sobota, 25 stycznia 2014

Zamknięte Królestwo III - Pan! Pan! Pomoc!

Studia to fajna zabawa, nawet jeżeli trafia się do szkoły na skutek poegzaminacyjnej dysputy z władzami uczelni na temat zasadności przepisów rekrutacyjnych i to w sam środek skłóconej grupy. Koalicji bezjajecznych skupionej wokół utalentowanej manipulantki o trudnej do przeoczenia awarii urody, udało się, pomimo sprzeciwu opozycji pod wodzą równie charyzmatycznej strażniczki sprawiedliwości, udupić jednego z wykładowców. Podobno słusznie, bo lubił studentki i może nic w tym nie byłoby zdrożnego, gdyby nie to, że one go nie lubiły. W każdym bądź razie moją przygodę z filologią orientalną rozpoczynałem, gdy obydwie grupy już trzeci semestr trwały we wzajemnej pogardzie, nie szczędząc sobie filologicznych uszczypliwości. Na moim roku każdy sobie rzepę strugał, czemu, oprócz konfliktu wokół rzeczonej podpierdolki, sprzyjała uczelniana polityka przyznawania stypendiów rektorskich. Ta faworyzowała 10% kujonów z najwyższą średnią (z kilkunastoosobowej grupy), zamiast przyznawać stypendium każdemu kto kuma, po przekroczeniu określonej średniej. Ten sposób na wyróżnienie najzdolniejszych wybudza demony chorego współzawodnictwa (czy istnieje zdrowe?) zamiast promować współdziałanie. Większość uczyła się więc cichaczem, a sukcesy kolegów wzmagały aktywność na najniższych poziomach człowieczeństwa, podkarmiając bratniego demona zawiści. Większość moich kolegów w grupie była koleżankami o połowę młodszymi ode mnie. Tak, czwarte w moim przypadku studia dzienne rozpocząłem grubo po trzydziestce. Zaliczyłem dwie filologie i pewien powtarzający się schemat nie dawał się nie zauważyć. Żadnej jeszcze nie skończyłem, to raz, na filologiach dominują dziewczyny, tak jakby rolą mężczyzn było ciupanie kilofem, to dwa. Charakter studiów orientalistycznych w Krakowie miał jednak to coś, co wymykało się schematom. Lata studiów mijały na wertowaniu kserokopii po wynajętych przez uniwersytet norach. Introwertyczni wykładowcy, no może z pominięciem pani dziekan i kilku indywiduów, którzy rzeczywiście mogli pochwalić się biegłą znajomością języka, wprowadzali nas w stan hipnozy pogłębianej bzyczeniem świetlówki. Dziesiątki godzin wsłuchiwania się w beznamiętny przekaz pani od literatury arabskiej, setki godzin spędzonych na zajęciach z dialektów z arabami, którzy nie mieli pojęcia jak skutecznie odnaleźć się w roli wykładowców tej skądinąd szacownej uczelni. To, że na drugim roku znalazłem się z pominięciem pierwszego, też niczego mi nie ułatwiło. Po dwóch latach udowadniania, że dwa semestry przeskoczyłem nie bez powodu, byłem gotowy przetestować swoje nowe, nietypowe umiejętności w terenie. Zdecydowałem się wyjechać do Jemenu. Po pierwsze, bo plemienny styl życia jego mieszkańców zwiastował nowy wymiar przygody. Po drugie, bo dialektowi jego stolicy przypisywano podobieństwa do klasycznej arabszczyzny. Po trzecie, bo to najbiedniejszy sąsiad Arabii Saudyjskiej.
- Nie, Jemen jest spoko. Bezpiecznie i ludzie przyjaźni - zapewniał Żurek chwaląc się zdjęciem, na którym trzyma rozklekotanego kałacha w towarzystwie mężczyzn w spódnicach, uzbrojonych w karabiny maszynowe i noże. Perspektywa wypadu do królestwa Saby, ojczyzny języków południowoarabskich, historycznego centrum handlu kadzidłem w oczywisty sposób pobudzała moją wyobraźnię. Poza tym Jemen był ojczyzną buńczucznych plemion, które nie uznawały władzy urzędników zasiadających w górskiej stolicy kraju. To trzymało turystów na dystans. Rozpalała mnie myśl o samotnej podróży mało uczęszczanym szlakiem.
- Wizy? Tak, otrzyma pan na przejściu granicznym - poinformował mnie pracownik jemeńskiej placówki w Warszawie. Proste. W sklepie podróżnika kupiłem drogową mapę Jemenu i przewodnik oraz pasek ze skrytką. Byłem gotowy.
