Studia
to fajna zabawa, nawet jeżeli trafia się do szkoły na skutek poegzaminacyjnej dysputy z władzami uczelni na
temat zasadności przepisów rekrutacyjnych i to w sam środek
skłóconej grupy. Koalicji bezjajecznych skupionej wokół
utalentowanej manipulantki o trudnej do przeoczenia awarii urody, udało się, pomimo sprzeciwu opozycji pod wodzą równie
charyzmatycznej strażniczki sprawiedliwości, udupić jednego z
wykładowców. Podobno słusznie, bo lubił studentki i może nic w tym nie byłoby zdrożnego, gdyby nie to, że one go nie lubiły. W każdym bądź razie moją
przygodę z filologią orientalną rozpoczynałem, gdy obydwie
grupy już trzeci semestr trwały we wzajemnej pogardzie, nie
szczędząc sobie filologicznych uszczypliwości. Na moim roku każdy
sobie rzepę strugał, czemu, oprócz konfliktu wokół
rzeczonej podpierdolki, sprzyjała uczelniana polityka
przyznawania stypendiów rektorskich. Ta faworyzowała 10% kujonów z
najwyższą średnią (z kilkunastoosobowej grupy), zamiast przyznawać
stypendium każdemu kto kuma, po przekroczeniu określonej średniej. Ten sposób na wyróżnienie najzdolniejszych wybudza demony chorego współzawodnictwa (czy istnieje zdrowe?) zamiast promować współdziałanie. Większość uczyła się więc
cichaczem, a sukcesy kolegów wzmagały aktywność na najniższych
poziomach człowieczeństwa, podkarmiając bratniego demona zawiści. Większość moich kolegów w grupie była koleżankami o połowę młodszymi ode mnie. Tak, czwarte w moim przypadku studia dzienne rozpocząłem grubo po trzydziestce. Zaliczyłem dwie filologie i pewien powtarzający się schemat nie dawał się nie zauważyć. Żadnej jeszcze nie skończyłem, to raz, na filologiach dominują dziewczyny, tak jakby rolą mężczyzn było ciupanie kilofem, to dwa. Charakter studiów orientalistycznych w Krakowie miał jednak to coś, co wymykało się schematom. Lata studiów mijały na wertowaniu kserokopii po wynajętych przez uniwersytet norach. Introwertyczni wykładowcy, no może z pominięciem pani dziekan i kilku indywiduów, którzy rzeczywiście mogli pochwalić się biegłą znajomością języka, wprowadzali nas w stan hipnozy pogłębianej bzyczeniem świetlówki. Dziesiątki godzin wsłuchiwania się w beznamiętny przekaz pani od literatury arabskiej, setki godzin spędzonych na zajęciach z dialektów z arabami, którzy nie mieli pojęcia jak skutecznie odnaleźć się w roli wykładowców tej skądinąd szacownej uczelni. To, że na drugim roku znalazłem się z pominięciem pierwszego, też niczego mi nie ułatwiło. Po dwóch
latach udowadniania, że dwa semestry przeskoczyłem nie bez
powodu, byłem gotowy przetestować swoje nowe, nietypowe umiejętności w
terenie. Zdecydowałem się wyjechać do Jemenu. Po pierwsze, bo plemienny styl życia jego mieszkańców zwiastował nowy wymiar przygody. Po drugie, bo dialektowi jego stolicy przypisywano podobieństwa do klasycznej arabszczyzny. Po trzecie, bo to najbiedniejszy sąsiad Arabii Saudyjskiej.
- Nie, Jemen jest
spoko. Bezpiecznie i ludzie przyjaźni - zapewniał Żurek chwaląc
się zdjęciem, na którym trzyma rozklekotanego
kałacha w towarzystwie mężczyzn w spódnicach,
uzbrojonych w karabiny maszynowe i noże. Perspektywa wypadu do królestwa Saby, ojczyzny języków południowoarabskich, historycznego centrum handlu kadzidłem w oczywisty sposób pobudzała moją wyobraźnię. Poza tym Jemen był ojczyzną buńczucznych plemion, które nie uznawały władzy urzędników zasiadających w górskiej stolicy kraju. To trzymało turystów na dystans. Rozpalała mnie myśl o samotnej podróży mało uczęszczanym szlakiem.
- Wizy? Tak, otrzyma
pan na przejściu granicznym - poinformował mnie pracownik
jemeńskiej placówki w Warszawie. Proste. W sklepie podróżnika
kupiłem drogową mapę Jemenu i przewodnik oraz pasek ze skrytką. Byłem gotowy.
