Wietnam 2024: Szlakiem opustoszałych hoteli

15.04.2024
Pierwsze kilkanaście kilometrów jazdy po kamieniach pokonujemy w tumanach pyłu wzbudzanych przez toczące się ciężarówki i sporadyczne samochody osobowe. Potem już tylko kilometry wiejskich ścieżek wijących się pośród soczyście zazielenionych wzgórz porośniętych krzewami kawy. Droga wije się w pionie i w poziomie. Ruch praktycznie zerowy. Niebo błękitne, upalne, nabrzmiałe oczekiwaniem na pierwsze czknięcia pory deszczowej. 
Zamieszkiwana przez dwanaście osobnych klanów, oto kraina góralskiego plemienia Koho!  
Tereny klanu Lach otaczają Lạc Dương - niewielkie miasteczko ulokowane u podnóża Langbiang - najwyższej góry Masywu Centralnego, usytuowanej na północ od Đà Lạt - stolicy prowincji Lâm Đồng. To stąd rozpoczynamy naszą podróż drogą na północny zachód przez Suối Vàng, która teraz wiedzie przez ziemie klanu Cil. 
W Wietnamie współistnieją kultury należące do pięciu wielkich rodzin językowych. Różnice pomiędzy językami, którymi się posługują, w sferze gramatyki, a więc szczegółowego przepisu na pomyślną komunikację, są uderzające, porównywalne do różnic pomiędzy językami indoeuropejskimi a afroazjatyckimi, turkickimi czy uralskimi. Co to oznacza? Wyobraźmy sobie, że jedziemy z Krakowa do Rzeszowa a potem do Radomia i dalej do Torunia. Ot zwykła podróż po staropolskich ziemiach. W Wietnamie wrażenie przepaści językowej dzielącej mieszkańców wsi należących do dwóch sąsiadujących prowincji jest takie, jakby w Polsce pod Krakowem mówiło się po portugalsku, w okolicach Rzeszowa po arabsku, pod Radomiem po turecku a w Toruniu po węgiersku. Oczywiście, prawie wszyscy potrafią coś powiedzieć po polsku, bo tego nauczono ich w szkole. Ich poltugalszczyzna, arabszczyzna czy turecczyzna napakowana jest również polskim leksykonem. To jednak w żadnym stopniu nie zwalnia nikogo z konieczności komunikowania się po polsku. W skrócie: bez powszechnej znajomości języka wietnamskiego, nie udałoby się spoić tego kraju w jeden organizm państwowy.
Mowa Koho wywodzi się z olbrzymiej rodziny języków południowoazjatyckich (znanych w lingwistyce jako austroazjatyckie), używanych od Indii przez Birmę, Tajlandię, wschodnią Malezję, Kambodżę, Laos, Wietnam aż po południe Chin. Języki wietyckie z językiem wietnamskim na czele oraz języki bahnarskie, którymi posługuje się dwadzieścia jeden z pięćdziesięciu czterech zamieszkujących Wietnam grup etnicznych należą do to tej właśnie rodziny. Nawet w samej prowincji Lâm Đồng dialekty języka Koho są względem siebie w dużo mniejszym stopniu zrozumiałe niż dialekt niemieckiego spod Lipska w porównaniu z tym z Zurychu. Klan Lach rozumie mowę klanu Srê tak jak Polacy rozumieją Ukraińców. Rozmowa pomiędzy Lach i T'ring przypomina już rozmowę Polaka z Chorwatem. Różnice są kolosalne choć odległość dzieląca oba klany to zaledwie kilkadziesiąt kilometrów i to w granicach państwa jednoczącego je od trzystu lat. Mowa klanów posługuje się wspólną gramatyką oraz słownictwem, którego wymowa tym mniej mniej staje się zrozumiała im więcej gór, rzek i dolin dzieli poszczególne klany.
Plemiona Płaskowyżu Centralnego, choć posługują się skrajnie odmiennymi językami, to ich kultura w obszarze tradycyjnych strojów i potraw, hierarchii plemiennej, budownictwa, czy wyznawanych dawniej i obecnie religii jest do siebie bardzo podobna. Mężczyźni noszą jednokolorowe koszule z długim rękawem lub same przepaski biodrowe. Kobiety eksponują się w długich, obcisłych tunikach w kolorze strojów męskich. Ręcznie wykonaną tkaninę, z której uszyto te odświętne stroje zdobią pasiaste wzory. Stroje plemion Płaskowyżu Centralnego różnią się od siebie kolorami i doborem ozdób. 
Wspólną cechą górskich plemion jest matrylinearność. Dzieci przybierają nazwisko matki, nowożeńcy wprowadzają się do domu matriarchini, a córki są pierwsze w kolejce do dziedziczenia. 
Tutejsze wierzenia religijne to mieszanka świeżo zaimplantowanego chrześcijaństwa i wciąż sporadycznie kultywowanego politeizmu. Tradycyjne wierzenia Koho wyrastają z przekonania, że wszystkimi aspektami życia rządzą siły nadprzyrodzone. Według tych dualistycznych wierzeń, yang reprezentują bogowie obdarzający ludzi błogosławieństwami, podczas gdy cha to pole działania złych duchów przynoszących ludziom pecha. Wiele plemion płaskowyżu Centralnego, od czasu przyjęcia chrześcijaństwa odstąpiło od swoich tradycyjnych zwyczajów, w tym od praktyki składania ofiar bogowi ryżu. Najstarsi członkowie plemion do dziś jednak odprawiają pradawne gusła podczas pracy w polu, zaślubin, chorób i pogrzebów. 

