Azerbejdżan/Iran 2007: Następnym razem trzeba przegrać!
Powoli
robiło się zimno. Podniecenie pierwszych godzin podróży w blasku
jesiennego słońca odeszło w niepamięć. Październikowy wieczór
na stacji w Wuppertalu nie zapowiadał atrakcji. Ruch bynajmniej nie
tężał, a do przebycia jeszcze szmat drogi. Już tylko samochody na
miejscowych rejestracjach tankowały przed powrotem do domu. Stacja
jakaś trefna - mała i choć przy autostradzie to w sumie
zakamuflowana. Żadnej restauracji czy motelu. Dystrybutory, kible,
przekąski i napoje. Chwilowy przystanek do tankowania z
konieczności. Gdy wskazówki zegara zbiegły się na dwunastce a
temperatura spadła do trójki beznadzieja już od jakiegoś czasu
bezwstydnie obściskiwała mnie w swych zaborczych ramionach.
Po kwadransach kompletnego bezruchu dłużących się w nieskończoność nadjechał niewielki pojazd. Rozklekotany ford fiesta na berlińskich rejestracjach. Jego kierowca, młody chłopak o ciemnej karnacji szybko zatankował i wypił kawę.
Po kwadransach kompletnego bezruchu dłużących się w nieskończoność nadjechał niewielki pojazd. Rozklekotany ford fiesta na berlińskich rejestracjach. Jego kierowca, młody chłopak o ciemnej karnacji szybko zatankował i wypił kawę.
-Nie ma
problemu – odparł po angielsku zapytany czy zabierze mnie do
Liège.
-Jestem z
Persji - wyjaśnił z nutą powagi i domieszką dumy, widząc znaki zapytania w miejscu, gdzie normalnie mam źrenice. Elektryczne zwarcie skojarzeń mimowolnie zastąpiło je
obrazami. Iran - hordy nienawistnie toczące pianę z ust już na samą myśl o Zachodzie, co odwrócił się od Boga i prawdy
nigdy nie wstępując na "drogę prostą".
Zauważyłem,
że na tylnym siedzeniu śpi drugi mężczyzna. Ruszyliśmy w noc.
Kolorowe światełka kontrolek panelu w przytulnej kabinie samochodu, równomiernie przesuwająca się pod kołami powierzchnia autostrady wyściełanej odblaskowymi pasami hipnotyzowały. Ten
starzec ze zmierzwioną siwą brodą, odziany w owczy sweter był
ojcem kierowcy. Żeby odwiedzić syna, pierwszy raz w życiu opuścił
Iran. Podróżowali nocą, bo chłopak chciał mu pokazać Paryż o
świcie.
Pod wskazany adres
hotelu w Brukseli dotarłem jeszcze prze południem.
Całodobową, autostopową czujność zrekompensowałem prawie całodobowym snem.
Rano, po śniadaniu, wyruszyłem w miasto, żeby rzucić okiem na
stolicę Europy i dokonać własnej oceny zawartego z Unią sojuszu.
Nawet pobieżne oględziny dworca centralnego dały mi solidne
podstawy do niepokoju.
Klub
zapakowany był po brzegi. Ciasno ustawione stoliki i mrowie
tłoczących się pod barem ludzi podkręcały poziom twórczej
adrenaliny. Konkurs wokalistów jazzowych był od kilku lat organizowany w zabytkowym centrum miasta. Naszprycowany emocjami, muzyczną części występu
przeplatałem gawędą o autostopowej podróży. Bułagarsko-belgijskie trio bardzo mi sprzyjało. Tego wieczoru zaliczyłem swoje pierwsze standing
ovation.
O
koncercie w brukselskim klubie powoli zapomniałem, choć wciąż
czekałem na gażę-nagrodę za wygraną w konkursie. Przynosząc mi pieniądze i przychylność dziennikarskiego słowa,
na wieczność pozbawiła mnie perspektyw na tak miło zapowiadające
się przyjaźnie z pozostałą grupą jego uczestniczek. Konkursy!