Ultra muzułmańska Arabia Saudyjska jest twierdzą, do której turysta z grubym portfelem wjedzie przez frontowe wrota. Podróżnik musi liczyć się tym, że wcześniej zobaczy ubytki we własnym uzębieniuSaudyjskie granice, nawet jeżeli staną przed nim otworem przepuszczą go przez gęste, ideologiczne sito rekwirując wszelkie atrybuty niewiary: wieprzowinę, alkohol, czasopisma z dziewczynami w bikini, niemuzułmańskie symbole religijne oraz konkurencyjne święte księgi. Z tych samych powodów samoloty Swiss mogą lądować w Arabii jedynie po zmroku. Obywatele tego muzułmańskiego monolitu nie powinni patrzeć jak z nieba majestatycznie zstępuje biały krzyż zdobiący ogon szwajcarskich samolotów. W tym sensie w Arabii panuje islamizm.
Wyczerpawszy opcje mogące przysporzyć nadziei na zdobycie saudyjskiej wizy, oblężenie twierdzy-królestwo postanowiłem rozpocząć od podróży po krajach ościennych, którą tym razem miałem rozpocząć w Omanie. Poleciałem do Zurychu gdzie oczekiwałem na lot do Maskatu. Pracownicy lotniska w żaden sposób nie chcieli odnieść się do kwestii "zstępującego krzyża". Kategorycznie odmawiając wszelkich komentarzy (tradycja bankierska?) polecili mi skontaktować się z portem lotniczym w Rijadzie. Z rozkładu lotów wynikało, że wszystkie samoloty Swiss lądowały w Arabii po dwudziestej trzeciej... 
Lot do Maskatu trwał w nieskończoność. Byłem pobudzony. Jego monotonię przerwał kapitański głos informujący o planowym międzylądowaniu w Dubaju. Ciemność za oknami ustępowała miejsca świetlistej łunie. Jej blask po środku mrocznej otchłani zionącej znad morza i pustyni wybudzał atencję tych nawet najbardziej znieczulonych koniecznością częstych podróży w stratosferzePodchodziliśmy do lądowania. Zawiesina piaskowego pyłu podkreślała wrażenie przestrzeni dzielącej smukłe sylwetki futurystycznych wysokościowców, pośród których łagodnie opadał nasz samolot. Pod nami, nabite pojazdami ulice migotały światłami reklam, a czworoboki głównych alei zamykały klamrą czworokątne skupiska zbudowań oddzielonych od siebie siatką mniejszych ulic. Organizację miasta bezsprzecznie wzorowano na amerykańskim ideale. 
W Dubaju samolot prawie kompletnie opustoszał. Kilku pasażerów dosiadło się na lot do Maskatu. Postój był krótki. Obserwując przez okno jak odrywamy się od płyty lotniska żegnałem wzrokiem tę prawdziwie fantastyczną oazę światła. Po nami, w gęstniejącym mroku jaśniała już tylko wąska nitka - droga łącząca Emiraty z Omanem.
Omańczycy lubią zrobić wrażenie na przyjezdnych. Nie sposób nie gapić się na śniadych celników w bieli, na ich charakterystyczne stroje i nakrycia głowy. W zasadzie zachowywali się tak, jakby ich pracą było dobrze wyglądać. Oparci o ściany gawędzili sobie w duetach, wskazując którędy po odbiór bagażu. Taksówkarz zabrał mnie do hotelu z przewodnika. Zapłaciłem za nocleg i nie czekając na windę, na piętro ruszyłem po schodach. Mizerne wyposażenie hotelowych korytarzy kłóciło się z wyolbrzymionym stylem wystroju recepcji i lobby. Plamiste przebarwienia pokrywały ściany mojego mikropokoju, klimatyzator miał włącznik i wyłącznik, a okno wychodziło na jakieś rumowisko, nad którym wszak czuwała latarnia. Mimo zmęczenia temperatura, światła nocy i głód przemawiały za przechadzką. Miasto było już senne, choć Pakistańczycy w barze pod hotelem wciąż jeszcze mieli sporo mięsa do zgrilowania. Zjadłem i uciąłem sobie angielską pogawędkę z młodym Omańczykiem. Gdy odszedł rozejrzałem się dookoła, bez pośpiechu. Lotniska zawsze składają tę naiwną obietnicą, że świat poza ich terenem będzie równie uporządkowany. Oman do tych krajów nie należał.
