Obcokrajowiec, co
dużo gada i do tego przed mikrofonem, powinien na Ukrainie trzymać
mordę na wodzy. Niby wojny z "Noworosją "nie czuje
się na ulicach Lwowa, Równego czy Tarnopola, lecz atmosfera serwuje
napięcie. Po angielsku na salonach konferansjerka się nie sprawdza, a
za ruski dostaje się po uszach gwizdem. Za to po polsku jakieś
ogólniki udaje się przepchnąć. Mieszkańcy historycznych Kresów
Wschodnich paradoksalnie szczycą się sentymentem do języka
polskiego, mimo iż okres przynależności Zachodniej Ukrainy do
II Rzeczpospolitej można porównać, bez nadmiaru wyobraźni, do rosyjskiej okupacji ziem
polskich z czasów zaborów.
Lekcja historii w
pigułce? W międzywojniu osiemnastoprocentowa, katolicka
mniejszość rządziła ukraińskojęzyczną prawosławną
większością na terenach stanowiących piątą część ówczesnej
Rzeczpospolitej. Lokalne "chamstwo" nie miało dostępu do
władzy. Realizowała się też polityka rewindykacji i
polonizacji cerkwi prawosławnej katolicyzująca wschodnich "polaków"
- rozbiórki świątyń a język polski w szkołach i urzędach.
Ale to fiasko Barbarossy
ostatecznie przygotowało grunt pod scenariusz filmu Smarzowskiego.