Nie ma w nich krzty niewinności. Przegrani rzadko godzą się z tą
niby merytoryczną, upublicznioną oceną, że oto ich niższość
stała się faktem. Zostali odrzuceni, pominięci. Przegrani, choć w
konkursie wzięli udział na własne życzenie, do swojego
życia powracają ze skrywanym niesmakiem oraz rozdętą determinacją, żeby ten niechlubny epizod wymazać z pamięci i nigdy o nim w swoich
zawodowych biografiach nie wspominać.
Gdy
nadszedł mail z Azerbejdżanu z zaproszeniem na festiwal do Baku,
wyjaśniający, że polecił mnie Paul-organizator z Brukseli, dorzuciłem je do puli pozytywnych konsekwencji
werdyktu jurorów.
Perspektywa
wyjazdu bardzo była mi na rękę. W owym czasie od ponad półtorej
roku uczyłem się arabskiego jak opętany i praktycznie w głowie
miałem czyściutki islam. I choć Azerbejdżan jest tak muzułmański
jak Polska katolicka, był przecież pierwszym krajem spod znaku
półksiężyca, do którego miałem pojechać i do tego zagrać w
nim koncert. Wiedziałem, że Morze Kaspijskie, że ropa, że
Karabach, że kawior. Najistotniejsze było jednak to, że Azerbejdżan na południu graniczy z bardzo muzułmańskim Iranem, który nagle znalazł
się w zasięgu ręki.
Iran jest
dla ultra szyizmu tym czym Arabia Saudyjska dla skrajnego sunnizmu.
Obowiązuje tam twarda odmiana szariatu, która nakazuje kamienowanie za cudzołóstwo, czy
karę śmierci za uporczywą bezmyślność w obchodzeniu się z
alkoholem.
Żurek,
wielbiciel podróży po bezdrożach, któremu jeszcze nie udało się
dotrzeć chyba tylko na Antarktydę, zapewnił mnie, że nie ma mowy
o żadnym szaleństwie, o czym ostatecznie przekonała mnie lektura
Lonely Planet. Ujrzałem wyraźnie zielone światło. O swoich planach
od razu poinformowałem kolegów z zespołu, proponując wspólną
przygodę. Powody, dla których musieli mi odmówić posypały się jak pszenica z wora we młynie.
-A jak się
tam dogadamy?
-Stary, zabiją nas!
-A jak nas porwą?
-Mam
rodzinę, więc nie bardzo mogę ryzykować...
Nie
chciałem ich winić. Sam dopiero co przepracowałem swoje własne
obawy. Czekała mnie samotna podróż w nieznane.
Z
załatwieniem wiz uporałem się w trzy tygodnie. Byłem gotowy. Do
Azerbejdżanu przyleciałem przez Wiedeń. Kabul, Rijad –
oznajmiały tablice odlotów na lotnisku imienia starego Aliyeva -
założyciela dynastii, której już trzecie pokolenie przysposabiało się do utrzymywania kontroli nad rodzinnym biznesem zwanym
Azerbejdżanem.
W tłumie
oczekujących przy wyjściu na hale główną ujrzałem kartkę ze
swoim nazwiskiem. Niski, śniady, szczupły mężczyzna w czarnym
garniturze zaprowadził mnie do ciężkiego mercedesa klasy wypas.
Kraina ropy naftowej i kawioru! Popołudniowy soundcheck i koncert
zagrany w olbrzymim, bajecznie zlokalizowanym amfiteatrze szybko przekonały
mnie, że sformułowanie „kaukaska logistyka” nigdy nie
odniesie się pochlebnie i z powagą do stylu organizacji pracy
typowego dla Kaukazu. Chłopaki opuścili Baku samolotem jeszcze
przed porannym wezwaniem na modlitwę. Ja, zjadłszy na obiad baranie
jaja udałem się taksówką na miejsce, z którego odjeżdżał autobus do Teheranu. Jeden dziennie.
Baku jest
potwornie drogim miastem. Dużo droższym od Warszawy. Chcąc wydać
dwadzieścia manatów, wystarczy pomyśleć, że każdy manat to
euro. To od razu racjonalizuje zapał do dalszego wydawania.
Taksówkarz
wysadził mnie w sercu jakiegoś monstrualnego blokowiska, które jak
okiem sięgnąć przypominało zamieszkały plac budowy.
