Klimat
kontynentu amerykańskiego, tam gdzie Nowy Jork, oferuje szeroką
amplitudę wrażeń w interwale pomiędzy szczytem wilgotnego i
gorącego lata, a dnem śnieżno-mroźnej zimy, nie jest moim ulubieńcem. Grudniowe
zawieruchy nastały już początkiem miesiąca. Nonszalancką kreską malowały obraz świata zgrzytającego w mroźnym uścisku.
Topografię
komuny miałem w jednym palcu. Po tygodniach przeczesywania jej
zakamarków w poszukiwaniu pomysłów na przetrwanie, wiedziałem
gdzie szukać wełnianego płaszcza, sięgającego za kolana,
jesiennych butów z kłapiącą podeszwą, nieporęcznie grubego
szalika i wełnianej czapki pilotki. Rękawiczki, kupiłem jeszcze w lecie, dla jaj. Bezcelowość tego zakupu nagle nabrała
praktycznego wymiaru… Poowijany jak katorżnik przemykałem
ulicami Harrison. Wyziębione sapały, podniecone nadejściem
przedwczesnej zimy. Stację przesiadkową na Manhattanie miałem
już przerobioną. Na Queens chciałem dotrzeć przed czasem.
Od ulicy wiał
przenikliwy wiatr. W przewiewnym sweterku i czapce pilotce
stałem przed stertą cegieł. Źle się ubrałem do roboty na
mrozie... Z dwupiętrowego ceglanego domu dobiegały dźwięki
młotkowania. To chłopy obstukiwały ściany, grzejąc się w
środku przy gazowych dmuchawach. Choć służbę w czołgu
i życie na kompanii znałem tylko z opowieści,
charakter pracy na budowie nie pozostawiał wątpliwości.
Koty na start do chujowej roboty! Smołowanie sufitu i ścian zabudowanej rurami piwnicy zajęło mi kolejne dwie
dniówki. Czarne gluty we włosach, którym kąpiel nie dawała rady, nosiłem jak dredy wyrolowane na hebanowym gównie.
Robota na budowie jest najgorsza! Nie
dlatego, że jest wyjątkowo ciężka. Nie. To ten permanentny chaos, który paraliżuje motywacje. O ile do syfu przyzwyczajam się szybko, to brak
zauważalnych postępów w pracy zawsze przysparza mi dodatkowych cierpień. W otoczeniu, nad którego transformacją pracowaliśmy
zespołowo tygodniami, tak naprawdę nic się nie zmieniało. Pierwsze
dni mijały na ustalaniu zakresu moich
obowiązków, w szarpaninach konfrontacji, które i tak ustawiły
mnie na dnie hierarchii pomagierów, fachowców i
majstrów - chłopów spod Tarnowa, warszawskich taksówkarzy, Górali
i ginekologa. Każdy chciał mnie czegoś uczyć. Mietek
pokazał mi jak sozem przycinać plajłuty i co się robi z tubajforów, a Kazek wziął mnie na praktykę przy sitrakach.
- Tak wyznaczasz prostą czoklajnem, a tak przycinasz jiksą.
Z podziałki metrycznej
na kłoderincze, incze i stopy i tak już przesiadłem
się w fabryce.
Harmonia
powracała do mojego mikroświata, w miarę jak integrowałem się z
syzyfową naturą nowego zajęcia. Powrót do życia z dala od
podstawowych egzystencjalnych trosk był na wyciągnięcie ręki. Na
budowie otaczali mnie teraz ojcowie starszych ode mnie dzieci,
dziadkowie dorastających wnucząt, którzy z dnia na dzień stawali
się moimi kumplami. Rysiek gadał o Mielcu, a ja o jazzie.
