Za
oknem mijaliśmy stare fabryki, mosty toczone przez korozję,
opustoszałe składowiska gigantycznych magazynów, sterty metalowych
szczątków walających się po rdzawych placach złomowisk,
przemysłowe pustkowia zdominowane przez zgorzelinę, śniedź i
rdzę. Pasażerowie opuszczający wagony na stacji w Harrison w
pośpiechu utworzyli chwilowy zator przy wejściu do ciemnego korytarza
prowadzącego w dół pod stalowy wiadukt. W oczekiwaniu na pociąg nadjeżdżający z pobliskiego Newarku stacja na chwilę obumarła. Widoczna z peronu panorama miasta niepodzielnie skupiała na sobie uwagę. Olbrzymie torowisko przypominające średnich rozmiarów roller coaster usytuowane na tle stalowej konstrukcji
mostu przerzuconego przez pobliską rzekę nie były w stanie
przesłonić widoku otoczonych ceglaną zabudową przedwojennych wysokościowców. Zmierzając ku wyjściu czułem się częścią
wielkiej aglomeracji. Uliczny obraz przejeżdżających leniwie tu i ówdzie
samochodów nieznanych, amerykańskich marek, z rzadka mącony
obecnością przechodniów, studził podniecenie majestatem peronowej panoramy. Na komunę, w której mieszkał Paluch szliśmy ulicami wyludnionego miasteczka. Widok sklepów, w których oprócz sprzedawców nie było nikogo, wraz z niską, monotonną zabudową pełną przylegających do siebie domków
pokrytych sidingiem działały jak lodowaty prysznic po długiej podróży
przez pustynię. Obrazy majaczące gdzieś na horyzoncie
moich wyobrażeń o miejscu, do którego ostatecznie dotarłem, tak
zawsze rzeczywiste, uderzały teraz realizmem majaczącego w oddali wizerunku świata pełnego drapaczy chmur, kreślonego drżącą ręką jakiejś niedorzecznej fatamorgany. Dotarliśmy do szeregowca przy William Str. Skrzypiące schody prowadziły na pierwsze piętro. W powietrzu wisiał zaduch tak typowy dla pomieszczeń, w których pełno starego, wysuszonego drewna. Spojrzałem przez okno. Wyzierało na jedną tych wąskich ulic, po których teraz nieśpiesznie przechadzali się emeryci. Euforia, z jaką
przywitałem Manhattan grzecznie ustąpoiła miejsca apatii. Obserwując samoloty opuszczające międzynarodowe lotnisko w Newarku paliłem papierosy przywiezione z Polski. Dzioby lśniących kadłubów przeszywały warstwy powietrza zwracając się gdzieś ku wschodowi, ku miejscom, do których póki co
nie było powrotu…
Obudziłem
się z bólem głowy. W rozgrzanych przedpołudniowym słońcem trzech pokojach z kuchnią, łazience i
przepierzeniu skonstruowanym na bazie szafy, stanowiących obecnie przestrzeń życiową dla ósemki Polaków, panowała cisza. Wszyscy byli w robocie. Zajrzałem do lodówki - jakaś słonawa margaryna. Przeszukałem kuchenne szafki - puszysta imitacja polskiego chleba, niezbyt słodki i drobnoziarnisty cukier oraz najważniejsza herbata. Rozpuszczała smak porannego papierosa, który po całonocnej przerwie, na powrót inicjuje rytuał całodniowych profanacji.
Poranna przechadzka ulicami Nowego Świata dawała
świadectwo panującej tu od lat, ekonomicznej stagnacji. Zapach plajty wirował w
powietrzu. Sączył się przez nieszczelności zbutwiałych okiennic znad barów pozamykanych na głucho. Łagodnie zasysany powiewem letniego wiatru wylewał się na ulice spod pomarszczonych ze starości drzwi z cienkiej sklejki. Strzegące niegdyś biur obumarłych dziś zakładów pracy, ich fabrycznych hal zionących pustką, nie chciały już przylegać do drewnianych progów i ościeżnic z pogiętej blachy. Martwy krajobraz ożywiały plątaniny torowisk i
wiaduktów. Odległy szum nieprzerwanego strumienia pojazdów poruszających się po wiadukcie autostrady mieszał się z łagodnym świstem samolotowych silników. Sporadyczność z jaką ludzie poruszali się
po ulicach, a to wracając z pracy, a to robiąc drobne zakupy, przypominała ulice starego Radlina, spokojne, pełne przybrudzonej cegły i starych ludzi. Zasłuchani w świergot
ptaków, wygrzewają w słońcu swe prastare kości. Samotnie lub w parach wysiadują pod bramami familoków, wśród bujnej zieleni
przypominającej zapomniany park, w neutralnym milczeniu tych, w których czas roztopił ambicje, uprościł oczekiwania, wymazał plany. Popołudniowe wrażenie bezczynności panującej na
ulicach Harrison towarzyszące pierwszym chwilom po przyjeździe z lotniska, przerodziło się się w przedpołudniowy stan
doświadczenia prawdziwej głębi bezruchu, rytuału ciszy, w którym zdawał się trwać ten zmumifikowany, municypalny trup. Martwy, wyschnięty stanowił namacalny dowód tętniącego w przeszłości życia. Szedłem wzdłuż głównej alei przecinanej prostopadle i
miarowo ulicami, ciętymi w taki sam sposób przez inne ulice. Biegnąc równoległe do głównej, komponowały się w
plan zabudowy pełen czworoboków, pośród których dominowały
kwadraty. Jakaś zdeformowana niespotykaną otyłością kobieta po czterdziestce przechodziła przez ulicę pchając mozolnie chodzik.
Czarnoskóry listonosz bez pośpiechu opróżniał błękitne,
pękate skrzynki na listy, utrzymywane w pionie przez cztery karłowate
kątowniki nóg. Podpierający się laską, posiwiały mężczyzna z
ciekawością lustrował zawartość otwartej na oścież chłodni
samochodu zaopatrującego sklep mięsny reklamujący swoje wyroby po
portugalsku. Odnalazłem stację Harrison i
peron z widokiem na Newark, który jeszcze dzień wcześniej z taką łatwością wystawił na próbę moją łatwowierność. Ziarna iluzji, nieoczekiwanie, po latach uśpienia, puszczały pędy, które więdnąc w oczach owocowały kompletną przemianą moich dziecięcych
wyobrażeń o wszystkim, co mnie teraz otaczało.
Budynki
zdobione sidingiem nie ułatwiały orientacji w terenie. W
drodze powrotnej na William Str. czułem się jak
astygmatyk, odbierający świat z wyrazistością wzrokowej percepcji
pszczoły. Wszystko dookoła wyglądało jednakowo.