Rano zwinąłem się na głodno taksówką w poszukiwaniu autobusu na południe. Maskat za dnia wydaje się szczególnie schludny. Pod względem zaludnienia nieco mniejszy od Krakowa, z niską, bieloną zabudową, wyrosłą wśród mało przyjaznego dla oka, skalistego krajobrazu. Nie maiłem ochoty oglądać miasta. Miałem wrażenie, że przejażdżka taksówką wystarczy, żeby z grubsza poznać jego charakter. W barze, w pobliżu placu, przy którym parkowały autobusy zjadłem coś naprędce. Miałem jeszcze trochę czasu, żeby rozejrzeć się po okolicy. Biuro podróży na przeciwko parkingu, podobnie jak pobliski bar zatrudniały Pakistańczyków z Beludżystanu. Obywatele Omanu najwyraźniej powołani byli do wyższych celów. Ulice otaczające plac wydawały się puste. Lipcowy upał spowalniał rytm życia nadając przeczekiwaniu południowego skwaru tempa zbyt wolno nabitej ballady. Wsłuchany w recytację koranu płynącą z głośnika nad moim siedzeniem z radością patrzyłem jak nasz autobus opuszcza przedmieścia tej skalistej stolicy. Jechałem do Salala.
Oman to w dużej mierze kraj pustynny. Większa część jego zachodniej granicy z Arabią Saudyjską ciągnie się wzdłuż wschodnich rubieży największej piaszczystej pustyni świata - Pustej ćwiartki. To właśnie tam bezkresy bajkowo pomarańczowego piachu ścielą się na powierzchni odpowiadającej kilometrażowi kwadratowemu Francji. Panorama za oknem stawała się monotonna. W osadzie wbitej pomiędzy góry i piach kierowca zatrzymał autobus na planowy postój. Uderzenie gorąca, któremu towarzyszyła zmiana klimatyzowanego pomieszczenia na suche tchnienie powietrza znad pustyni pozwalało wyobrazić sobie, co dzieje się w jej sercu. Do Salala dotarliśmy koło północy. Taksówkarz woził mnie po słabo oświetlonym mieście w poszukiwaniu wolnego miejsca w hotelu. Tu delegacja, tam wycieczka. Chcąc wyrazić podziw dla mojej arabskiej jąkaniny, na pożegnanie wręczył mi flakon perfum marki Książe Młodości. Całował mnie przy tym nie raz, nie dwa. Noc była krótka. Rano ruszyłem na miasto, żeby podpatrzyć cokolwiek z życia południowego Omanu przed odjazdem mikrobusa, którym zamierzałem przekroczyć jemeńską granicę i dotrzeć do stolicy Hadramautu - Mukalli. Na targu rybnym ktoś poczęstował mnie kawą. Podobno tak smakuje ta prawdziwa. Przezroczystość zgodna z definicją lury zwalniała z myślenia o kopie, który ta arabska kawka ostatecznie wymierzała z cicha pęk. Pod autobusem właśnie kończono pakowanie dachu. Jemeński kierowca pobrał opłatę, a ja zająłem miejsce pod oknem. Byłem jednym z kilkunastu pasażerów. Wraz z silnikiem w ruch poszedł magnetofon, a głośniki zacharczały recytacją koranu, która z inicjatywy kierowcy - didżeja miała nie szczędzić pasażerskiego ucha. Rozmiar autobusu pozwalał jeździe nabrać wigoru a i droga zaczynała temu sprzyjać. Raz ciągnęła się wzdłuż morza, to zaś wiodła w głąb górzystego terenu, gdzie wiła się mdliście biegnąc to w górę, to w dół. Regionalne przeboje wkrótce odsunęły na bok te święte
recytację, a całe towarzystwo zaczynało lgnąć ku sobie. Każde wypowiedziane przeze mnie arabskie zdanie przypominało ćwiczenia podczas rekonwalescencji po udarze, a próby zrozumienia tego, co do mnie mówiono dawały pojęcie z jakimi problemami borykałby się, bo ja wiem, Kopernik słuchając Vondráčkovej. Omańczyk zajmujący fotel po lewej jechał do Jemenu po odbiór drugiej żony. Miał trzydzieści sześć lat, choć wyglądał na dziesięć więcej. Narzeczonej nigdy na oczy nie widział, a ożenek zaaranżowano telefonicznie. Jego pierwsza żona, początkowo niechętna, latami dojrzewała do decyzji o wpuszczeniu obcej baby do mężowego łoża. W miarę, jak przybywało potomstwa, sama wyszła z inicjatywą znalezienia szesnastoletniej Jemenki, którą można byłoby obciążyć rola sprzątaczki... Postawny murzyn siedzący przede mną pochodził z Somalii. 
- Chcesz zobaczyć paszport kraju, którego nie ma? 