Po około stu kilometrach jazdy przez góry docieramy do Đạ Rsal: budynki ciasno upakowane przy głównej drodze i rzeka graniczna w dolinie przecinająca to niewielkie miasteczko na pół. Przerzucony nad nią most, jak na te bezludzia pokaźnych rozmiarów, prowadzi do prowincji Đắk Lắk - krainy ludu Ede.

16.04.2024
Buôn Ma Thuột, oprócz tego, że jest stolicą prowincji,
 promuje się na Wietnamską stolicę kawy. To ciche miasto, usytuowane niedaleko granicy z Kambodżą, oferuje kawiarnie na każdym kroku. Trudno sobie wyobrazić, że każda z nich jakoś na siebie zarabia, biorąc jednak pod uwagę pragmatyzm Wietnamczyków, koncentracja tego samego typu podaży na tak niewielkim obszarze nie może być pozbawiona sensu. Noc spędzamy w jednym z licznych nhà nghỉ, co można przetłumaczyć jako “dom wytchnienia”. Te najtańsze hotele to najczęstszy wybór wietnamskich turystów, kierowców ciężarówek, jurnych par. W centrum prowincjonalnej stolicy można za siedem dolarów spędzić noc w pokoju dwuosobowym, z wiatrakiem, oknem na ścianę sąsiadującego budynku i pościelą z tworzywa sztucznego. Za korzystanie z klimatyzacji jest dodatkowa opłata. W naszym domu wytchnienia zajęte są tylko trzy pokoje.

Rano odwiedzamy muzeum kawy. Usytuowane na uboczu miasta jest salonem wystawienniczym słynnej marki Trương Nguyễn, pomnikiem jej sukcesu, reklamą jej produktów. Muzeum, niejako przy okazji, eksponuje gadżety związane z uprawą, obróbką oraz parzeniem kawy. Drewniane rzeźby z Afryki, staromodne mielarki z czasów kolonialnych. W cenie biletu jest degustacja (smak serwowanych napojów potwierdza prawdziwość autolegendy) oraz krótki występ przebierańców tańczących w ludowych strojach Ede w takt muzyki jazgoczącej z głośnika do karaoke. Tancerzom towarzyszy dziś żeńska część gości muzeum. Trzy podstarzałe kobiety w wietnamskich tunikach groteskową pląsaniną bezpardonowo burzą harmonię precyzyjnie zaaranżowanego spektaklu serią własnych, choreograficznych samowolek. Ich podrygom towarzyszą głośne okrzyki-komendy wydawane mężom, którzy przy pomocy telefonów komórkowych rejestrują całą tę farsę. Moje uczucia to mieszanka oburzenia i podziwu. Ten typ nigdy nie rozmyśla po nocach. 
Po skończonym występie, rozmawiamy z tancerkami. Jedna z nich to prawdziwa Ede. Pomimo całej palety kulturowych podobieństw, mowie, którą się posługuje bliżej jest do języków luźno powiązanych ze sobą austronezyjskich ludów-żeglarzy, którzy na przestrzeni trzech tysiącleci skolonizowali olbrzymie terytorium od Madagaskaru przez wyspy Pacyfiku po wybrzeża Ameryki Południowej. Nic dziwnego, że Jot-austroazjatka i góralka Koho spod Đà Lạt nie rozumie ani słowa wypowiedzianego przez miejscową austronezyjkę, dziewczynę Ede z Buôn Ma Thuột

