Niemcy/Luksemburg/Francja 2014: TGV - mon amour aux trucs morts !!!
Dookoła spokojnie, czysto i pusto. Dwa
pięćdziesiąt skutecznie wyznacza tę
granicę. 2theloo! Stylistyczna fuzja Kennego G i Michaela
Breckera sączy się z niewidocznych głośników. Ma zagłuszyć
parskania dobiegające z sąsiednich kabin. Czy z rozliczenia z
Zaiksem jasno wynika, że te kilkadziesiąt groszy, to za
podgrywanie w dworcowym szalecie?
Katowicki dworzec wieczorem zwalnia
tempo. Do autobusu mam jeszcze dwie i pół godziny, ale lubię to
miejsce. Jego metamorfozę z bajzlu w galerię obserwowałem
od kiedy wolno mi było samemu jeździć pociągiem. Mam za
sobą narowistą noc i pobudkę po czwartej. Przede mną
jedenaście godzin w podróży.
Katowicki dworzec zmienia się w
świetlicę, choć jeszcze nie ma dziesiątej. Na suficie resztki światła a
w kawiarni nocne ceny. Wybieram stalowe siedzisko w rzędzie kowalskich
futuro foteli na betonowej nóżce. Lubię posiedzieć za darmo, na
kawę przed nocną podróżą nie mam ochoty, a do tego kręci się
koło mnie jakiś chłopak. Ruchy ma niepewne, oczy rozbiegane.
Wariat? Borys to lubił obsługiwać "wariatów". -
Widzisz tego ze swastykami na twarzy? Ma z milion na koncie - wyjaśnia
chichocząc dumny z przenikliwości, której zawdzięcza takie
wnioski. Trzepie papierową torbą i rozgłasza swoje "everything
on sale!". Teraz już wszyscy widzimy jego stragan. Wszyscy
obserwujemy jego spektakl. Wariat szybko się napatrzy. Zaraz wróci
do swojego legowiska pod płotem przy placu budowy z torbą owoców
za pięćdziesiąt dolarów. Będzie zadowolony.
Gość o rozbieganych gałkach siada
niepewnie i egzaminuje bilet przysuwając do niego oko jak soczewkę
mikroskopu do szkiełka. Niewidomy. Mam wrażenie, że słyszy, jak
na niego patrzę. Moją obecność zdradza bezruch podglądacza,
bezdech otoczony aurą ciszy. Wie, że jestem na wyciągnięcie
ręki. Potwierdzam się pytaniem.
- Rozpoznaję zmiany natężenia
światła. Widzę też jakieś plamy. Ależ ci kibice wyją! - zamienia mnie w gigantyczne ucho. Gdzieś
na dnie zawirowań dworcowych pogłosów majaczy echo nad wyraz
hucznej melodii. Chłopak wciska sobie plecak między
nogi i wsłuchuje się w ruchy niewidzialnego pędzla. Teraz ja maluję mu
portret niechęci wobec tej nocki, co mam w autobusie spędzić. -
Te kropki na ibupromie strasznie daleko są od siebie powytłaczane -
rewanżuje się perspektywą własnych narzekań.
Polski Bus - skórzane fotele i dużo
miejsca na nogi, klimatyzacja, skrupulatny kierowca i punktualność.
O pierwszej w nocy w Opolu wnętrze kabiny zalewa światło.
Elektroniczna stewardessa wygłasza informacyjny monolog wycyzelowaną
polszczyzną i po angielsku. Sporadyczne transakcentacje oraz
śródatlantycka dykcja ujawniają przewrażliwienie lektorki na
punkcie wymowy w języku ojczystym. Po kilku minutach na powrót
gasną światła. Część rozbudzonych pasażerów, w większości
przed trzydziestką, nie może już zasnąć. Za plecami od
dłuższego czasu trwa ożywiona wymiana zdań w trybie imprezowym. Rozpamiętując
minione konfrontacje, w marzeniach widzę jak moje ucho wewnętrzne
na zawołanie pokrywa się niewidzialną błoną. Pragnę fizycznej
zdolności odcinania się się od świata zjawisk dźwiękowych. Z
na wpół przymkniętymi oczami mówię, że za głośno. Nawet przez
ścianki zamkniętych słuchawek wyraźnie słychać ten stukot. To groch, po zderzeniu ze ścianą obojętności, opada na
podłogę jak zimny grad. Niedawno przegapiłem autobus z
Gdańska. Myślałem, że to później, a to wcześniej. Pozostawał
nocny pociąg dziewięć po północy do Krakowa. Skrzypiące wagony,
skarpeta w przedziałach oraz pół doby bez dwudziestu minut i
warsu. W środku nocy budzi mnie odgłos otwieranych drzwi. Dwóch z
walizkami na skórzane paski gramoli się do przedziału. Po cichu
kładą je na półkach i moszczą sobie siedzisko. Przed zaśnięciem
szepczą w jakimś dialekcie z centralnej Polski. Wiedzą, co
w środku nocy śpiącemu się należy. Jak się ubiera onuce, też
pewnie wiedzą.
