Stare, oklepane, a jednak solidne, kształtem i estetyką przypominały żółto-niebieskie składy królujące przez dziesięciolecia na polskich torowiskach. Poezja w ruchu - wyjaśniał jeden z banerów poziomo umocowanych w miejscu, gdzie ściany ze stali nierdzewnej stykały się z sufitem. Wyglądało na to, że konstruktorzy wagonów postawili na trwałość. Podstawowa prostota, z jaką zbudowane były pomalowane na szaro, blaszane siedziska przywodziła na myśl więzienne cele, futurystyczne izolatki w domach wariatów. Wszystko niezniszczalne, a zarazem bezpieczne w życiu. Opuszczając duszne podziemia stacji metra A poczułem jak ich wiosenny zaduch wydala mnie na świat w objęcia siostrzanej tężyzny zapachów utopionych w gęstwinie i rozmaitości dźwięków. Rozmiar piętrzących się nad głowami budynków pogłębiał wrażenie ciasnoty. Potężny ruch uliczny na dnie nibykanionów sprawiał, że dźwięk odbijał się niczym w studni. Wędrował jak oszalały pomiędzy górującymi nad ulicą budynkami, które zamiast okien miały klimatyzatory. Naturalny pogłos potęgowany przeszywającym powietrze sygnałem mknącego radiowozu, czy przyprawiająca o kłucie w uszach trąba wozu strażackiego objawiały prawdziwy rozmiar otaczającej nas przestrzeni. Miasta giganty poznaje się po skali zjawisk dźwiękowych, zwielokrotnionych przez pogłos, którego zwykle brak w niskopiennych metropoliach Europy.
W podróży byłem już drugą dobę. Autostop do Berlina, nocka na lotnisku, osiem godzin lotu do Nowego Jorku i kac dawały się we znaki. Mimo to wzrok miałem zachłanny, wciąż gotowy na więcej...