Wrzesień
w Nowym Jorku jest fantastyczny. Upały przechodzą w ciepłotę
powietrza, która wciąż pozwala czuć się dobrze bez swetra,
płaszcza, parasola. Taka chwila wiosny na jesień, z tą różnicą,
że wiatr z dnia na dzień kumuluje na ulicach coraz wyższe sterty
liści. A do tego piątkowe koktajle z błękitów nieba i zieleni
banknotów wypłacanych po robocie tygodniówek!
Wynurzam się z piwnicy, w której mieści się moja pralnia. Na drogę kupuję Guinnesa w puszce, wsadzam do niewielkiej torebki z szarego papieru i dawaj, z powrotem pod ziemię, tym razem do suteren stacji przy Siedemdziesiątej Drugiej. Panujący w nich półmrok brutalnie powstrzymuje działanie błękitu. Na szczęście zieleń w kieszeniach spodni nie przestaje uwierać. Stacje głównej arterii komunikacyjnej Wielkiego Jabłka, przesiąknięte są słodką mieszanką zapachu potu i rdzy, nad której stężeniem pracowało kilka pokoleń. Z sekundy na sekundę peron wypełnia się ludzką masą, uzupełniając swąd zabytkowej przestrzeni zapachem świeżego potu i antyperspirantów. Przyglądam się komu popadnie. Kolory ciuchów, kolory skóry... Nowy Jork nie ułatwia zapamiętywania twarzy. Uwielbienie dla bieganiny w pośpiechu, barykadowania się w swojej muzyce, lekturach, refleksjach, problemach stapia ludzi w jedną anonimową masę. Tworzy dystans, dając perspektywę do obserwacji z każdej odległości. Poza tym tam, na powierzchni, gdzie mieści się główna scena nowojorskiego spektaklu, dominuje architektura. Człowiek w obliczu monumentu własnej kreacji już dawno stanął na drugim planie. W pierwszych dniach po przyjeździe ten gigantyzm wydawał się imponujący. W chwilach samotności widziałem w nim jedynie nadmiar przestrzeni opanowanej przez pustkę. Te mosty, po których czterdziestotonowe ciężarówki toczyły się niczym robaki utuczone na fast foodach. Wielopasmowe autostrady pozatykane przez apokaliptyczne korki. Wyrastające z dna przepastnych dolin wiadukty i miniaturowe samochody niesione na ich grzbietach. Krwiobieg ludzkich mas poruszający się w rytm zmiany świateł, odjazdów pociągów, odpraw promów. Porcje serwowane w restauracjach… Zawsze przygotowywane pod tych, co z własnego wyboru kulają się przez życie, pchając aluminiowy chodzik. A ten dwumetrowy murzyn, co ćwiczy w przerwie na lancz? Rzuca nożem w stertę pudeł. Chodzi na siłownię, a jego sznyty i tatuaże zrobione na celi generują dystans. Siedział dwa lata. Tylko Zbyszek z nim rozmawia. Kiedy superwajzer ma dla niego jakieś polecenia, Zbyszek zawsze pośredniczy.
- Mój brat jest nieźle ustawiony na Manhattanie – zwierza się Zbyszkowi po miesiącach wspólnie spędzonych przy jednej taśmie - Jest alfonsem. Czasem nawet pośle kogoś do piachu, ale na kasę nie narzeka.
- Może by cię jakoś ustawił? Nie chcesz z nim wejść do spółki? – pyta go ten polski okularnik po studiach, który sam od lat tyra za sporadycznie drgającą ku górze stawkę.
- Stary, Ja jestem na to za miękki!