Nocka mija szybko. Na stacji metra wiem
już gdzie jest automat z biletami. Metodycznie przekładam centówki
z niebieskiej saszetki do szpary w maszynie. Mało dookoła Niemców,
za to brunetów o oliwkowej cerze sporo. Pijana parka już od
dłuższego czasu nie ma dostępu do prysznica. Ten obok mnie z flaszką w ręku też to czuje. Parska, a potem
bełkocze swoje przeprosiny, że niby niechcący, gdy ja ścieram
sobie jego ślinę z twarzy.
W czwartkowy poranek moloch
berlińskiego dworca wydaje się ospały. W toalecie zmywam z
siebie resztki obrzydzenia.
- Skjuzmi! - zagaduję do faceta na ławce,
gdy już od jakiegoś czasu siedzimy ramię w ramię. Ja z kubkiem kawy
w dłoni, on w kontemplacyjnym milczeniu.
- Skjuzmi!!! - macham mu ręka
przed oczami. Nadal nie wiem, czy ten budynek z flagą w
oddali to Bundestag, ale wiem, że trudniej jest okazywać pogardę, niż ubierać lęk w pozory
obojętności.
Jazda po gładkich torach jest jak picie
destylowanej wody. Zatopiony w smartfonie nawet nie zauważam, że pociąg już się toczy. Za to jazda po drewnianych podkładach, gdy stalowe koła
tłuką się na łączeniach szyn, nadaje jeździe wyrazistego smaku.
Gonitwa polirytmii płynnego ruchu smakuje kojąco.
Przejeżdżając przez Niemcy zawsze
towarzyszy mi pośpiech, jakbym miał do przepłynięcia pod wodą
cały basen. Następny oddech za belgijską granicą. Nie czuję sentymentu do
tutejszych miast i mieszkających w nich ludzi. Nie mam w Niemczech
przyjaciół, a Niemiecki znam tylko z filmów wojennych. Uwagę
mojego pokolenia skutecznie skupiono na historii zdrady, która
nadeszła z zachodu. Wpojono mu nienawiść do faszyzmu, utożsamiając
z nim naród zza Odry. Teraz ze zdziwieniem przemierzam betonowe
autostrady, niezniszczalne jak siła ducha, którego nie złamały
klęski poniesione w wielkich wojnach minionego stulecia. Z
niedowierzaniem patrzę na lasy wiatraków, na ład panujący w
miastach. Co takiego drzemie w tych ludziach, że w sto lat zdołali
dwukrotnie zniszczyć i dwukrotnie odbudować potęgę własnego
kraju? Niejednokrotnie zjeździłem Niemcy autostopem wszerz.
Znam ich stacje benzynowe, rogatki miast, po których maszerowałem z
plecakiem. Niemcy są nudne, ale widok z okna pociągu nie pozwala mi zasnąć. Przyglądam się
wsiom, w których nie brak krawężników, wypolerowanym bryłom
fabryk z ciemnej cegły, strzelistym wieżom protestanckich świątyń,
mostom dróg znikających we wnętrzu góry. Wydaje mi się, że na
zewnątrz jest równie cicho co w przedziale. Tu porządku pilnuje
nalepka z wizerunkiem symbolicznej buźki. Palec wskazujący
przytknięty do ust mówi "pssst".
Konduktorka wyrywa mnie z zamyślenia. Śpiewa miękko swoje
bawarskie "guten Morgen". Jej słowa rozwadnia ton dziecięcej naiwności. Mowa z podmokłą wybuchowością spółgłosek.
Wiele lat upłynęło, zanim Jurgen z restauracyjnego pozbył się
bawarskiego akcentu. Po przeprowadzce na północ tak musiał jak wstydził się swoi godki z połednia!