Był jednym z tych, co uciekli przed krwawą anarchią uosabianą przez bratobójcze walki, którym laurkę wystawiały zgliszcza Mogadiszu. Mówił o sobie "biznesmen". W Jemenie, w owym czasie jednym z dziesięciu najbiedniejszych krajów świata, żył na prawach uchodźcy i twierdził, że widzi tam duże perspektywy. 
Na omańskim posterunku granicznym trwały właśnie modły. Żołnierze w jednolitych mundurach, odstawiwszy karabiny kłaniali się swoim wyobrażeniom o wielkim czarnym sześcianie. Zdawkowa kontrola górskich pograniczników nie zapowiadała większych komplikacji. Autobus ruszył powoli kolebiąc się po nawierzchni, której znienacka przybyło nierówności. Kilka ciężarówek, jakieś poobijane osobówki nieznanych mi marek, kozy, kury i ludzie. Wraz z przekroczeniem granicy zmieniła się i moda. Zgodnie z jej wymogami, ni to kiecki, ni to koce zasłaniały tubylców od pasa w dół. Stare marynarki, lub dżinsowe kurtki narzucano na poplamione koszule, na tle których widniał krótki, grubaśny, zadarty baśniowo sztylet, noszony w masywnej pochwie ze skóry i rzemieni. Jedni się krzątali, inni na coś czekali, ktoś siedział na kamieniu leniwie opierając tułów o lufę wysłużonego karabinu, a koza obojętnie dreptała w poszukiwaniu górskiej zieleniny. Stanęliśmy przed budynkiem, z którego po dłuższej chwili wyłonił się łysiejący mężczyzna w spódnicy z przewieszonym przez ramię atrybutem lokalnego prawa do działania siłą zbrojną. Celnik! Wszedł do autobusu i przywitał się z kierowcą. Zamienił z nim kilka słów po czym ruchem ręki kazał mi wysiąść bulgocząc coś dopełniająco w dialekcie. W stróżówce poszły standardowe pytania: dokąd i po co jadę, i czy mam adres miejsca, do którego zmierzam... 
- Jak to nie znasz numeru telefonu do szkoły!!! 
Jego kategoryczna postawa oddalała perspektywę rychłego opuszczenia granicy. Z resztą o to mu chodziło. Uniósł się dla podkreślenia jak wiele uzasadnia jego oburzenie oraz jak niewiele można dla mnie tej sytuacji zrobić, po czym zabrał mój paszport i wyszedł. W stróżówce zostałem sam. Po kilku minutach czekania zgłupiałem. Ponaglany dźwiękiem klaksonu wróciłem do autobusu. Kierowca też był wkurwiony, a jego wyżyłowany przekaz jednoznaczny. Opóźniałem podróż i żałował, że znalazłem się w jego autobusie. Mówił to w imieniu pasażerów, których część też już straciła cierpliwość. 
-Znajdź celnika i go błagaj! Rozmawiałem z kierowcą. Autobus nie będzie na ciebie czekał - Hamid - Omańczyk, który mówił po angielsku pozbawiał mnie złudzeń. Następny transport miałem dopiero pojutrze. Myśl o spędzeniu dwóch dni na granicy w górach, bez jedzenia i miejsca do spania działała jak kokaina. Zadzwoniłem do Edyty, podczas gdy kierowca przerzucał bety w poszukiwaniu mojego plecaka.  W ciemnym wnętrzu wolno stojącej konstrukcji w surowym stanie kilku mężczyzn siedziało w kucki na gołej posadzce. Zgromadzeni wokół okopconej patelni nieśpiesznie wybierali z niej jakieś resztki. Łysina celnika błyszczała w półmroku.
- Pan! Pan! Pomoc! - wydusiłem z siebie ułożoną po drodze, patetyczną frazę, pokazując mu na telefonie, że waśnie dostałem numer. Skamlałem jak Cygan, żeby oderwać go od jedzenia, a on, w pozycji srającego na puszczy, burczał swoje oburzenie. W końcu oblizał palce i ruszył w stronę wyjścia. Telefon w szkole był zajęty, a na recepcji w polskiej ambasadzie nikt nie rozumiał po arabsku... Klucz do wrót, za którymi kryła się jego celnicza przychylność zaszeleścił w moich rekach, opornie uwalniając ciężką blokadę zamka. Pordzewiałe zawiasy uchylającej się furty wciąż jednak kwiliły o więcej. 
- Pięćdziesiąt dolarów! - gruchnął rozkazująco.

Plecak wrzucałem do autobusu, gdy ten stał tuż przed szlabanem.

środa, 15 stycznia 2014

6. Cztery Pory w Raju: Popołudniowy czaj na przebudzenie

Dwa tygodnie spędzone u Asi i Palucha minęły szybko, a mimo to zdążyłem się przyzwyczaić do swojego miejsca na podłodze w pokoju, dzielonego we czwórkę z Markiem. Zaopatrzony w olbrzymią kolekcje płyt oraz imponujący zestaw do słuchania muzyki nie zachęcał do myślenia o szukaniu własnych czterech ścian. 