Ultra muzułmańska Arabia Saudyjska jest twierdzą, do której turysta z grubym portfelem wjedzie przez frontowe wrota. Podróżnik musi liczyć się tym, że wcześniej zobaczy ubytki we własnym uzębieniu. Saudyjskie granice, nawet jeżeli staną przed nim otworem przepuszczą go przez gęste, ideologiczne sito rekwirując wszelkie atrybuty niewiary: wieprzowinę, alkohol, czasopisma z dziewczynami w bikini, niemuzułmańskie symbole religijne oraz konkurencyjne święte księgi. Z tych samych powodów samoloty Swiss mogą lądować w Arabii jedynie po zmroku. Obywatele tego muzułmańskiego monolitu nie powinni patrzeć jak z nieba majestatycznie zstępuje biały krzyż zdobiący ogon szwajcarskich samolotów. W tym sensie w Arabii panuje islamizm.
Wyczerpawszy opcje mogące przysporzyć nadziei na zdobycie saudyjskiej wizy, oblężenie twierdzy-królestwo postanowiłem rozpocząć od podróży po krajach ościennych, którą tym razem miałem rozpocząć w Omanie. Poleciałem do Zurychu gdzie oczekiwałem na lot do Maskatu. Pracownicy lotniska w żaden sposób nie chcieli odnieść się do kwestii "zstępującego krzyża". Kategorycznie odmawiając wszelkich komentarzy (tradycja bankierska?) polecili mi skontaktować się z portem lotniczym w Rijadzie. Z rozkładu lotów wynikało, że wszystkie samoloty Swiss lądowały w Arabii po dwudziestej trzeciej...
Lot do Maskatu trwał w nieskończoność. Byłem pobudzony. Jego monotonię przerwał kapitański głos informujący o planowym międzylądowaniu w Dubaju. Ciemność za oknami ustępowała miejsca świetlistej łunie. Jej blask po środku mrocznej otchłani zionącej znad morza i pustyni wybudzał atencję tych nawet najbardziej znieczulonych koniecznością częstych podróży w stratosferze. Podchodziliśmy do lądowania. Zawiesina piaskowego pyłu podkreślała wrażenie przestrzeni dzielącej smukłe sylwetki futurystycznych wysokościowców, pośród których łagodnie opadał nasz samolot. Pod nami, nabite pojazdami ulice migotały światłami reklam, a czworoboki głównych alei zamykały klamrą czworokątne skupiska zbudowań oddzielonych od siebie siatką mniejszych ulic. Organizację miasta bezsprzecznie wzorowano na amerykańskim ideale.
W Dubaju samolot prawie kompletnie opustoszał. Kilku pasażerów dosiadło się na lot do Maskatu. Postój był krótki. Obserwując przez okno jak odrywamy się od płyty lotniska żegnałem wzrokiem tę prawdziwie fantastyczną oazę światła. Po nami, w gęstniejącym mroku jaśniała już tylko wąska nitka - droga łącząca Emiraty z Omanem.
Omańczycy lubią zrobić wrażenie na przyjezdnych. Nie sposób nie gapić się na śniadych celników w bieli, na ich charakterystyczne stroje i nakrycia głowy. W zasadzie zachowywali się tak, jakby ich pracą było dobrze wyglądać. Oparci o ściany gawędzili sobie w duetach, wskazując którędy po odbiór bagażu. Taksówkarz zabrał mnie do hotelu z przewodnika. Zapłaciłem za nocleg i nie czekając na windę, na piętro ruszyłem po schodach. Mizerne wyposażenie hotelowych korytarzy kłóciło się z wyolbrzymionym stylem wystroju recepcji i lobby. Plamiste przebarwienia pokrywały ściany mojego mikropokoju, klimatyzator miał włącznik i wyłącznik, a okno wychodziło na jakieś rumowisko, nad którym wszak czuwała latarnia. Mimo zmęczenia temperatura, światła nocy i głód przemawiały za przechadzką. Miasto było już senne, choć Pakistańczycy w barze pod hotelem wciąż jeszcze mieli sporo mięsa do zgrilowania. Zjadłem i uciąłem sobie angielską pogawędkę z młodym Omańczykiem. Gdy odszedł rozejrzałem się dookoła, bez pośpiechu. Lotniska zawsze składają tę naiwną obietnicą, że świat poza ich terenem będzie równie uporządkowany. Oman do tych krajów nie należał.