W miarę jak zbliżamy się do Jeny
teren pagórkowacieje. Samo miasto jest niewielkie. Autobusy,
tramwaje i poplątana architektura. Na pociąg do Weimaru przesiadam się w Göschwitz, na następnej stacji. Pusto tu jak na dworcu w Wiśle-Głębce w upalny dzień. Na peronie
wyciskam z siebie coś po niemiecku. Jestem pewien, że jego nieznajomość
zabiorę ze sobą do urny. Po raz kolejny słyszę Rosjan.
- Ty uwieriena, szto on cieriez
Weimar?
Kobieta odpowiada nie okazując zdziwienia. Przecież ruski, to język światowy!
Kobieta odpowiada nie okazując zdziwienia. Przecież ruski, to język światowy!
Jak w tutejszym zegarku, na stację w
Weimarze wjeżdżamy punktualnie. Michael czeka już na peronie.
Kawka, makowiec, gadka szmatka. Do rozpoczęcia zajęć mam jeszcze
godzinę. Dzisiaj pracuję w miejscowym konserwatorium. Na ręce patrzą mi Bach, Liszt i Goethe. Szkoła położona jest na cichym odludziu. Balkony budynku
przylegającego do trawiastej powierzchni przed głównym wejściem
są lożami zamieszkujących go emerytów, umazanymi słońcem,
owiewanymi dyskretną kakofonią dźwięków, dobiegających przez
otwarte okna szkolnych ćwiczeniówek. Korytarze głównego budynku
też wieją pustką. Wykonywanie zawodu
wokalisty czerpiącego z nastrojów, to nieustanny
kontakt z problemami, których rozwiązywanie jest domeną wszelkiego
rodzaju terapii. Gdy zmieniam się w pedagoga, zawsze znajdę powód do wskazania na
niezmienność źródeł problemów, pomimo różnorodności ich
przejawów.
Popołudnie spędzam z Michaelem. Opowiada o
swoim mężu i ich planach na najbliższą przyszłość. Tych na
odległą nie mają. W kwestiach zawodowych Michael nie pozostawia złudzeń. Przetargi, konkursy - wszędzie ta sama maskarada. Uważa,
że jestem owładnięty obsesją prawdy. To cecha, która utrudnia poruszanie
się w życiu. Jest formą przekory wobec logiki potrzebnej do
zrównoważonego funkcjonowania. Tam, gdzie on jest realistą, ja jestem fantastą. Tam
gdzie on w relacjach z ludźmi sięga po pochlebstwa, ja stawiam na działanie przez
wątpliwość, stymuluję konfrontację z samym sobą. Mam swoją lupkę
i patyk. Drążę nim dziurę a potem do niej zaglądam. Michael to anarchista w kleszczach konformizmu, z tym
swoim kontraktem do końca życia i wypranym śmiechem wiernego
koalicjanta. Oczywiście wypytuję go o faszyzm, choć w mojej
rodzinie nikt za jego sprawą bezpośrednio nie ucierpiał.
Dzisiaj oddychanie i krzyk! Publiczne wydawanie z siebie jęków, skamleń, okrzyków w formie zajęć, to otwarcie świata intymnych spraw na obcą inspekcję, potencjalną ingerencję. To grzebanie w koszach z brudną bielizną w obecności odpowiedzialnych za te plamy i zapachy. Salwami teatralnego rechotu będą zagłuszać swoje zażenowanie, ale to daremna taktyka. W sformalizowanym życiu śmiech zbyt często staje się narzędziem. Dowody lojalności, świadectwa poparcia, ucieczki przed zakłopotaniem. Tradycja zagrywania uśmiechem jest na zachodzie szczególnie silna. Zajęcia mijają mi całkiem szybko.
Pociąg z Wiemaru odjeżdża punktualnie. Mam trzy godziny na odsapnięcie zanim dotrę do
Frankfurtu. To chyba jakaś boczna arteria komunikacyjna, bo falowo
powracają stukoty kół. Futurystyczna bryła pociągu kolebie się
na boki potrząsając popiersiami podróżnych w bezwładnym
tańcu. Coś się we mnie zmienia. Ta nowounijna Polska
zaczyna mi odpowiadać. Dworce, galerie, autostrady i cała ta świeżość doopiero co ukończonych inwestycji. Tu za oknami
pociągu wciąż widać dwa kraje: hybrydę podstarzałej demokracji z komunizmem upstrzonym wklejką ze świeżego betonu, plastiku i szkła.