Wanda do złudzenia przypominała jedną z moich sąsiadek. Chuda, podejrzliwa, samotna… Nie mogąc pozwolić sobie na dalsze odwlekanie nieuniknionej przeprowadzki zapłaciłem za miesiąc z góry, założyłem zamek w drzwiach i przeniosłem swoje bety w zacisze pokoju na N. 2nd Str.
Mieszkania w Harrison wyglądały jak domy osamotnionych, biednych emerytów. W nieremontowanych od dziesięcioleci pomieszczeniach, jak duch, unosił się zapach pokoleń, które przeminęły. Pod łóżkami, w szafach i po kątach walały się ich porzucone sprzęty, nietykalne w swej świętości, niczym miniaturowe mauzolea pielęgnujące pamięć o przeszłości. Moje bose stopy kurczyły się w kontakcie z plamami wdeptanymi w puch szarych dywanów, którymi przykryto rozsychające się, ciemne parkiety. Ponadżerane kocią uryną uzupełniały duszny kalejdoskop zapachowych bodźców. Powgniatane ściany z gipsowych płyt, ramy okien pozalepiane farbą - wiele mówiło, że w tym mieszkaniu utrzymywanie estetycznego ładu nie miało praktycznego uzasadnienia.  
Upływający czas stabilizował moje wrażenia, a sinusoida wielowymiarowych doznań coraz pokorniej płaszczyła się wzdłuż osi wyznaczającej ideał świętego spokoju. Syf na mieszkaniu działał znieczulająco, a w robocie bez wstydu popadłem w leczniczą rutynę. Przerwa na drugie śniadanie, przerwa na lunch, przerwa na podwieczorek. Fajrant. Staż pracy oraz poziom mojego zaangażowania w powierzone mi obowiązki (zgodnie z prognozami Borysa) predestynowały mnie do roboty, z którą wiązał się najniższy stopień odpowiedzialności. Dbałem przeto o odpowiednią odległość frezów od krawędzi oklejanych desek. Kontrolowałem poziom kleju w podgrzewaczu. Jak zabrakło materiału, to przywlokłem go na wózku ze sterty po drugiej stronie hali, przeciągając ten rytuał w nieskończoność. Przy mojej maszynie robiło się coraz przytulniej, a praca w transowej atmosferze ostinatowego sygnału piły tarczowej prowokowała marzenia na jawie. Czas płynął szybciej i przyjemniej
– Szo ty bliad diełajesz?!!! – wyrywał mnie z błogiego otępienia ledwo co docierający przez nauszniki, pełen furii głos Borysa. Dwie partie desek znów poszły bez okleiny. Brak cienkiego paska zdobiącego ich zewnętrzną krawędź ustawiał deskę w niewłaściwej pozycji względem piły tarczowej. Wystarczyło, że frez przesunął się o dwa milimetry z hakiem na podziałkę w calach i materiał lądował wśród odpadów. Opierdol szefa na chwilę przywracał mnie w dominium skupienia. Innym też się zbierało. Na hali fabrycznej pracowało czterech Polaków, dwóch Ukraińców, dwóch Ruskich i dwóch Słowaków, a naszym kierownikiem był Żyd z Izraela. Jako jedyny z dozoru wyższego mówił biegle po angielsku i to z dobrym akcentem. Oprócz nadzorowania naszej pracy pełnił rolę reprezentacyjną, do której kompletnie nie nadawała się subtelność szefa podkreślana angielszczyzną ruskich bokserów.