17.04.2024
Podróż ze stolicy Đắk Lắk do Pleiku to jazda po prostej ciągnącej się po horyzont.  Droga faluje w pionie, nieustannie pokonując leniwie pagórki niezauważalnie wznoszącej się geografii terenu. Towarzyszą nam narastający upał oraz rój motyli. Co chwila odczuwam zderzenie z kolejną ofiarą trajektorii lotu, nad którą taki motyl kompletnie nie ma kontroli. Po czterdziestu kilometrach rój nagle znika jakby kto w powietrzu zawiesił nieprzenikalną barierę. Z rozmowy z napotkanym przy drodze piechurem dowiadujemy się, że oto jesteśmy w krainie plemienia Jarai. No tak. Nazwa prowincji to Gia Lai a Pleiku to jej stolica.
Miasto usytuowane na pagórkowatym wniesieniu oferuje widok na otaczające je doliny, pokryte świeżo zieleniącymi się pędami ryżu (właśnie zbliża się drugi z trzech dorocznych zbiorów). Liczne pagody świadczą o silnej ekspansji przyjezdnych z północy. 
Pagoda Minh Thành usytuowana na obrzeżach Pleiku oferuje doświadczenie Chin w sercu Wietnamu. Architektura tego giganta jest potwierdzeniem wciąż silnie odczuwalnej przynależności Wietnamu do sfery kulturowych wpływów Chin. Leksykon codziennej mowy potocznej Wietnamczyków w 30% zapożyczony jest z mandaryńskiego. W wietnamskich tekstach literackich liczba zapożyczeń sięga nawet 60%, a to tylko czubek góry lodowej. Wietnamczycy niechętnie jednak przyznają dziedzictwu Chin, o ile w ogóle z jego ogromu zdają sobie sprawę, status kamienia węgielnego, na którym zbudowali swoją własną kulturę wraz z wiarą i przekonaniem o tym, co niewidzialne gołym okiem. Wyobrażam sobie, że taki jeden chrześcijanin z drugim, gdzieś w głębi gardzi wytworami kultury semitów, których cywilizacja wydała mu na świat Jezusa Chrystusa. Nie do pomyślenia!
Spokój gaju porastającego gęstwiną przestrzenie pomiędzy monumentami świątyni mącą wizualizacje piekielnych kaźni. Naraka, bo tak zwie się owo buddyjskie piekło, ukazana na świątynnym murze w serii ilustracji opatrzonych szczegółowymi komentarzami po wietnamsku straszy obrazami wszelakich form cierpienia. Rola naraki w buddyzmie różni się od chrześcijańskiego czy muzułmańskiego wyobrażenia o funkcji piekła w dwóch kwestiach: nikt do naraki nie trafia za sprawą boskiego orzeczenia a czas katuszy nie jest nieskończony, choć jest niewyobrażalnie długi. Są więc naraki zimne i gorące. Najłagodniejsza z narak zimnych to ciemna, mroźna równina otoczona lodowatymi górami. Równinę nieustannie chłoszczą śnieżne zamiecie. Nagi nieszczęśnik odlicza sekundy wyczekując samotnie w tych upiornych warunkach z nadzieją, że jego negatywna karma wkrótce się wyczerpie. Zgodnie z naukami buddyzmu, będzie musiał czekać tyle czasu, ile zajęłoby opróżnienie beczki sezamu, gdyby co sto lat wyjmować z niej tylko jedno ziarno. 
Ilustracje narak gorących to obrazy kaźni ukazujące szczytową formę średniowiecznej fantazji w wynajdowaniu sposobów na zadawanie cierpienia. A więc sprzedawcy toksycznych substancji oraz ci, których głowy nieustannie zaprzątają pożądliwe myśli, trafiają do “naraki wyrywania ścięgien”. Ułożeni wygodnie na łożu z rozpalonego żelaza dręczeni są przez dwie błękitne bestie. Jedna odpowiada za chłostę, druga za wydzieranie z nich ścięgien. Zabójcy zwierząt, żarłoki oraz oszuści trafiają do “naraki miażdzenia”. Błękitne stwory łamią im kości i miażdżą wszystko, czego miażdzenie przysparza najdotkliwszych cierpień. Na hipokrytów czeka “naraka wydłubywania oczu”.
 