Trzydziestoklatkowe dwudziestopiętrowce afiszowały się barwnym
kalejdoskopem suszących się po balkonach ciuchów. W oddali
widniała samotnie stojąca buda, a przy niej autobus na irańskich
blachach, obok którego kilku mężczyzn rżnęło w karty. Podszedłem bliżej
omijając pobliskie rumowisko i łamaną ruszczyzną wyjaśniłem, o
co mi chodzi.
-Pasport! –
zakomenderował ni to po rusku ni to po angielsku mężczyzna koło
trzydziestki. Zawahałem się przez moment, po czym niepewnie
wręczyłem mu dokument. Ten wstał i wyszedł, pozostawiając mnie na pastwę brzęczenia świetlówki i milczącego
towarzystwa nieogolonych karciarzy o wielkich bebechach.
-Pasport? –
zapytałem wspierając się gestykulacją, zaniepokojony zbyt długą rozłąką z jedynym posiadanym dokumentem. Ściskająca karty dłoń
bełkoczącego coś po persku grubasa wskazała drzwi wyjściowe.
Wnętrze
autobusu przypominało przymkniętą wiekiem, ogromną trumnę.
Siedzący za kierownicą mężczyzna robił jakieś notatki wertując
wnikliwie małą książeczkę - mój paszport! Z ulgą zapłaciłem za bilet.
Do odjazdu pozostało kilkanaście minut. Opuszczaliśmy Baku, mimo,
iż większość miejsc w autobusie była pusta. Imponująca
architektura przeinwestowanego centrum stolicy pozostała za naszymi
plecami i w moich wspomnieniach. W miarę jak postępowaliśmy w głąb
kraju, krajobraz powoli zmieniał się w bardziej niedoinwestowany.
Mijaliśmy chude kozy, popadające w ruinę domostwa, chyboczące się
na rozklekotanych zawieszeniach stare moskwicze. Mimo to, czujność
ojca narodu, którego wizerunkami oblepione były przydrożne
bilbordy rozpościerała swe opiekuńcze ramiona i nad tą z pozoru
zapomnianą przez Allaha krainą.
Około
trzeciej nad ranem autobus zwolnił kołysząc się na wyboistej,
wiodącej przez jakieś pustkowia drodze, po czym zastygł w
bezruchu. Ucichł silnik. Zgasły światła. Zapadła gęsta
ciemność, której początkową ciszę powoli dominowało chrapanie
kilkunastu mężczyzn śpiących w fotelach i na podłodze. Nie mogąc
zasnąć samotnie siedziałem w mroku. Nie rozumiałem, dlaczego
stoimy. Nie wiedziałem jak długo to potrwa. W ogóle przestałem
rozumieć, dlaczego się tu znalazłem. Sygnały generowane przez
chrapiących tężały wraz z zapachami. Popuszczały skarpety, pachy, wszystko, co mogło popuścić. To chyba ostatecznie teleportowało mnie do krainy snu.
Poranek
przywitał nas słoneczny i upalny. Było jakoś po ósmej. Blask
słońca po kilkugodzinnej drzemce pobudzał do zainicjowania jakiejś
gadki szmatki. Jeden z pasażerów wyjaśnił mi po rusku, o co
chodzi, odradzając przy tym robienie zdjęć. Wsjo jasna. Granicę
otwierali dopiero o dziewiątej.
Zabraliśmy swoje bagaże i
odprowadzając wzrokiem autobus oddalający się w nieznanym
kierunku, potulnie czekaliśmy bez określonego celu. Kierowca
pojawił się znienacka i dał znak do odjazdu. Pasażerowie znużeni dwugodzinnym biciem piany poderwali swoje bagaże. Zadziwiająco silna dłoń chwyciła mnie za ramie zanim zdążyłem
ruszyć w ślad za innymi.
-Dawaj!
Paszli!
–
rzucił głosem nie przywykłym do sprzeciwu ten urzędnik państwowy niskopienny, odziany w postrzępiony tu i ówdzie uniform. Teraz, korzystając z
pośpiechu, z jakim pozostali pasażerowie przygotowywali się do
odjazdu wkręcał mnie w swój własny teatr. Mijaliśmy kręte
korytarze. Wspinaliśmy się po schodach. Jego ciągłe ponaglanie
potęgujące atmosferę popłochu odbierało zdolność racjonalnej
analizy sytuacji. Kanciapa na końcu korytarza rozmiarem
przypominająca sracz bez pisuaru ujawniła cel całej tej nerwowej
bieganiny.