Rano zwinąłem się na głodno taksówką w poszukiwaniu autobusu na południe. Maskat za dnia wydaje się szczególnie schludny. Pod względem zaludnienia nieco mniejszy od Krakowa, z niską, bieloną zabudową, wyrosłą wśród mało przyjaznego dla oka, skalistego krajobrazu. Nie maiłem ochoty oglądać miasta. Miałem wrażenie, że przejażdżka taksówką wystarczy, żeby z grubsza poznać jego charakter. W barze, w pobliżu placu, przy którym parkowały autobusy zjadłem coś naprędce. Miałem jeszcze trochę czasu, żeby rozejrzeć się po okolicy. Biuro podróży na przeciwko parkingu, podobnie jak pobliski bar zatrudniały Pakistańczyków z Beludżystanu. Obywatele Omanu najwyraźniej powołani byli do wyższych celów. Ulice otaczające plac wydawały się puste. Lipcowy upał spowalniał rytm życia nadając przeczekiwaniu południowego skwaru tempa zbyt wolno nabitej ballady. Wsłuchany w recytację koranu płynącą z głośnika nad moim siedzeniem z radością patrzyłem jak nasz autobus opuszcza przedmieścia tej skalistej stolicy. Jechałem do Salala.
Oman to w dużej mierze kraj pustynny. Większa część jego zachodniej granicy z Arabią Saudyjską ciągnie się wzdłuż wschodnich rubieży największej piaszczystej pustyni świata - Pustej ćwiartki. To właśnie tam bezkresy bajkowo pomarańczowego piachu ścielą się na powierzchni odpowiadającej kilometrażowi kwadratowemu Francji. Panorama za oknem stawała się monotonna. W osadzie wbitej pomiędzy góry i piach kierowca zatrzymał autobus na planowy postój. Uderzenie gorąca, któremu towarzyszyła zmiana klimatyzowanego pomieszczenia na suche tchnienie powietrza znad pustyni pozwalało wyobrazić sobie, co dzieje się w jej sercu. Do Salala dotarliśmy koło północy. Taksówkarz woził mnie po słabo oświetlonym mieście w poszukiwaniu wolnego miejsca w hotelu. Tu delegacja, tam wycieczka. Chcąc wyrazić podziw dla mojej arabskiej jąkaniny, na pożegnanie wręczył mi flakon perfum marki Książe Młodości. Całował mnie przy tym nie raz, nie dwa. Noc była krótka. Rano ruszyłem na miasto, żeby podpatrzyć cokolwiek z życia południowego Omanu przed odjazdem mikrobusa, którym zamierzałem przekroczyć jemeńską granicę i dotrzeć do stolicy Hadramautu - Mukalli. Na targu rybnym ktoś poczęstował mnie kawą. Podobno tak smakuje ta prawdziwa. Przezroczystość zgodna z definicją lury zwalniała z myślenia o kopie, który ta arabska kawka ostatecznie wymierzała z cicha pęk. Pod autobusem właśnie kończono pakowanie dachu. Jemeński kierowca pobrał opłatę, a ja zająłem miejsce pod oknem. Byłem jednym z kilkunastu pasażerów. Wraz z silnikiem w ruch poszedł magnetofon, a głośniki zacharczały recytacją koranu, która z inicjatywy kierowcy - didżeja miała nie szczędzić pasażerskiego ucha. Rozmiar autobusu pozwalał jeździe nabrać wigoru a i droga zaczynała temu sprzyjać. Raz ciągnęła się wzdłuż morza, to zaś wiodła w głąb górzystego terenu, gdzie wiła się mdliście biegnąc to w górę, to w dół. Regionalne przeboje wkrótce odsunęły na bok te święte
recytację, a całe towarzystwo zaczynało lgnąć ku sobie. Każde wypowiedziane przeze mnie arabskie zdanie przypominało ćwiczenia podczas rekonwalescencji po udarze, a próby zrozumienia tego, co do mnie mówiono dawały pojęcie z jakimi problemami borykałby się, bo ja wiem, Kopernik słuchając Vondráčkovej. Omańczyk zajmujący fotel po lewej jechał do Jemenu po odbiór drugiej żony. Miał trzydzieści sześć lat, choć wyglądał na dziesięć więcej. Narzeczonej nigdy na oczy nie widział, a ożenek zaaranżowano telefonicznie. Jego pierwsza żona, początkowo niechętna, latami dojrzewała do decyzji o wpuszczeniu obcej baby do mężowego łoża. W miarę, jak przybywało potomstwa, sama wyszła z inicjatywą znalezienia szesnastoletniej Jemenki, którą można byłoby obciążyć rola sprzątaczki... Postawny murzyn siedzący przede mną pochodził z Somalii.
- Chcesz zobaczyć paszport kraju, którego nie ma?