Dni w nowej pracy płynęły bez większych fajerwerków i na „na kredyt”. Ogarnięty szałem nasycania się nową codziennością, kompletnie ignorowałem uwagi Richiego, próbującego cierpliwie wdrożyć mnie w zakres moich nowych obowiązków. Podczas sobót spędzanych z Paluchem w pralni, obsługa prostego systemu komputerowego, rejestrującego to, co już zostało doręczone, to, co w następnej kolejności należy doręczyć oraz to, co po drodze trzeba odebrać, żeby na niej zaoszczędzić, spoczywała na jego barkach. Pragnąc podświadomie zajęcia dopuszczającego możliwie jak najwyższy poziom stężenia bezmyślności w działaniu, unikałem kontaktu z komputerem, którego bezstronna pamiętliwość utrzymywała firmę Columbus Valet w stanie względnego porządku, z dala od konfliktów z wyrafinowaną, nie stroniącą od tradycji rozdawania napiwków, klientelą z Upper West Side. Przewagą rozwożenia worków z brudną bielizną nad wciskaniem desek do frezarki była konieczność pieszego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Prawdziwe wakacje po miesiącach balansowania na krawędzi urwiska, zwisania na włosku dyndając niepewnie nad bezmiarem płynnej klaustrofobii, zdolnej bezpowrotnie pochłaniać wszystko, co się w niej zanurzy. Nowa robota pozwalała otrzeć o amerykańską legendę. Tu zabili Lennona, tam mieszkał Miles Davis. Numerem jeden na liście moich obowiązków był 141 Central Park West. Te charakterystyczne dwie wieże budynku, wyrastające z jednej bryły, towarzyszyły mi nawet w czasie wolnym od pracy, w przebitkach każdego oglądanego filmu, którego akcja ocierała się o Central Park.
Wynurzam się z piwnicy, w której mieści się moja pralnia. Na drogę kupuję Guinnesa w puszce, wsadzam do niewielkiej torebki z szarego papieru i dawaj, z powrotem pod ziemię, tym razem do suteren stacji przy Siedemdziesiątej Drugiej. Panujący w nich półmrok brutalnie powstrzymuje działanie błękitu. Na szczęście zieleń w kieszeniach spodni nie przestaje uwierać. Stacje głównej arterii komunikacyjnej Wielkiego Jabłka, przesiąknięte są słodką mieszanką zapachu potu i rdzy, nad której stężeniem pracowało kilka pokoleń. Z sekundy na sekundę peron wypełnia się ludzką masą, uzupełniając swąd zabytkowej przestrzeni zapachem świeżego potu i antyperspirantów. Przyglądam się komu popadnie. Kolory ciuchów, kolory skóry... Nowy Jork nie ułatwia zapamiętywania twarzy. Uwielbienie dla bieganiny w pośpiechu, barykadowania się w swojej muzyce, lekturach, refleksjach, problemach stapia ludzi w jedną anonimową masę. Tworzy dystans, dając perspektywę do obserwacji z każdej odległości. Poza tym tam, na powierzchni, gdzie mieści się główna scena nowojorskiego spektaklu, dominuje architektura. Człowiek w obliczu monumentu własnej kreacji już dawno stanął na drugim planie. W pierwszych dniach po przyjeździe ten gigantyzm wydawał się imponujący. W chwilach samotności widziałem w nim jedynie nadmiar przestrzeni opanowanej przez pustkę. Te mosty, po których czterdziestotonowe ciężarówki toczyły się niczym robaki utuczone na fast foodach. Wielopasmowe autostrady pozatykane przez apokaliptyczne korki. Wyrastające z dna przepastnych dolin wiadukty i miniaturowe samochody niesione na ich grzbietach. Krwiobieg ludzkich mas poruszający się w rytm zmiany świateł, odjazdów pociągów, odpraw promów. Porcje serwowane w restauracjach… Zawsze przygotowywane pod tych, co z własnego wyboru kulają się przez życie, pchając aluminiowy chodzik. A ten dwumetrowy murzyn, co ćwiczy w przerwie na lancz? Rzuca nożem w stertę pudeł. Chodzi na siłownię, a jego sznyty i tatuaże zrobione na celi generują dystans. Siedział dwa lata. Tylko Zbyszek z nim rozmawia. Kiedy superwajzer ma dla niego jakieś polecenia, Zbyszek zawsze pośredniczy.