W drodze na lotnisko Frankfurt mijamy z
lekkim opóźnieniem. To chyba największe z niemieckich miast, jakie
dotychczas widziałem. Twórcy zabudowy jego centrum, zapatrzeni w
wizje przyszłości stworzyli municypalnego kolosa. Przez paszczę we frontowej ścianie bryły
lotniskowego Hiltona wolno wślizgujemy się do głównej hali
dworca. Wzdłuż szerokich peronów warczą pociągi
dalekobieżne. To tu tętni komunikacyjne serce Wielkiej
Germanii. Droga do stacji kolei regionalnej prowadzi widną w
górę. Szukam wzrokiem śniedzi i wygładzonego deszczem kamienia,
ale widzę tylko podstarzałe aluminium i obłupaną sklejkę.
Swój peron znajduję w głębokich
podziemiach. Koło mnie zatrzymuje się starszo, ślunsko para. Chyba rozpoznają we mnie Polaka, bo włącza
im się mruczenie pod nosem.
Podróż z Frankfurtu do granicy jest
tak podmiejska, jak sam dworzec-tłoczna, lepka, głośnia. Pociąg kolebie się na wszystkie
strony, a przejścia pomiędzy wagonami wypełnia słodkawy smród
sfermentowanej szczyny. W Saarbrücken biegam po dworcu w poszukiwaniu autobusu jakbym padł ofiarą szantażu. Niepotrzebnie. Konduktorka uprzedziła już kierowcę o spóźnieniu. Ruszamy. Nawierzchnia autostrady chropowacieje nabita z grubszej grudy. Niedoróbka
jakby ustępuje, a krajobraz osiąga kolejny wymiar
ładu. Luxemburg. Autobus kluczy ulicami przydrożnych
miasteczek, wpasowanych w strome, skaliste zbocza niewielkich
pagórków. Mijamy wielobarwne domki, malowane z dziecięcą
pomysłowością. Drewniane okiennice i kwiaty na
parapetach.
Miasto Luksemburg jest niewielkie,
za to wygląda spektakularnie. Jego centralną atrakcją jest
przepastna dolina. Na jej dnie spoczywają budowle,
ciągną się drogi i kamienne rampy. Dukt wspiera się tam na ceglanych nogach i mnóstwo w niej drzew. Dworzec główny to konstrukcja ze szkła i
kamienia. Manifestuje przywiązanie Luksemburczyków do burżuazyjnego
szyku sygnalizując zdolność do ingerowania w tradycję. Ludzie
sporadycznie wchodzą i wychodzą. Jakaś hiperaktywna grupka przed
wejściem na halę główną zwraca na siebie uwagę. Ten, co
sam się strzyże maszynką na łyso, krzyczy coś po rusku do tych w czarnych kurtkach.
Śmieją się gromko rozbawieni inscenizacją ulicznego sparingu.
Czarne dresy, ściągacze poniżej kostek i powyżej nadgarstków, no
i czarne adidasy. Jest też taki, co stoi bez harmonii czy
skrzypiec. Zmierzwiony chwieje się, wydając po cygańsku polecenia
chudemu chłopcu. Ich pety lądują na dworcowych marmurach. Spłoszeni obywatele Księstwa Luksusu przemykają po nich śpiesznie.
Marc się spóźni. Proponuje spotkanie
pod katedrą. Docieram tam przed czasem. Właśnie skończyła się
msza. Biskup w błękitnych szatach, z uśmiechem naelektryzowanym
religijnym uniesieniem obściskuje dłonie wiernych. Ci odwzajemniają
się dawką uwielbienia. Katedrę oglądam pobieżnie.
Wizytę kończę w pustym pomieszczeniu toalety. "Opłata
za korzystanie wynosi pięćdziesiąt centów" - mówi napis nad
miseczką, w której spoczywa kilkanaście euro w bilonie i drobnym
banknocie. Pomieszczenie opuszczam targany myślą o zbezczeszczeniu
katedralnego wychodka kradzieżą.
Marc jest nieźle nakręcony. Terkocze
i trudno go zrozumieć. Angielszczyzna Luksemburczyków jest miałka.
Trzeba się wsłuchiwać. Rozmowy o pierdołach mnie nie
interesują. Sygnalizuję to i słucham, jak mówi o swoich rozterkach, o życiu zawodowym i prywatnym. Nawija aż głowa pęka. Ratuję się opowiadając, po
jakich to meandrach nie poruszam się w swoim własnym życiu. To zawsze
działa. W słuchaczu wybudza się ta satysfakcja,
złośliwa, krótkotrwała jak marzenia o pieniądzach po
pierwszym kieliszku wina wypitego na głodno, że inni też mają
powody do zmartwień. Po godzinie jesteśmy na miejscu. Hotel wygląda
na opustoszały. O drugiej w nocy walę pięścią w ścianę.