Był jednym z tych, co uciekli przed krwawą anarchią uosabianą przez bratobójcze walki, którym laurkę wystawiały zgliszcza Mogadiszu. Mówił o sobie "biznesmen". W Jemenie, w owym czasie jednym z dziesięciu najbiedniejszych krajów świata, żył na prawach uchodźcy i twierdził, że widzi tam duże perspektywy.
Na omańskim posterunku granicznym trwały właśnie modły. Żołnierze w jednolitych mundurach, odstawiwszy karabiny kłaniali się swoim wyobrażeniom o wielkim czarnym sześcianie. Zdawkowa kontrola górskich pograniczników nie zapowiadała większych komplikacji. Autobus ruszył powoli kolebiąc się po nawierzchni, której znienacka przybyło nierówności. Kilka ciężarówek, jakieś poobijane osobówki nieznanych mi marek, kozy, kury i ludzie. Wraz z przekroczeniem granicy zmieniła się i moda. Zgodnie z jej wymogami, ni to kiecki, ni to koce zasłaniały tubylców od pasa w dół. Stare marynarki, lub dżinsowe kurtki narzucano na poplamione koszule, na tle których widniał krótki, grubaśny, zadarty baśniowo sztylet, noszony w masywnej pochwie ze skóry i rzemieni. Jedni się krzątali, inni na coś czekali, ktoś siedział na kamieniu leniwie opierając tułów o lufę wysłużonego karabinu, a koza obojętnie dreptała w poszukiwaniu górskiej zieleniny. Stanęliśmy przed budynkiem, z którego po dłuższej chwili wyłonił się łysiejący mężczyzna w spódnicy z przewieszonym przez ramię atrybutem lokalnego prawa do działania siłą zbrojną. Celnik! Wszedł do autobusu i przywitał się z kierowcą. Zamienił z nim kilka słów po czym ruchem ręki kazał mi wysiąść bulgocząc coś dopełniająco w dialekcie. W stróżówce poszły standardowe pytania: dokąd i po co jadę, i czy mam adres miejsca, do którego zmierzam...
- Jak to nie znasz numeru telefonu do szkoły!!!
Jego kategoryczna postawa oddalała perspektywę rychłego opuszczenia granicy. Z resztą o to mu chodziło. Uniósł się dla podkreślenia jak wiele uzasadnia jego oburzenie oraz jak niewiele można dla mnie tej sytuacji zrobić, po czym zabrał mój paszport i wyszedł. W stróżówce zostałem sam. Po kilku minutach czekania zgłupiałem. Ponaglany dźwiękiem klaksonu wróciłem do autobusu. Kierowca też był wkurwiony, a jego wyżyłowany przekaz jednoznaczny. Opóźniałem podróż i żałował, że znalazłem się w jego autobusie. Mówił to w imieniu pasażerów, których część też już straciła cierpliwość.
-Znajdź celnika i go błagaj! Rozmawiałem z kierowcą. Autobus nie będzie na ciebie czekał - Hamid - Omańczyk, który mówił po angielsku pozbawiał mnie złudzeń. Następny transport miałem dopiero pojutrze. Myśl o spędzeniu dwóch dni na granicy w górach, bez jedzenia i miejsca do spania działała jak kokaina. Zadzwoniłem do Edyty, podczas gdy kierowca przerzucał bety w poszukiwaniu mojego plecaka. W ciemnym wnętrzu wolno stojącej konstrukcji w surowym stanie kilku mężczyzn siedziało w kucki na gołej posadzce. Zgromadzeni wokół okopconej patelni nieśpiesznie wybierali z niej jakieś resztki. Łysina celnika błyszczała w półmroku.
- Pan! Pan! Pomoc! - wydusiłem z siebie ułożoną po drodze, patetyczną frazę, pokazując mu na telefonie, że waśnie dostałem numer. Skamlałem jak Cygan, żeby oderwać go od jedzenia, a on, w pozycji srającego na puszczy, burczał swoje oburzenie. W końcu oblizał palce i ruszył w stronę wyjścia. Telefon w szkole był zajęty, a na recepcji w polskiej ambasadzie nikt nie rozumiał po arabsku... Klucz do wrót, za którymi kryła się jego celnicza przychylność zaszeleścił w moich rekach, opornie uwalniając ciężką blokadę zamka. Pordzewiałe zawiasy uchylającej się furty wciąż jednak kwiliły o więcej.
- Pięćdziesiąt dolarów! - gruchnął rozkazująco.
Plecak wrzucałem do autobusu, gdy ten stał tuż przed szlabanem.