- Mój brat jest nieźle ustawiony na Manhattanie – zwierza się Zbyszkowi po miesiącach wspólnie spędzonych przy jednej taśmie - Jest alfonsem. Czasem nawet pośle kogoś do piachu, ale na kasę nie narzeka.
- Może by cię jakoś ustawił? Nie chcesz z nim wejść do spółki? – pyta go ten polski okularnik po studiach, który sam od lat tyra za sporadycznie drgającą ku górze stawkę.
- Stary, Ja jestem na to za miękki!
Dni w nowej pracy płynęły bez większych fajerwerków i na „na kredyt”. Ogarnięty szałem nasycania się nową codziennością, kompletnie ignorowałem uwagi Richiego, próbującego cierpliwie wdrożyć mnie w zakres moich nowych obowiązków. Podczas sobót spędzanych z Paluchem w pralni, obsługa prostego systemu komputerowego, rejestrującego to, co już zostało doręczone, to, co w następnej kolejności należy doręczyć oraz to, co po drodze trzeba odebrać, żeby na niej zaoszczędzić, spoczywała na jego barkach. Pragnąc podświadomie zajęcia dopuszczającego możliwie jak najwyższy poziom stężenia bezmyślności w działaniu, unikałem kontaktu z komputerem, którego bezstronna pamiętliwość utrzymywała firmę Columbus Valet w stanie względnego porządku, z dala od konfliktów z wyrafinowaną, nie stroniącą od tradycji rozdawania napiwków, klientelą z Upper West Side. Przewagą rozwożenia worków z brudną bielizną nad wciskaniem desek do frezarki była konieczność pieszego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Prawdziwe wakacje po miesiącach balansowania na krawędzi urwiska, zwisania na włosku dyndając niepewnie nad bezmiarem płynnej klaustrofobii, zdolnej bezpowrotnie pochłaniać wszystko, co się w niej zanurzy. Nowa robota pozwalała otrzeć o amerykańską legendę. Tu zabili Lennona, tam mieszkał Miles Davis. Numerem jeden na liście moich obowiązków był 141 Central Park West. Te charakterystyczne dwie wieże budynku, wyrastające z jednej bryły, towarzyszyły mi nawet w czasie wolnym od pracy, w przebitkach każdego oglądanego filmu, którego akcja ocierała się o Central Park.
To, co
najbardziej pociągało mnie w nowym zajęciu, to obcowanie ze służbą
pralnianej klienteli, dormenami i dozorcami obsługiwanych
przez pralnię budynków. Kontakt z nimi uświadamiał mi, że w
pewnym sensie wciąż byłem jedynie turystą na rocznej dziekance,
który zdobył nielegalne zatrudnienie. Spoglądałem na ich pracę
tak, jakby moje życie predestynowane było do czegoś godniejszego, mimo że sam robiłem w usługach za kesz. Miesiące
przemęczone w fabryce też nie wystarczały, żeby poczuć jedność z
tymi, co swoją fortunę związali z Ameryką jak Kmicic z
Radziwiłłowską. Byłem tymczasowym pracownikiem zoo, który, w
przeciwieństwie do odwiedzających je gości, dzięki poświęceniu włożonemu w wykonywanie znienawidzonej roboty, uzyskał
dostęp do pomieszczeń sanitarnych na terenie ogrodu, po to, by posprzątać wnętrza
klatek.
Po dwóch tygodniach pracowałem już do spółki z
połowę ode mnie starszym Irlandczykiem. W czasie wolnym od
rozwożenia gaci, miałem wprowadzać go w arkana zawodu mężczyzny na
posyłki. Firma przeżywała jakiś bum, bo teraz już we dwóch
biegaliśmy po mieście i to nie tylko w soboty. W poniedziałek
przed rozpoczęciem szychty, Nestor wezwał mnie na zaplecze.
Trzymając w dłoni dwudziestodolarowy banknot, wyjaśnił mi w
pełnym empatii monologu, że powinienem sobie poszukać innej
roboty. Partner, którego szkoliłem przez ostatni tydzień miał na
dobre przejąć moje tymczasowe zajęcie.
