środa, 24 czerwca 2015

Zamknięte Królestwo VII - Tytoń, latanie i piaski za szybą.

Powroty bywają nazbyt łatwe, a tak dobrze mi było bez społecznościowych nałogów, z dala od tych plotek i niewinnych przechwałek. Życie w pozamedialnej ciszy jest jak odstawianie mleka na parapet, żeby się zsiadło. Rytualne, cierpliwe. Znajomy z windy pyta na kogo głosowałem. Wybory?! Ale na pewien czas wracam do facebooka - do przyjaciółPowód jest praktyczny, a plan taki, że tylko wiadomości powysyłam. Ominę posty o polityce. Nie będę się w nic mieszał. Facebook na to, że sąsiad z rodziną na wycieczce jest we Francji. Minęło prawie dwadzieścia lat od otwarcia granic i w końcu na niego przyszła kolej. Szwenda się pod Wieżami Eiffela, robi sobie zdjęcia na peronach metra, a aparat dynda mu pod szyją jak święty krzyż. No to lajkujemy. Powracam też do niepalenia, ale to zawsze wyboista ścieżka. 
Burzliwy sierpień rozpoczyna ciąg niekończących się wyjazdów. Chciałem to mam. Trudno mi wysiedzieć w tej Szwajcarii. Myślami jestem w Świętym Grodzie. Po kilku dniach hotelowej samotni sięgam po tytoń i tak, z cicha pęk, wracam na stare tory. Do celu prowadzą gładko. Dwadzieścia skrętów dziennie osiągam w parę dni. W domu jestem dosłownie przez chwilę. Wieczór w drodze do Tangeru spędzamy w Barcelonie. Mało snu, sporo alkoholu i emocje. W Maroku zabawiam kilkanaście godzin. Próba, koncert i nocny wyjazd do Marakeszu. Obares śpi na tylnym siedzeniu, a ja gawędzę z kierowcą. Nad ranem, w tercecie przy kawie, patrzymy jak budzi się pustynne miasto. Jest połowa września. W samolocie do Brukseli czterogodzinny ziąb. W oczekiwaniu na autobus do Luksemburga dwa piwa popieram petami. Tam gorąco, tu zimny deszcz. Znowu kaszlę, a koncert pojutrze trudny. W ogóle nie lubię tych występów, od których coś zależy, ale czas w Luksemburgu mija mi jakby nie istniał. Chłopaki za to już od dwóch dni czekają na mnie w Algierze. Śmieszne. Po raz drugi w życiu lecę w tym tygodniu do Afryki, przez Rzym. W Algierii, śpiewam, chrząkam, jeżdżę po okolicy z Nesrine, przemieszczam się samotnie po kraju. Do tego te antybiotyki. Nie brałem od lat więc szybko mi puszcza. W drodze powrotnej zahaczam o Paryż. Wieczór z Janem w Baron Rouge kończy po kawalersku. Na samolot do Beauvais jadę pijany. Wyżęty jak szmata robię pranie i słucham muzyki przywiezionej z Algierii. Dawno sam nie tańczyłem. W Warszawie znowu nieprzespana noc, a przecież nazajutrz lecimy do Serbii. Kawa na mikro lotnisku i przesiadka na kolejny samolot. W Bukareszcie taksówką. U Rumunów wciąż jeszcze lato. Jemy w podmiejskim centrum handlowym, popijamy drinki i patrzymy jak mija czas. 
Z Kiszyniowa wiozą nas do Bielc. Parędziesiąt kilometrów nowiutkiej dwupasmówki nagle przechodzi w standardową nawierzchnię. Urwanie głowy! Samochód kolebie się jak na morskiej fali łódka, ale mnie już nic nie rusza po wczorajszej podróży i wieczorku z kolegami. Do Bielc dojeżdżamy w dwie godziny. Na rogatkach, bochnem chleba wita nas betonowa Matka Mołdawianka. W teatrze też sowiecka stylówa. Falbaniaste kurtyny i plastikowe liście klonu, wijące się wzdłuż krawędzi sceny. Dzisiaj garderobę dzielimy z chłopakami z Naddniestrza. Zasuwają po rusku i zgodnie, że Putin to bohater. Jeden już podniósł głos i stoi nade mną, gotowy obrócić retorykę w coś bardziej namacalnego.