Rozmowy od razu cichną. Czy to "Luksemburg" i nietypowy
sposób upominania się o swoje tak działa, czy może oni też byli
przekonani, że hotel jest pusty?
Wstaję o siódmej. Marc w biegu prowadzi mnie na miejsca spotkania z uczestnikami warsztatów. Jak na sześciotysięczne miasteczko, szkoła, ze swoją salą koncertową dla pięciuset osób, jest nienaturalnie wielka. Dzieci biegają tu pośród młodzieży akademickiej, bo przedszkole muzyczne i konserwatorium mieszczą się w jednych murach. Na spotkanie ze mną przychodzi garstka dorosłych. Lubią śpiew i muzykę. Ich motywacje są skrajnie różne. Jedni wierzą w istnienie remedium dla swoich odwiecznych kompleksów, inni szukają kolejnego źródła chwilowej radości, odskoczni. Akompaniuje nam czternastolatek. Rozmawiamy o głosie. Próbujemy go zdemaskować. Śpiewamy i znowu rozmawiamy. Niektórzy pielęgnują w sobie marzenia o śpiewaniu mimo wszystko.
Wstaję o siódmej. Marc w biegu prowadzi mnie na miejsca spotkania z uczestnikami warsztatów. Jak na sześciotysięczne miasteczko, szkoła, ze swoją salą koncertową dla pięciuset osób, jest nienaturalnie wielka. Dzieci biegają tu pośród młodzieży akademickiej, bo przedszkole muzyczne i konserwatorium mieszczą się w jednych murach. Na spotkanie ze mną przychodzi garstka dorosłych. Lubią śpiew i muzykę. Ich motywacje są skrajnie różne. Jedni wierzą w istnienie remedium dla swoich odwiecznych kompleksów, inni szukają kolejnego źródła chwilowej radości, odskoczni. Akompaniuje nam czternastolatek. Rozmawiamy o głosie. Próbujemy go zdemaskować. Śpiewamy i znowu rozmawiamy. Niektórzy pielęgnują w sobie marzenia o śpiewaniu mimo wszystko.
Do stolicy docieram przed
czasem. Mam chwilę na szybką kawę. Towarzyszy mi Marc i jego
iberyjska żona. Pożegnalnym wymianom kurtuazji nie widać końca.
Kilkanaście godzin - tyle jestem w stanie tu wytrzymać. Utwierdzony
w przekonaniu, że nawet Niemcy muszą się w Luksemburgu czuć jak biedniejsi
sąsiedzi ze Wschodu, zajmuję miejsce przy oknie. TGV mruczy ciepłym basem. Kadłub pociągu skonstruowany, gdy Stara Unia była jeszcze młoda, nafaszerowano już nową technologią, jak czołgi czy samoloty. Głos
konduktora dobiegający z interkomu informuje, że pomimo
półgodzinnego spóźnienia, na Gare de l'Est dotrzemy na
czas. SNCF dba o przejrzystość zasad
podróżowania. Informuje o nich przy pomocy przyjaznych symboli
działających na intuicję. Telefon komórkowy, podobny do
niemowlęcia śpiącego w powijakach ma zamknięte oczy.
W Metzu stoimy dodatkowe kilkanaście
długich minut. W końcu pociąg wytacza się szerokim łukiem na
niekończącą się prostą. Baryton Davida Sylviana powtarza mi w słuchawkach swoje ciche zwierzenia, podczas gdy obłoki gnają w przeciwnym kierunku
jak w niemym filmie. Szalone tempo jazdy! Te grubo ponad trzysta na
godzinę sprawia, że ta ciągnąca się wzdłuż torowiska
autostrada wydaje się czteropasmową szosą w terenie zabudowanym.
Do Paryża przybywamy zgodnie z obietnicą. Wysiadam z wagonu na
końcu składu. Spora jego część stoi pod gołym niebem. Drepczę
jakiś czas zanim docieram do zadaszonej hali z peronami. Nabuzowany
energią miasta, do którego tak lubię powracać, mijam wagony
zziajane elektrycznym galopem. W oddali kłębi się już tłum
oczekujących. Patrzę przed siebie. Nie widzę żadnej znajomej
twarzy.
Komentarze
Prześlij komentarz