– Student! Nie
opierdalaj się, tylko podaj tam śrubokręt z parapetu…
Rutyna nadeszła szybko. Tu można było zapalić, a tam posiedzieć, żeby nikt nie widział. Bos od razu załapał, że angielski z całej brygady kumam tylko ja. Tak zaczęły się wypady na zakupy w czasie pracy. Choć sporadyczne, uwalniały od ciasnoty i pożółkłego światła,
od szorstkich dźwięków i linearnych myśli. W ciszy czystego samochodu tak łatwo jest płynąć nieznanymi ulicami, w przepoconych ciuchach, z trocinami we włosach. Szef w
kalkulacyjnej zadumie, od której zamiera ruch gałki ocznej, ja w
upojnej pół-hipnozie, niedospany, szczęśliwy, że to inni gną
się nad moją robotą. Dziurawymi ulicami Queensu wyjeżdżaliśmy gdzieś poza miasto, a ceglane dwupiętrowce z wolna
ustępowały miejsca co raz to większym połaciom zieleni...
Komuna
przy Frank Rodgers Blvd. miała w grudniu już tylko
pięciu stałych lokatorów. Ania i Filip dawno wyjechali. Tadek
żyjąc trybem, co nie wadzi nikomu, jak większość mieszkańców
komuny, pracował, jadł, oglądał telewizję i spał. Marek
przyjeżdżał na weekendy. Spragniony towarzystwa snuł opowieści o dziadku, podszyte goryczą, pełne samarytańskich spostrzeżeń harcerza, który został pielęgniarzem z konieczności.
Marek nie obnosił się ze swoimi rozterkami. Wychowany w tradycji
studenckich wypadów w góry, rejsów z jachtklubu, potrafił radzić
sobie z samotnością, a towarzystwo traktował jak okazję do
zabawy. Zbyszek był najstarszy z nas, pełen dystansu
wyrażanego przedłużającym się aktem zdziwienia. Jego podpierana
długą szyją głowa przemieszczała się we wszystkich
kierunkach, w granicach wyznaczonych przez fizjologię
kręgów, podczas gdy opuszczona broda, z na wpół rozwartymi ustami, niemal ocierała się o jego mostek. Marszczył przy tym
twarz, a jego badawcze spojrzenie zza grubaśnych szkieł
sygnalizowało, iż ciąg buforowych zachowań, dzięki którym
realizuje się w roli żywej antytezy pochopnych osądów właśnie
został zainicjowany.
Kuchnia
stanowiła centrum życia publicznego na Frank Rodgers. Spora
lodówka, stół, telefon na długim kablu i stary telewizor, który
urozmaicał czas darmowymi seansami sitcomów łapanych z anteny. No bo co robić po robocie? Chwila rytualnych ablucji i posiłek pochłaniany łapczywie. Popołudnia przechodziły w
wieczory, podczas których, zebrani przy stole, ubijaliśmy pianę ze
spraw błahych. Tylko Andrzej, zżerany marzeniami o zielonej
karcie, wydeptywał rynienkę w kuchennej podłodze. Przyspieszony krok i te wybałuszone niedowierzaniem oczy, te same od lat
utyskiwania na szefa, że niby w końcu pomoże mu załatwić papiery. Z nudów, z przekory podsycałem jego demony, a on śmiał się jak opętaniec. Nie był w stanie się bronić. W głębi
duszy nienawidził mnie tą samą nienawiścią, którą żywił do
szefa. Uwierał go kaganiec spolegliwości, na którą musiał się zgodzić, ale przecież chodziło o sprowadzenie
rodziny do Stanów. Mimo to pastwiłem się nad
nim z sadystyczną rozkoszą osiedlowych gówniarzy, dręczących żaby
przy cegielnianych sadzawkach. Nadymane przez słomkę wciśniętą w dupę, dryfowały po wodzie jak liście popychane podmuchami jesiennego powietrza. Machały nieudolnie łapkami, próbując przywrócić
zniekształconemu ciału bezpowrotnie utraconą manewrowość. Biernie się temu przyglądałem. Ciekawość jest przecież silniejsza od pogardy dla sadyzmu.
Teraz ja dręczyłem Andrzeja, choć widziałem jak go rozdyma...
Teraz ja dręczyłem Andrzeja, choć widziałem jak go rozdyma...