- A dlatego, kurwa, że tyle dla nas zrobił!!!
Z zespołem żegnam się w Warszawie. Do Budapesztu lecę sam, załatwiam co trzeba i pędzę na nocny pociąg do Pragi. Afryki też już nie pamiętam. Noc spędzam u Yvonne. W drodze do Cieszyna śpię. Otwieram oczy.                                                           
Jest Październik. 
Teraz biegam i palę. To moje oczekiwanie na Azję. Chcę już być daleko. Chcę się zagłuszyć. Początkiem grudnia gramy transmisję w Pradze. Czeska popelina! Polskę opuszczam w wigilię. Tym razem święta spędzę z dala od świąt, choć wierzę, że samolot będzie pusty. W Singapurze próbuję pokonać jet leg. Miasto jest drogie, sterylne i nudne, a autobus do Kula Lumpur mam dopiero wieczorem. Muszę przeczekać ten dzień, więc włóczę się po sklepach w poszukiwaniu darmowego chłodu. Ucieczka z Europy to na razie niewypał. Tu też z głośników leje się sama trucizna: "Last Christmas, I gave you my heart...". Do hotelu w Kuala Lumpur docieram nad ranem. Całe dwa dni odsypiam w pokoju na piętrze. Budzę się otępiały, jem żaby i dalej śpię. Z resztą i tak nie mam ochoty nigdzie chodzić. W Malezji trwa pora deszczowa. Na szczęście w Wietnamie jest suchutko i gorąco, a do tego ta lokalna kawa, co rogi prostuje w mig! Jedna na parę dni nadrabia miesiące kofeinowego deficytu. Hebanowa, mazista, słodka. Po dwóch tygodniach już trzy takie łykam dziennie. Wieczorami popijawy na Bui Vien i przypadkowe rozmowy do rana. Do tego te skręty z filtrem z kawałka kartonu. Palę już przed śniadaniem i pomiędzy posiłkami. Do kawy, do piwa, po zupie i do owoców. Przepijam peta wodą i przepalam wodę petem. Palę w łóżku i na krawężniku. Palę w marszu i w rozmowie. Myślę o paleniu paląc. Ale jak tu nie palić?! Saigon, Thuong, jazda motorem, Kambodża, Dawid i ciągłe zmiany. Z Dawidem szlajamy się po Phnom Penh i znowu gadamy. O podróży, o kobietach, o przygodzie, o planach na przyszłość. Rok niespodziewanie minął mu w Wietnamie. Ja też mam wrażenie, że dopiero co się widzieliśmy. Chyba łączy nas to, że samych siebie traktujemy nazbyt poważnie. Nazajutrz jeździmy po mieście. Szukamy. Palimy dużo, wszystko i o każdej porze. Jemy ryby. Ciekawią nas karaluchy i węże na ulicznych straganach. Po dwóch dniach budzę się półprzytomny. Dawid nalega, żebym został, ale ja chcę już jechać dalej. On z resztą też wkrótce wyrusza na północ, do Laosu. Mnie ciągnie na południe, do morza. Drogi w Kambodży są puste. Mijam bawoły, palmy, świątynie, wsie. Przystaję to na tankowanie, to na peta. Wiszę na hamaku, a babka maczetą obrabia mi kokos. W końcu na chwilę zapominam. W Kampocie biorę bungalow i dwa dni spędzam nad rzeką, z Francuzami. Palimy i gramy w petanka. Rozmawiamy godzinami. Tak wiele nas różni. W Kambodży spokój wydaje się wręcz nachalny. Co innego w Wietnamie. Podróż przez deltę Mekongu zmusza do czujności. Na zatłoczonych drogach rządzi tu jedna zasada: uważać na wszystko! Do Sajgonu wracam chory. Augmentin kupuję bez recepty. Thuong też jest niespokojna. Siedzi po nocach na telefonie i rozgrzebuje jakieś stare rany. Dni zaczynają się dłużyć. Opylam motor i idę na Burdel Kinga. Czas wracać do domu.