Po południu wybieramy się w poszukiwaniu lokalnego jedzenia. W restauracji podają nam mnóstwo liści, pieczonego bawołu i solone mrówki. Obsługują nas uprzejme kelnerki z plemienia Jarai w strojach ludowych. Jot, za moją namową, próbuje dogadać się z nimi w Koho. Test wypada negatywnie. Wietnamska właścicielka restauracji przebrana w strój tubylców przysiada się do nas, zagaduje. Mieszka w Pleiku od ponad dwudziestu lat, serwuje dania kuchni Jarai, zatrudnia miejscowych plemieńców, ubiera się w ich stroje, ale w ich języku nic nie potrafi powiedzieć. 
- Pięćdziesiąt tysięcy zniżki - składam jej ofertę w odpowiedzi na pytanie czy może sobie z nami zrobić zdjęcie. 
Ciekawe do jakiej naraki trafiają baby, które wysługują się obcymi kulturami. Lokal opuszczamy bez zniżki. 

Miasto Kontum - stolicę prowincji Kontum dzieli od Pleiku zaledwie sześćdziesiąt kilometrów. Dla podróżujących na północ to ostatnie bastion cywilizacji w głębi lądu. Potem już tylko setki kilometrów przydrożnych miasteczek i wsi odwiedzanych przez sporadycznie zapuszczających się tu na motorach obcokrajowców. 
Kontum to jedno z dwudziestu czterech wietnamskich miast diecezjalnych należących do trzech prowincji kościelnych. Archidiecezje mają swoje siedziby odpowiednio w Hà Nội, Huế i Sajgonie zwanym miastem Hồ Chí Minha z tych samych powodów, dla których Katowice kiedyś zwano Stalinogrodem. Ten podział administracyjny kościoła katolickiego w Wietnamie służy siedmiu milionom wiernych. W Polsce na dwadzieścia siedem milionów katolików przypada czternaście arcybiskupstw-prowincji zarządzanych przez "gubernatora" sprawującego władzę dusz z ramienia Watykanu. Katedra w Kontum należy do prowincji kościelnej w Huế. Katedra! Monument potęgi kościoła, jego roli w życiu doczesnym i wpływu na to pozagrobowe. Tutejsza świątynia niczym katedry nie przypomina. Ot urokliwy, pachnący starością, niespełna stuletni kościółek z drewna. 

18.04.2024
Poranek spędzamy w domu kuzynki Jot. Wyszła przed laty za miejscowego plemieńca i przeniosła się z Lạc Dương by zamieszkać w domu przy jednej z bocznych ulic, tam, gdzie toczy się życie rdzennych mieszkańców tych ziem - plemienia Bahnar. Główne ulice miast zamieszkałe są przez Wietnamczyków. To ich restauracje, bary, salony sprzedaży motocykli, warsztaty, kawiarnie, spożywczaki i sklepy z ciuchami puszą się przy najbardziej ruchliwych ulicach. To oni handlują na targach, pracują w policji, w szpitalach i szkołach. Plemieńcy żyją na uboczach, po cichu, bezpretensjonalnym życiem rolników. 