Atmosfera panująca na mieszkaniu u Wandy co raz bardziej wzmagała we mnie pragnienie kompletnej izolacji. Kłótnie, telewizor i zicpolki. Za pierwszą wypłatę kupiłem zamknięte słuchawki, kilkanaście płyt z second handu i ogromny odtwarzacz CD. Dźwięki dobiegające przez drzwi z cienkiej sklejki nareszcie znikały pod naporem decybeli w słuchawkach. Problemów jednak zaczęły przyspażać upały. Klimatyzator, jak większość sprzętów w mieszkaniu, był jedynie atrapą na stale wmontowaną w unieruchomione okno. Mimo, że lato stawało się nieznośne, pocenie się w skórzanych nausznikach stawiałem ponad doznania zawdzięczane izolacyjnym właściwościom ścian z gipsu i papieru. Temperatury przekraczały trzydzieści stopni, a wilgotność sięgała stu procent. Ubrania nie chciały schnąć, a wietrzenie pokoju oznaczało otwarte drzwi na przestrał. W któryś niedzielny poranek obudziło mnie natarczywe walenie do drzwi. W głosie Wandy rozbrzmiewała nuta histerii. To policja szuka Leszka - bojfrenda pani domu. Wanda rżnie głupa że niby "skjuzmicz?", a bojfrend już giry ciśnie za okno. Chyba odłupali je sobie od ramy, bo słychać jak dudni przy otwieraniu. Wanda przez zamknięte drzwi negocjuje z policją, podczas gdy Leszek, stojąc na żelaznym podeście schodów przeciwpożarowych, wciąż waha się czy w milczeniu przeczekać całe zamieszanie, czy może spierdalać od razuDéjà fucking vu - miesiące spędzone na stancji u Tadka. Libacje w gościnnym, grube pajdy czerstwego chleba ze smalcem i popołudniowy czaj na przebudzenie. Meliny do mnie lgnęły… Telefon od Marka szczęśliwie zwiastował perspektywę rychłych zmian. 

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Zamknięte Królestwo II - Insha'Allah!

W świętej ziemi Proroka nie ma miejsca dla odmieńców. Czymże jest bowiem odmienność, jak nie słodkim powabem trucizny, nawet jeśli jej głównym składnikiem jest formalna wiara w monoteizm? 
Pomimo swoich chrześcijańskich korzeni, postanowiłem zdobyć saudyjską wizę. Zdobyć? Tak, to żaden eufemizm. W Arabii nie tylko zabrania się kobietom siadać za kółkiem, czym nie może pochwalić się żadne inne ustawodawstwo na świecie. To jedyny kraj, gdzie nie wydaje się wiz turystycznych! Wiza tranzytowa? Telefonistka z ambasady saudyjskiej nie pozostawiała wątpliwości. Na trzydobowy przejazd drogą lądową zgodę wydaje się tylko w ściśle uzasadnionych przypadkach. Może roboty poszukać Arabii? Internet roił się od ogłoszeń biur pośrednictwa pracy. Geolodzy, lekarze, informatycy, amerykańscy nauczyciele, pielęgniarki, filipińskie sprzątaczki, pakistańscy budowlańcy. Agenci z internetowych pośredniaków wabili obietnicami zarobków, a mnie dręczył pewien kruczek. Po mozolnej przeprawie przez gąszcz formalności, tuż po przybyciu do Arabii paszport lądował w sejfie pracodawcy. To on zdecyduje czy i kiedy będę mógł opuścić kraj. Praca w Arabii? Nie! Odwiedziny u krewnych? Hm... Przejście na islam i pielgrzymka do Mekki! Trzeba tylko wyrecytować szahadę i zdobyć papier z meczetu na Warszawskiej i poczekać kilka lat w kolejce. Zawarty w ten sposób kontrakt z Allahem przypieczętuje nieodwracalność aktu nawrócenia, a konsekwencje ewentualnej zmiany przekonań będzie od teraz określał szariat. Jako że apostazję karze się w islamie śmiercią, przyjęcie religii Proroka z pobudek poznawczych i z nadzieją, że jakoś to będzie wykraczało poza definicję zwykłej lekkomyślności, zaś próbę uzyskania w ten sposób saudyjskiej wizy należało uznać za destylat szaleństwa. Marzenia... Rzeczywistość jest koncepcją samą w sobie. Ustala zasady których bezwzględność ustępuje jedynie prawom natury, a kształtowana przez prawa człowieka często ulega dominacji głupoty.  
Pozostawał wjazd na arabistyczne zacięcie. Przecież sporo czasu przysiedziałem już nad arabskim. Trochę z ciekawości, trochę ze snobizmu, a trochę żeby się przekonać czy nowe wciąż wchodzi. Praca nad językiem ma szczególny charakter. Nabyte w ten sposób umiejętności są hybrydą matematyki i białej poezji. Tej pierwszej, bo język ma bardzo jasną strukturę wyznaczoną zasadami trzech filarów gramatyki: składni, morfologii i fonetyki. Tej drugiej, bo pomimo całej tej jasności natura języka karmi się wyjątkami, a wypowiedzi pełne błędów, stylistycznie osobiste wciąż mogą być zrozumiałe. Podlegają wszak interpretacji. Poza tym językowa biegłość jest wizytówką inteligencji, choć nabywana w introwertycznej samotni bywa dowodem obsesji. Mój arabski przypadek łączył przyjemne z mało pożytecznym. Przyśpieszonych efektów oczekiwałem od pracy w stanie pogłębionej koncentracji. Sprzyjały temu regularne pobudki o trzeciej nad ranem. W środku nocy ludzie przestają istnieć. Świadomość, że śpią skazuje ich na tymczasowy niebyt, a świat niezałatwionych spraw znika w bezkształcie nieodgadnionej przyszłości. Trzy miesiące wkuwania wśród nocnej ciszy, przed wyjściem do roboty, potwierdzały optymistyczne założenia eksperymentu życie. Jego rezultaty odbierały siłę argumentom opartym na wymówkach jakoby problemy z retencją miały jakiś związek z wiekiem. Morfologia arabskiego czasownika wchodziła niczego sobie.