– Tell me what is going on, Greg? - spytał na odchodne zachłannie, jak niezrównoważony psychiatra powodowany pornograficzną ciekawością mrocznych tajemnic kolejnego pacjenta.Ruszyłem Broadway’em w dół, do Washington Square Park... Te prawie siedemdziesiąt ulic tym razem postanowiłem zrobić z buta. Nie chciałem wracać do domu, żeby w samotni komuny, zwykle opustoszałej za dnia, po raz kolejny analizować scenariusz swojej porannej skuchy. Po drodze zahaczyłem o jedno z kin przy Czterdziestej Drugiej. Obezwładniony nieznaną mi odmianą melancholii, z seansu nie zapamiętałem nic. Czułem, jak jednocześnie wzbiera we mnie podniecenie. Tak oto znalazłem się u progu nowej, samotnej przygody gdzieś na dalekim nielegalu. Człapiąc nieśpiesznie wsłuchiwałem się w nerwowy rytm serca zachodniej cywilizacji, która nagle wydała mi się zupełnie obca. Czułem i rozumiałem sens samotności. Już sam przyjazd do Ameryki, w której byłem zdany wyłącznie na siebie przypominał ponowne przyjście na świat - początek kolejnego wcielenia, obarczonego jednak bagażem świadomie zapamiętanych doświadczeń. Przywiozłem ze sobą wszystkie grzechy i całą machinerię odpowiedzialną za ich powtarzalność. Natomiast próby egzystowania w tej samotnej rzeczywistości, gdzie garstka ludzi, którzy w godzinach pracy stawali się dla siebie przymusowym elementem codziennego istnienia, uosabiały owo nowe życie w nieznanym mi dotąd wymiarze. Poranne zdarzenie pozbawiło mnie nawet tej iluzji bliskości. Brodząc w anonimowej gęstwinie zdominowanej przez pośpiech, zastanawiałem się, czy kiedykolwiek przyjdzie mi ujrzeć tę samą twarz po raz drugi. Te, widywane mimowolnie w pracy, na komunach, w parkach, wyznaczały granice poznania świata, w którym nowo przyjezdny bez planów turystycznych czy rodziny na miejscu, od razu znajduje sobie miejsce na marginesie życia. Doświadczałem Ameryki - miejsca ludzi samowystarczalnych. Jej pozornie niewinna, machinalna maksyma I don't care, przewijająca się w każdej rozmowie, mogłaby z powodzeniem zastąpić motto całego narodu, które tak honorowo emanuje swą siłą z inskrypcji na jednodolarowym banknocie, informującym o duchowej opoce amerykańskiego stylu życia. A self-reliance? Z jednej strony paliwo napędowe sukcesu amerykańskiego kapitalizmu. Jedna z podstawowych wartości, której hołduje się od czasów pierwszych, amerykańskich osadników. Z drugiej przeszkoda na drodze do kształtowania społeczeństwa wolnego od pogardy i lęku. To właśnie doktryna polegania na samym sobie, z której utkana jest mentalność Ameryki wpycha owo I don't care w usta jej mieszkańców, których wychowuje w duchu poprawności egocentryzmu. A ten samozwańczy przydomek Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej - Home of the Brave? Trzeba odwagi, żeby nie oddać się we władanie zniechęceniu z powodu tych, których pośpiech jest wizytówką braku potrzeby angażowania się w cokolwiek, poza elementami konstruującymi mikrokosmos ich własnych, osobistych problemów. Trzeba charyzmy, żeby przełamać impet, z jakim usiłują powstrzymać zewnętrzne moce, pragnące wytrącić ich z linearnej pogoni za osiągnięciem doraźnych celów. Trzeba samozaparcia, żeby nie zniechęcać się faktem, iż charyzma i odwaga mogą nie wystarczyć, żeby wydobyć z nich informację, którędy najłatwiej dojść do stacji metra C.