Podróż do europejskiego pucu? Papieroska sobie w Singapurze na lotnisku kręcę. Duszny ten taras jak skurwysyn. Ktoś do tego się gapi. Chyba nawet kontrolnie pociąga nosem. W krajach, gdzie import narkotyków karany jest śmiercią, nie ma miejsca na dwuznaczności. Tym razem nie mam ochoty na flirt towarzyski, a moje spojrzenie nie pozostawia złudzeń: Tytoń kurwa palę! Kolejką docieram do terminalu odlotów i moszczę się na wygodnym fotelu. Po prawej motylarnia! Fruwają jak wróble, a mienią się kolorami z mangi. Przez jej szyby też widać palarnię. Wchodzę w plecakiem. Chłodna jak tabernakulum, ale smród i tak nie ustąpuje. 
Stewardesy Srilankan Airlines są takie spektakularne! Noszą się w turkusach i tajemniczo pachną. Pucułowate twarze z podwójnym podbródkiem, odsłonięte brzuchy i biodra oblane oponką wychylającą się ponad krawędź nibi-spódnicy. Przed lądowaniem krążymy nad lasami górzystej wyspy. Lotnisko w Kolombo jest skromne. Skromna jest i lotniskowa palarnia. Kubaturą nie różni się od gabinetu prorektora. Palacze stoją ciasno. Dym jest gęsty. Jakby kto wilgotną trawę wypalał. Aż mnie naciąga od wdychania tego, co inni wydychają. Śmieję się sam z siebie i to w rytm własnego kaszlu, który już od tygodni potrząsa fundamentem świątyni mojego własnego ciała. Cenię sobie świadomość, ale ignorancję uwielbiam! Jest błoga jak dzieciństwo. Jest jak sen o miłości, jak noc świętojańska... 
Na pokładzie kolejnego samolotu sami Srilańczycy. Jemy, śpimy. Stewardesy proponują alkohol. Większość odmawia. Lecimy przecież do Rijadu. Gość po lewej decyduje się na małe piwko. Musi mu wystarczyć na następne dwa lata. Wtedy znów na kilka tygodni wróci do rodziny w Kolombo. Część pasażerów chyba nigdy nie leciała samolotem, bo w toalecie chlupocze złotawa kałuża. Na jej dnie pęcznieje papierowa pulpa. 
W Rijadzie do odprawy paszportowej ruszam za transportem gastarbeiterów. Idziemy żwawym krokiem, w pośpiechu. Z rękawa korytarzem prosto w dół. Zza ciężkich szyb obserwują nas pasażerowie z terminalu odlotów. Przed szeregiem stanowisk celników już tłoczy się się spora grupa. To moje pierwsze, bezpośrednie oblężenie murów Zamkniętego Królestwa. Saudyjski celnik uśmiecha się. Nie wie czy może mnie wpuścić. Nigdy nie słyszał o tranzycie. Natomiast kierownik zmiany nie pozostawia złudzeń. Moja obecność jest dla niego obrazą. Nie może zrozumieć, jak znalazłem się na lotnisku bez Saudyjskiej wizy. Po raz drugi odrywa mnie od palenia.
- Jeżeli nie opuścisz Arabii jeszcze tej nocy, odeślemy cię na Sri Lankę!!! 
Żurka imigracyjni pilnują już od paru godzin. Do Rijadu przyleciał z Bahrajnu. Umówiliśmy się na to spotkanie, no i jesteśmy. Teraz obydwóch nas tu trzymają, bo obydwaj dzielimy to samo marzenie, choć ja chyba bardziej. Pan kierownik nie chce spuścić z tonu. Robi się nerwowo. Naprędce szukamy jakiegoś połączania. Jego sudański zmiennik uspokaja nas. Kocha się w Polce z ambasady i polskim futbolu. Teraz już oficjalnie mam niecałe dwa dni na palenie i rozmowy. Na moją Arabię.