Chicagowska dzielnica południowych Azjatów mieści się w pobliżu skrzyżowania Devon i Western. Ruchliwa, pełna indyjskich restauracji, sklepików handlującym ciemnobarwnym złotem, delikatesów oferujących muzułmański koszer oraz sklepów z elektroniką reklamujących swój asortyment stertą zakurzonych pudeł. Wszystko po to, by zaspokoić potrzeby tygla na miarę samej Ameryki. Tu mały ukłon w stronę wielbicieli kina, którym technologia NTSC nie pozwala obejrzeć Kiler-ów 2-óch, tam oczko w stronę amatorów hinduskiego popasu na bazie curry, a żre do oporu! Szwedzki bufet za dziesięć dolarów, potem okrakiem na dobitkę do hinduskiej cukierni. Intensywność tamtejszych słodyczy przyprawia o niemal fizyczne doznanie postępu próchnicy. Wsjo jest! Tam właśnie postanowiłem znaleźć nauczyciela.
Amin prowadził wypożyczalnie filmów: bollywood i arabskie tytuły - klasyka egipskiego kina oraz zakamuflowana sekcja porno. Oferta dla muzułmanów oraz Arabów, głównie irackiej mniejszości chrześcijańskiej, która po obaleniu Saddama H. właśnie tu znalazła schronienie. Uciekając przed krwawą dominacją muzułmańskich pobratymców pogrążonych w chaosie własnego, religijnego konfliktu, stała się częścią południowo-azjatyckiej społeczności przy Devon. 
Amin szybko rozsmakował się w roli nauczyciela. Z początku podejrzliwy (kto i dlaczego uczy się arabskiego w Ameryce zaangażowanej w walkę z terrorem?!), pogodził się z moim uporem. Siedząc za ladą, pod portretem Busha Juniora czytał mi więc na głos z podręcznika-prezentu od Żurka, a ja wszystko pilnie rejestrowałem na dyktafon. Nasza komunikacja miała jednak pewne wady. Jego angielszczyzna utrwalona przez emigracyjny głuchy telefon, podłapana od klientów, którzy też ją gdzieś podłapali, dobrze sprawdzała się w zdawkowym podsumowaniu tygodnia, na przywitanie. Większość moich językowych "ale dlaczego?" wciąż pozostawała bez odpowiedzi. 
Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się sklep z muzułmańskimi artefaktami: korany, hadisy, egzegezy, kalendarze oraz materiały do nauki arabskiego dla przechrzt i wiernych, którzy uznali, że najwyższy czas sprawę potraktować poważniej. Szukałem czegoś w sam raz dla siebie. "Arabski w 30 dni"? Nierealne. "Leksykon Świętego Koranu"? Zbyt ambitne. Skrojony jak protestancka biblia, arabsko-angielski słownik Wehra przykuł moją uwagę. Szyty, w miękkiej okładce ułatwiał szybkie wertowanie. Uwzględniał przy tym ogrom czasu potrzebny do spamiętania arabskiego leksykonu. Grupy znaczeniowe ułożone zgodnie z rdzeniową koncepcją organizacji pojęć przejrzyście zaznajamiały z odmienną logiką słowotwórstwa.
Pakistański sprzedawca, Hasan, szybko się zakumplował. Miałem mnóstwo pytań, a on odpowiadał jak na haju. Wsłuchany w te niekończące się monologi oparte na niewzruszonej retoryce, podziwiałem jak buzuje w nim apostolski zapał. - Poznam cię z jednym handlarzem elektroniką. On będzie ci w stanie więcej powiedzieć. 
Nad Ameryką wciąż unosił się mroczny duch nowojorskiej tragedii. Stany Zjednoczone inwestowały w programy edukacyjne propagujące naukę języka arabskiego nadając im status działań strategicznych. Gdzie dwóch Arabów szemrało po swojemu tam amerykański szpieg miał wiedzieć o czym. Infiltrowane przez rządowych szpicli muzułmańskich społeczności z podobnym sceptycyzmem odnosiły się do białych, którzy nagle interesowali się ich językiem i samym koranem.
