Pobyt w Stanach Zjednoczonych A. w
miarę regularnie dostarczał mi przygód, które z perspektywy
wychowania odebranego na osiedlach socjalistycznego zadupia, z
łatwością i bez poczucia przesady klasyfikowałem jako
ekranowe.
Czwartego lipca, w dzień amerykańskiego święta niepodległości i miesięcznicy urodzin Mieszka, Dorota z dużym opóźnieniem pojawiła się w hali lotniska, blada jak samo wyobrażenie na temat wędrówki dusz. Podróż z Europy szła jak po nitce. Na godzinę przed lądowaniem samolot odwrócił się jednak na grzbiet. Ci, co zignorowali ostrzeżenie o nadciągających turbulencjach wyfrunęli z siodełek. Gdy sytuacja wróciła do normy cześć towarzystwa w obliczu wciąż realnej perspektywy zaliczenia powierzchni oceanu, w otępiałym milczeniu, odprawiała introwertyczne gusła. Sanitariusze jako pierwsi zawitali na pokładzie samolotu. Ranni pasażerowie wyjeżdżali na noszach, a promesy w paszportach jednym uderzeniem masywnej pieczęci, w trybie przyśpieszonym przemieniały się w półroczne wizy wjazdowe. Kraina, w której cichutko bulgotały gorące mleko i miód rozchylała swe nienasycone krocze przed potencjalnymi imigrantami z feralnego lotu. Roztrzęsieni i nieobecni nie byli w stanie docenić, że oto Ameryka udziela im proceduralnej taryfy ulgowej.
Dorota szybko zainstalowała się w nowej rzeczywistości. Asia znalazła dla niej pracę hafciarki u Żyda w Newarku, a ja kawałek podłogi na śpiwór i torbę podróżną. Z taką niechęcią wyprzedawaliśmy cenną energię życia. Wiecznie zmęczeni monotonią sześciodniowego cyklu tej apatycznej harówki, pochłaniającej nas na wyłączność, nie potrafiliśmy zestroić sił i ochoty na wspólne wypady. Dorota samotnie włóczyła się po Brooklynie, podczas gdy ja dorabiałem pomagając Paluchowi w pralni. Za grosze, po które Amerykanie nie zechcą się schylać, gastarbeiterzy na lewych papierach musieli dawać z siebie wszystko.
Rzeka Passaic jest naturalną
granicą wodną pomiędzy Newarkiem i Harrison. To nad jej
nabrzeże zawiało nas w jedną z tych letnich,
rozleniwionych niedziel. Wyludnione przedpołudniową porą ulice, po
katolicku i jak to w upalny dzień, rozbudzały senność we
wszystkim, co żywe i nieożywione. Ludzie przesiadywali w
klimatyzowanych pomieszczeniach, podczas gdy martwe powietrze zwisało nad
harrisonowskimi ruderami. Wypełniając uliczne przestrzenie oblepiało dachy, otulało drzewce słupów oraz wszystko, co w najniżej położonych warstwach gazowego oceanu mogłoby zaburzyć jego niewidzialne continuum.
Tylko ten niepokojąco miarowy ruch, w cieniu stalowego wiaduktu po
przeciwnej stronie ulicy, drwił z niedzielnej pauzy przed
poniedziałkowym szaleństwem. W miarę jak malał dystans dzielący
nas od pordzewiałej konstrukcji, wyłaniały się sylwetki dwóch mężczyzn. Ten, napięty jak struna stał, dzierżąc w stalowym uścisku głowę
tamtego, co klęczał spolegliwie jak kukła. Wzwiedziona mroczną
euforią pała stojącego, w tempie paradnego marsza dźgała zaciśnięte
do białości usta. Brawurowo. Zaciekle.
Tak niepojęty dryg do odczuwania intymności,
pozwalającej zatopić się w surrealizmie aktu odgrywanego na deskach ulicznego teatru, którego
scenę rozświetlał cień, zaprzątał nasze myśli jeszcze do
następnej przecznicy...