Lotnisko pustoszeje przed nocą, a komunikaty o lotach milkną. Wiercę się w poszukiwaniu wygodniejszej pozycji. W zatyczkach i zasłonce na oczy przysypiam, ale co chwila się budzę. Koło trzeciej wstaję na dobre. Popijam wodę. Żurek za to śpi jakby w nagrodę. Prowadzi się czysto. Mało jada. Uwielbia przygodę i w sumie lubi swoją robotę. Idę zapalić. Dwóch już kopci w kanciapie dla palaczy. Ten, co zostaje na drugiego to Saudyjczyk. Pracuje w ministerstwie spraw wewnętrznych. Mówię mu jak się tu znalazłem, ale udziela mi porad, które nie trzymają się kupy. Przez oszkloną ścianę terminalu patrzę jak świetlista noc przechodzi w pożółkły dzień. Jesteśmy na pustyni. Rano z nudów chodzimy po terminalu. Żurek pilnuje bagaży, a ja biegam na peta. Jak pies podlewający drzewa, każdy postój oznaczam chmurą dymu. Teraz kopcę już wietnamskie - te, co kupiłem na prezent dla kumpla. Chudy facet ze zdjęcia na opakowaniu przepalił się na amen. Zżerany osobliwą odmianą raka próbuje stonować moją własną swawolę. Dla zabicia czasu rozczytujemy arabskie reklamy. Palę sam. To z kimś rozmawiam, to łażę po terminalach. Obserwuję modły i dalej palę. Ten jest z Pakistanu. Ten to z Sudanu, a tam żeńska grupa z Etiopii. Facet z Egiptu mówi, że wszedł w spółkę z miejscowym. Tutaj obcokrajowiec nie może założyć firmy. Interesy robi się na gębę. W razie nieporozumień, wszystko przepada na korzyść Saudyjskiego obywatela, ale i tak kusi. W Arabii przecież nie płaci się podatków.
Żarcie na lotnisku w Rijadzie jest podłe! Od lotniskowych burgerów, pizz, krłasantów, cziskejków i kaw czuję, jak wypełnia mnie glina. Do odprawy biletowej stoi nas garstka. Szybko rozsiadamy się po całym pokładzie. Dziewczyna siedząca obok mnie to Polka pracująca dla Saudyjczyków. Stewardessa. Zachowuje się jak gwiazda na deskach opery. Słucham z zainteresowaniem, którego nie okazuję. Zazdroszczę jej przecież. Powiek nie otwieram nawet podczas śniadania. 
We Frankfurcie długo kluczymy do odprawy paszportowej. Korytarze są puste i głuche. Żurka zabierają na osobistą, więc robię sobie drugie śniadanie: kawa, czekolada i pety. Kupuję świeżutkie pięćdziesiąt gram brytyjskiego tytoniu. Do tego takie stylowe bibułki z zamknięciem na magnes. Teraz błąkam się, żeby znaleźć palarnię. Tutaj trzeba się naszukać. Mimo wczesnej pory, grupa pobladłych koneserów tłoczy się już w zakamuflowanej sali. Wyszukuję dogodne miejsce. Po sześciu godzinach lotu chcę znów rozpocząć swój schludny rytuał śmierci. Zapalniczka, mini notatnik z pustymi kartkami kartonowych filtrów, bibułki z zamknięciem na magnes i mięciutka paczka wilgotnego tytoniu. Wyskubuję pachnące kępki. Delikatnie. Są jak włosy dziewczyny, której dopiero pragnę. Zaciągam się głęboko. Tytoń jest gorzki i piecze w gardle. Dopalam w milczeniu. Wszyscy milczymy. Ciszę niemiarowo przerywają odgłosy kaszlu.