Sklep ze sprzętem audio video przypominał graciarnię. Mroczną i ciasną. 
- Jesteś Polakiem i chcesz czytać koran po arabsku?!  
Nieufność gościa białej mycce topniała ustępując pola pragmatyzmowi. Mój islam to jego zbawienie. - Zaraz ktoś po ciebie przyjdzie.
Dwupiętrowy, zaniedbany dom z pociemniałej cegły usytuowany był parę przecznic na południowy-wschód od głównego skrzyżowania. Żadnych szyldów, żadnych informacji. Przez bramkę w niskim, uplecionym w siatkę płocie dostaliśmy się na plac z tyłu budynku i dalej, wymalowanymi na zielono, drewnianymi schodami, do rozświetlonej piwnicy. Obok miejsca, gdzie schody stykały się z betonową posadzką leżała sterta sandałów. Mężczyzna, z którym przyszedłem zniknął na chwilę za drzwiami jednego z dwóch przylegających do poczekalni pomieszczeń. - Sheikh przyjmie cię w swoim biurze - zakomunikował i odszedł. Pomieszczenie w ideologicznych barwach islamu wyposażone było skąpo. Kilka krzeseł, biurko na przeciw drzwi wejściowych i szafa pancerna po lewej. Postawny brodacz koło czterdziestki, w białej galabiji, z wyszydełkowaną mycką na głowie uśmiechał się powitalnie owijając moją dłoń swoimi dwiema. Były ciepłe i miękkie. Dowiedziałem się, że jestem Polakiem, który chce studiować koran i nie wykluczał przejścia na islam, i że stojący przede mną gość był gotowy mi w tym pomóc. 
- Spotykamy się w czwartki - dorzucił, gdy żegnaliśmy się ze świątobliwą kurtuazją. Dopiero wychodząc zauważyłem, że ścianę za moimi plecami zdobi sporych rozmiarów fotografia World Trade Center. 
- Po co jeździsz tak daleko? - zapytał mnie Tadek w przerwie na lancz - w robocie już dawno było wiadomo czemu oddaję się w każdej wolnej chwili - Przecież prawie pod samym domem masz meczet! 
Rzeczywiście. Tuż naprzeciw obskurnego Chińczyka, w którym regularnie zamawiałem beef with assorted vegetables, niepozornie majaczył szyld: Islamic Community Center of Illinois - meczet w centrum polskiej dzielnicy opanowywanej przez Meksyków! Budynek upadłego, luterańskiego zboru z dnia na dzień zmienił się w sunnickie centrum zarządzane przez palestyńskich uchodźców - meczet i medresę arabskojęzycznycznej społeczności północno-zachodniego Chicago oraz miejsce spotkań lokalnych muzułmanów. Zakariyya - dyrektor centrum ze zdziwieniem odniósł się do mojej inklinacji. Wystawiała na próbę jego wyobrażenia o Polakach.  
Do centrum zacząłem jeździć regularnie, przynajmniej raz w tygodniu. Temat moich starań o wizę do Arabii Saudyjskiej pojawił się na tapecie, gdy wyszło na jaw, że dwóch Saudyjczyków również należy do wspólnoty.
- W tej sprawie musi zdecydować z shiekh - zawyrokował Zakariyya. 
Biuro uczonego w piśmie pełne było świętych ksiąg w zielonych oprawach zdobionych srebrną i złotą farbką. Shiekh wysłuchał mnie uważnie, ściągając groźnie swe sumiaste czarne brwi, po czym moją prośbę o kontakt z Saudyjczykami skwitował oddając sprawę w allasze ręce. 
- Zapytam insha'Allah,  insha'Allah.
Wypady na Devon stawały się sporadyczne. Zniechęcała mnie długa podróż autobusami oraz islamistyczny zapał moich pakistańskich informatorów. Wszak interesował mnie język. Islam traktowałem jako przystawkę do głównego dania. W świętym Jacku też już wiedzieli o moich saudyjskich planach.
-  Przecież tu niedaleko jest agencja turystyczna. Tam załatwisz wizę.
Zdębiałem.
- Tak, tak. Bez problemu. Na początek wystarczy skan paszportu - poinformował mnie przez telefon głos pracownika agencji. Na miejsce dotarłem nazajutrz po robocie. Posiwiali Pakistańczycy z brodami po pas zapytaniem o religię wytykali moją naiwność. Biuro przy Devon świadczyło usługi pielgrzymom.
Sprawy w Islamic Center też miały się nijako. Sheikh, nękany pytaniami o postępy w rozmowach z Saudyjczykami, wciąż tylko powtarzał swoje "Insha'Allah, insha'Allah", lecz Allah wciąż najwyraźniej nie chciał...