Z Pleiku wyruszamy na zachód. Od wybrzeża dzieli nas około dwieście kilometrów. Wybieramy mało uczęszczaną drogę, na co ona odpłaca nam wybojami. Mijamy liczne zagrody plemieńców. Żadnych tu w okolicy sklepów, stacji benzynowych czy nawet kościołów. Mizerne chałupy z pociemniałego drewna czy wątłej cegły. Domy partii imponują za to rozmiarem i dokładnością wykończenia, regularnie przypominając swą obecnością skąd bije źródło władzy. Otoczone schludnie wypielęgnowanymi ogrodami, na tle sąsiadujących chałup wyglądają jak świątynie baha’i. 

Naszą uwagę przyciąga nietypowa budowla na wysokich palach ze stromym dachem, kilka razy wyższym niż izba, którą chroni. Dwa zestawy wąskich schodów prowadzą do niewielkiej platformy usytuowanej centralnie naprzeciw ciemnej jamy wejścia do głównego pomieszczenia. To dom ludowy - miejsce spotkań i narad mieszkańców tej okolicy. Obok domu kilka kobiet właśnie robi pranie. Dookoła bawią się dzieci. Podjeżdżamy bliżej i witamy się po wietnamsku. Kobiety są nami zainteresowane i choć nie podejmują inicjatywy w rozmowie, chętnie odpowiadają na pytania. A więc znaleźliśmy się w krainie plemienia Bahnar. Nasi rozmówcy - mieszkańcy domu stojącego nieopodal żyją z uprawy manioku. Żeby dotrzeć do swojego pola muszą codziennie pokonywać kilkadziesiąt kilometrów.

Na równinie, w oddali, przy głównej drodze do Quy Nhơn zauważamy wylegującą się na dachu świątyni olbrzymią postać Buddy. Popiera sobie głowę ręką jakby leżał na plaży i złocąc się w słońcu zaprasza na chwilę wytchnienia, ciszy, modlitwy. Odbijamy z głównej i wąską, betonową ścieżką kluczymy w jego stronę. Tuż za bramą, przed wejściem do budynku ktoś zaparkował nową terenówkę. Przez otwarte wrota wybiega nam na przywitanie sfora psów. Ujadając, rzucają się na skuter gotowe do ataku, a ja miotam się w rozpaczliwym manewrze ucieczki. Ich szczęki nadal kłapią przy naszych nogach, pomimo że skuter już się rozegnał, a Jot opędza się kopami. 

Z bezpiecznej odległości jeszcze raz przyglądamy się świątyni. Teraz widzimy ekscentrycznie udekorowaną, prywatną willę, której bezpieczeństwa i spokoju Buddy strzeże sfora wściekłych psów. 

Im bliżej wybrzeża tym mniej napotykamy plemion. Tereny nadmorskie od Đà Nẵng - drugiego co do wielkości miasta Wietnamu i stolicy środkowego Wietnamu po Phan Thiết - stolicę prowincji Bình Thuận to historyczne włości królestwa Czamów. Ten austronezyjski lud, przyjąwszy odmianę hinduizmu zwaną śiwaizmem, sławiącą Siwę jak najwyższego boga, panował na tych ziemiach przez ponad 1000 lat, kontrolując u szczytu swej potęgi morskie szlaki handlowe między Chinami, archipelagiem Indonezji a Indiami. To zmuszało Czampę, bo taką nazwę nosiło ich królestwo, do ustawicznej walki z ambitnymi sąsiadami o utrzymanie pozycji w regionie. Walczyli ze swoimi współwyznawcami - hinduistycznym imperium Khmerów na zachodzie i południu oraz z buddyjskim państwem Wietnamczyków Đại Việt na północy. W 1177 roku władca czampy Dżaja Indrawarman IV złupił Angkor - rozsławioną serią hollywoodzkich produkcji stolicę Khmerów. W 1371 roku Che Bong Nga uchodzący za najwybitniejszego władcę królestwa Czamów dotarł z wojskiem aż pod samo Hanoi, niemal doprowadzając do upadku Đại Việt. W 1472 roku Wietnamczycy zdobyli stolicę Czampy – Widżaję i anektowali kraj. Czamowie utrzymali swą niezależność tylko w Pandurandze (okolica dzisiejszego Phan Rang-Tháp Chàm), jednak ich królestwo nigdy już nie zdołało odbudować swojej potęgi. Jej świadectwem są czamskie świątynie Siwy. Te ceglane budowle, wzniesione na wzgórzach dzisiejszych stolic nadmorskich prowincji środkowego i południowego Wietnamu, swoją obecnością zachęcają do zgłębiania historii ludu, który jak wiele mu podobnych doświadczył powolnego wzlotu i nagłego upadku. Wietnamskich Czamów jest dziś niespełna dwieście tysięcy, a ich historyczne tereny niemal w całości zamieszkałe są przez Wietnamczyków.