– Tell me what is going on, Greg? - spytał na odchodne zachłannie, jak niezrównoważony psychiatra powodowany pornograficzną ciekawością mrocznych tajemnic kolejnego pacjenta.Ruszyłem Broadway’em w dół, do Washington Square Park... Te prawie siedemdziesiąt ulic tym razem postanowiłem zrobić z buta. Nie chciałem wracać do domu, żeby w samotni komuny, zwykle opustoszałej za dnia, po raz kolejny analizować scenariusz swojej porannej skuchy. Po drodze zahaczyłem o jedno z kin przy Czterdziestej Drugiej. Obezwładniony nieznaną mi odmianą melancholii, z seansu nie zapamiętałem nic. Czułem, jak jednocześnie wzbiera we mnie podniecenie. Tak oto znalazłem się u progu nowej, samotnej przygody gdzieś na dalekim nielegalu. Człapiąc nieśpiesznie wsłuchiwałem się w nerwowy rytm serca zachodniej cywilizacji, która nagle wydała mi się zupełnie obca. Czułem i rozumiałem sens samotności. Już sam przyjazd do Ameryki, w której byłem zdany wyłącznie na siebie przypominał ponowne przyjście na świat - początek kolejnego wcielenia, obarczonego jednak bagażem świadomie zapamiętanych doświadczeń. Przywiozłem ze sobą wszystkie grzechy i całą machinerię odpowiedzialną za ich powtarzalność. Natomiast próby egzystowania w tej samotnej rzeczywistości, gdzie garstka ludzi, którzy w godzinach pracy stawali się dla siebie przymusowym elementem codziennego istnienia, uosabiały owo nowe życie w nieznanym mi dotąd wymiarze. Poranne zdarzenie pozbawiło mnie nawet tej iluzji bliskości. Brodząc w anonimowej gęstwinie zdominowanej przez pośpiech, zastanawiałem się, czy kiedykolwiek przyjdzie mi ujrzeć tę samą twarz po raz drugi. Te, widywane mimowolnie w pracy, na komunach, w parkach, wyznaczały granice poznania świata, w którym nowo przyjezdny bez planów turystycznych czy rodziny na miejscu, od razu znajduje sobie miejsce na marginesie życia. Doświadczałem Ameryki - miejsca ludzi samowystarczalnych. Jej pozornie niewinna, machinalna maksyma I don't care, przewijająca się w każdej rozmowie, mogłaby z powodzeniem zastąpić motto całego narodu, które tak honorowo emanuje swą siłą z inskrypcji na jednodolarowym banknocie, informującym o duchowej opoce amerykańskiego stylu życia. A self-reliance? Z jednej strony paliwo napędowe sukcesu amerykańskiego kapitalizmu. Jedna z podstawowych wartości, której hołduje się od czasów pierwszych, amerykańskich osadników. Z drugiej przeszkoda na drodze do kształtowania społeczeństwa wolnego od pogardy i lęku. To właśnie doktryna polegania na samym sobie, z której utkana jest mentalność Ameryki wpycha owo I don't care w usta jej mieszkańców, których wychowuje w duchu poprawności egocentryzmu. A ten samozwańczy przydomek Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej - Home of the Brave? Trzeba odwagi, żeby nie oddać się we władanie zniechęceniu z powodu tych, których pośpiech jest wizytówką braku potrzeby angażowania się w cokolwiek, poza elementami konstruującymi mikrokosmos ich własnych, osobistych problemów. Trzeba charyzmy, żeby przełamać impet, z jakim usiłują powstrzymać zewnętrzne moce, pragnące wytrącić ich z linearnej pogoni za osiągnięciem doraźnych celów. Trzeba samozaparcia, żeby nie zniechęcać się faktem, iż charyzma i odwaga mogą nie wystarczyć, żeby wydobyć z nich informację, którędy najłatwiej dojść do stacji metra C.
Na
Franklin dotarłem wczesnym popołudniem. Postanowiłem z pompą
zamknąć ten krótki rozdział związany z pralnią, która na
chwilę umaiła mi czas świetlistą perspektywą na lepsze życie
na obczyźnie. Nie zdawałem sobie sprawy, że świętuję
inaugurację okresu posuchy i refleksji w samotności, bez pieniędzy
i pracy. Wśród obcych.