Do Quy Nhơn docieramy przed zachodem słońca. Ten nadmorski kurort aspirujący do roli, którą od dawna z powodzeniem pełnią Nha Trang na południu czy Đà Nẵng na północy, w przeciwieństwie do swoich konkurentów, nie przyciąga turystów. Dziesiątki hoteli na każdą kieszeń, restauracje z owocami morza ciągnące się wzdłuż plaży i zatoki, od której dzieli je ruchliwa droga oraz betonowy deptak, wciąż świecą pustkami. Pomimo że nasz hotel znajduje się tuż obok plaży, jesteśmy jego jedynymi gośćmi. Brak hałaśliwych Wietnamczyków jest mile widzianym dodatkiem do wygodnego łóżka, sprawnie działającej klimatyzacji i ciepłej wody w łazience. 

19.04.2024
Rekonesans wybrzeża po piaszczystej krainie przeprowadzamy na skuterze. Wydmy nawet z dala od plaży liżą nadmorskie drogi szerokimi jęzorami piasku. Niesiony falami porywistego wiatru wkłuwa się boleśnie w odsłonięte części ciała, podnosząc poziom energii, którą odebrała nam kilkugodzinna przejażdżka w palącym słońcu. 
Po południu odwiedzamy czamską świątynię usytuowaną na obrzeżach miasta. Odrestaurowana tu i ówdzie ukazuje namiastkę powabu geometrii, której ostrością mogła się onegdaj pochwalić. Czas, słońce i deszcz przytępiły jej wizerunek, a krzewy zadomowiwszy się na dachu świątyni porozsadzały ceglaną konstrukcję. Właśnie ktoś modli się przed ołtarzem pod jedną z wież. Zastanawiam się ilu Czamów wciąż wyznaje hinduizm. W 1697 roku Czampa na zawsze utraciła niepodległość polityczną, a oddając się pod opiekę rozkwitającego w Malezji islamu zerwała z dziedzictwem hinduizmu. 

21.04.2024
Poranna kawa nakręca bez akompaniamentu papierosów. Gęsta, smolista napakowana energią zwrotnikowego słońca nie daje szans niedobudzonym zmysłom. Po kilku łyczkach jesteśmy już rozgadani jak po kokainie. 

Podróż na południe kontynuujemy nadmorskimi drogami. Zbaczamy tu i ówdzie w poszukiwaniu plaży, ale znajdujemy tylko umęczone nabrzeża służące lokalnym rybakom za parkowiska dla ich łódek przypominających ogromne, niebieskie balie do prania i za śmietniska dla ich ciasno upakowanych domostw. Zużyty plastik, zużyte sieci, zużyte plaże. Uliczka jednej z wiosek doprowadza nas na domowy cmentarz. Tuż obok domu, niejako w jego zagrodzie od strony morza, z piaszczystej ziemi wyrastają trzy nagrobki. Podczas gdy ja manewruję pomiędzy grobami próbując zawrócić na miałkim podłożu, w drzwiach domu pojawia się podstarzała kobieta, zaciekawiona niecodzienną wizytą na jej prywatnym cmentarzu. Tłumaczy nam jak wydostać się na główną drogę. Dziękujemy, na co ona wyciąga ręce po pieniądze.

Wiejskie drogi nieubłaganie doprowadzają nas do AH1 - głównej arterii komunikacyjnej Wietnamu. To najbardziej ruchliwa droga w tym kraju. Jedziemy otępiali na ryk klaksonów ciężarówek i autobusów. Po kilkunastu kilometrach zauważam most po drugiej stronie drogi. Ponad łachą prowadzi do piaszczystego brzegu, gdzie jak okiem sięgnąć nic się w oczy nie rzuca. Most jest drewniany a klepki jego nawierzchni na tyle ruchome, że pod naporem kół złowróżbnie podskakują. Za przeprawę płacimy dwanaście tysięcy dongów. 
Na południe poruszamy się już tylko polnymi ścieżkami, wąskimi drogami, trochę na azymut, trochę na mapy google. 

Stolica prowincji Phú Yên nie imponuje niczym. Powolne tempo życia i spokój dla kogoś, kto zasiedział się w Sajgonie mogą stanowić pewną wartość. Niska zabudowa przynudza jednak jak okiem sięgnąć, by nagle przykuć wzrok do jedynego w mieście wzgórza. Na jego szczycie puszy się czamska świątynia. Jej odwiedziny zostawiamy sobie na godzinny porannej ciepłoty. Popołudniowy upał skłania nas do poszukiwania baru z chłodnym, kraftowym piwem. Hotel jak zwykle wybieramy z przypadku. Jesteśmy jego jedynymi gośćmi. Jesteśmy w Tuy Hòa! 

22.04.2024
Schludnie utrzymana, brukowana ścieżka prowadzi w cieniu drzew do wieży świątynnej. Spośród krzewów spoglądają na nas roztańczone rzeźby hinduskich bożków. Ze szczytu wzgórza, na którym wzniesiono świątynię podziwiamy panoramę miasta. Jego gęsta zabudowa nagle nabiera rumieńców. W dole wije się rzeka. Ponad nią, w oddali, przerzucono długi betonowy most na palach. To południowa brama miasta. Za nią już tylko morze.

Przejazd odcinkiem drogi ciągnącej się z Tuy Hòa wzdłuż wybrzeża na południe do Nha Trang to jedno z najbarwniejszych doświadczeń, jakie oferuje podróż skuterem przez południowy Wietnam. Soczysta zieleń pagórków upstrzona brunatną szarością głazów gigantów harmonizuje z lazurowym błękitem morza. Z jego płycizn i odmętów wyrastają wzgórza porośniętych tropikalną roślinnością kamienistych, bezludnych wysp. U ich stóp ścielą się plaże nietknięte stopą turysty. Nasza droga wije się korespondując z krzywizną linii brzegowej niezliczonej ilości zatok. W ich pieleszach unoszą się na wodzie miasteczka odosobnionych domów-tratw. Cumujące tu kutry rybackie, na tle przybrzeżnych głazów, wyglądają jak dziecięce zabawki. Do Nha Trang, stolicy prowincji Khánh Hòa, wjeżdżamy tuż przed zachodem słońca.

23.04.2024
Turystyka w Wietnamie bazuje na kilku kategoriach odbiorców. Są biali backpackersi, głównie z Europy zachodniej. Ci szwendają się po najtańszych hotelach, w Sajgonie przepłacają za bakens, potem kupują hondy win, na których przemierzają kraj z południa na północ lub na odwrót. Odziani w krótkie spodenki i koszulki na ramiączkach, niezmiennie 
wzbudzają ciekawość Wietnamczyków, którzy chronią się przed tropikalnym słońcem zakrywając swoje ciała od stóp do głów. Backpackersów przez świat prowadzą przewodniki w stylu Lonely Planet. 
Są też Koreańczycy. To zupełnie inna kategoria turystów. Po sześćdziesiątce, nie palą czarnej tęgi i stronią od przewodników jeżdżąc po kraju w zorganizowanych grupach mini lub maxibusami. Egzotyka gorących, wietnamskich tropików w pomieszaniu z taniochą kraju swoich biedniejszych pobratymców bardzo im smakuje. Obłaskawiając Wietnam zainteresowaniem, zastępują Chińczyków, którzy wakacjami w mikrokaju swojego kulturowego spadkobiercy już dawno się znudzili. 
Są też Rosjanie. Ci postawili na stacjonarne wakacje w nadmorskich kurortach, zlokalizowanych na terenie historycznej Czampy, której ostatnim bastionem i stolicą, a obecnie najatrakcyjniejszym z nadmorskich kurortów jest Nha Trang. Jego opustoszałe podczas popołudniowego upału ulice ustępują pierwszeństwa plażom ciągnącym się kilometrami po łuku zatoki. To na nich wygrzewają się stacjonujący w pobliskich wysokościowcach obywatele Federacji Rosyjskiej. Z hotelowymi ręcznikami na szyi, z bebechami wywalonymi na pokaz, paradują w klapkach w towarzystwie kobiet zgrabnych jak sarny. Paradują… Przechodzą przez ulicę, za którą czeka na nich parasol z leżakiem, orzechy kokosowe, tanie masaże i grillowanie homarów bezpośrednio na piasku - oferta samotnie szukających zarobku, wietnamskich freelancerów. Wieczorem nasiadówka w barze albo potańcówka w "Ogniach Moskwy". Tak oto mijają im dwa tygodnie lub miesiąc albo trzy. Do zziębniętej Moskwy powrócą przez Dubaj. W Nha Trang nie brak też “dezerterów”. Ci nie wylegują się na plażach. Pracują w restauracjach, knajpach, agencjach podróży. Nie przyjechali tu bynajmniej na wakacje. Wynajmują kawalerki za grosze i trwają, żeby uniknąć przymusowego poboru do ruskiej armii. 

Wraz z szybko zapadającym zmrokiem miasto przechodzi metamorfozę. Rozpala się feerią ulicznych lampionów. Neony afiszują niezliczoną ilość barów, jadłodajni, hoteli, a życie przybiera na tętnie. Nocne Nha Trang jest stworzone dla poszukiwaczy psychodelicznych przygód! 

25.04.2024
Nha trang i Đà Lạt dzieli sto trzydzieści kilometrów. Najpierw równina pośród ryżowych pól - tych uprawianych na mokro, a potem pagórki, które tuż przy granicy z prowincją Lâm Đồng ustępują scenerii górzystej. Jadąc drogą na zachód widać jak piętrzą się zielone szczyty. Droga do Đà Lạt prowadzi serpentyną przez przecinające je bezludne przełęcze. 
Tuż za mostem ponad rzeką rozdzielającą dwie prowincje, skręcamy w poszukiwaniu wodospadu. Wiejska droga szybko przechodzi w polną, a ta w motocrossową. Dalej już tylko pieszo. Jot w pełnym rynsztunku pokonuje stromiznę i znika za zakrętem, a zostaję na straży skutera. W tym zwrotnikowym, wczesnopopołudniowym upale panuje kompletna cisza. 
Wracając do głównej drogi mijamy dom, przed którym w cieniu drzewa rozsiedli się tubylcy. Rozpaleni upałem zatrzymujemy się na małą kolkę. Jot przemawia do sprzedawcy po swojemu. Nic z tego. Poszczególne słowa w obydwu dialektach brzmią bardzo podobnie, natomiast składne wiąchy potocznych rozmów pomiędzy gospodarzami tego skrawka lądu są dla Jot totalnie niezrozumiałe. Tubylcy są małomówni, wręcz wstydliwi. Z rozmowy ze śmiałym sprzedawcą dowiadujemy się, że jesteśmy w Giang Ly, niewielkiej enklawie Koho z klanu T'rin. Z dumą informuje nas, że cały klan posługuje się tylko dwoma nazwiskami nadawanymi dzieciom w zależności od płci. Ha to nazwisko dla synów a Ca dla córek. 

Pokonanie stu trzydziestu kilometrów z Nha Trang do Đà Lạt, z przerwami na popijanie wody kokosowej i drobne przygody, zajmuje nam dziesięć godzin. Cała podróż szlakiem opustoszałych hoteli dziesięć dni.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wietnam 2024: Trucizna ostatnich chwil

Bangladesz 2023: 7 Odporność szczura