-U
tiebia
pjat dolaraw
jest?
–
pociągnął z grubej rury chybaoficer, nadając słowom powagi w tej czapce z olbrzymim rondem, takiej jak do ruskich galowych mundurów.
Autobus gładko przemierzył rzeczkę,
zasieki wzdłuż betonowych murów docierając do stanowiska
strzelców uzbrojonych w ciężką broń maszynową. Wjeżdżaliśmy do
Iranu. Biały terminal kontroli celnych – symbol nieskazitelności,
ale również nieomylności moich nowych gospodarzy stawiał na
baczność. Zelektryzowany czyniłem ostatnie
korekty zachowań przywleczonych ze świata zachodu. Przed bramą wejściową jakieś kobiety
w pośpiechu owijały głowy chustą. Grupy ludzi nerwowo przepakowywały ogromne torby. Zrozumiałem, ze
czas ubrać długie spodnie. Za skuteczne przeprowadzenie odpraw
celnych najwyraźniej odpowiedzialne były
kobiety. Mężczyźni zajmowali się nadzorowaniem ich pracy. Granicę
po irańskiej stronie przekroczyłem bez żadnych fajerwerków. Zero
kontroli osobistej, czy przesłuchiwania w zacisznym pokoiku. Astara!
Na ulicy
przylegającej do terenu przejścia granicznego, od razu obskoczyli
mnie cinkciarze. Kierowca autobusu czekał na nas spokojnie popalając
pety. Szybka transakcja na gębę i z ręki do ręki. Nawet nie
wiedziałem, jaki obowiązuje kurs. Opuszczaliśmy to pełne życia
miasteczko udając się wzdłuż Morza Kaspijskiego na południe, do
Rasztu. Inny świat. Przepastne doliny, na dnie których ciągnęły
się kręte nitki krajowych dróg i pola ryżowe. Atmosfera w
autobusie stała się bardzo towarzyska. Wręcz braterska. Posiłek
zjedliśmy wspólnie, dzieląc się jedzeniem i rachunkiem. Pełne smaku,
napakowane słońcem smażone pomidory, ryż i baranina. Gdy
wieczorem wysiadaliśmy na jednym z czterech gigantycznych dworców
autobusowych Teheranu rozstawaliśmy się jak grupa dzieci
powracająca z kolonii letnich w Andrychowie. W uściskach i z
uśmiechami na twarzy. Irańczyk, z którym kilka godzin rozmawiałem
przez ruskiego „tłumacza” żegnał się ze mną niczym czuły
kochanek. Z jednej strony w kraju, gdzie mężczyźni zwyczajowo
manifestują swą przyjaźń prowadzając się za ręce odziani np. w
wojskowe mundury trudno jest przyjezdnemu polegać na logice w
interpretacji takiego pożegnania. Z drugiej zaś strony w świecie
muzułmańskim, restrykcyjnie ograniczającym dostęp do kobiet, te
powszechnie praktykowane sposoby okazywania przyjaźni pomiędzy mężczyznami bywają również tradycyjnie akceptowaną
przykrywką dla zachowań homoseksualnych. Naiwni czy wyrachowani - wszyscy równie łatwo mogą się tu pomylić.
W książce do perskiego mój nowy, irański przyjaciel zapisał mi swój
adres. Odebrałem to jako zaproszenie na przyszłość.
Mimo
zmęczenia czułem się silnie pobudzony. Nie chciałem czekać.
Szybka toaleta, zakup biletu. Stanowisko, z którego odjeżdżał mój
autobus znalazłem bez problemu. Jechałem do Szirazu.
Czternastogodzinna
podróż przez kamieniste, pustynne doliny centralnej Persji przeniosła mnie w
strefę upału, pod wpływem którego miasta sprawiały wrażenie
wymarłych. Sziraz był jednym z takich miast. Ulokowany pośród
skalistych gór wyglądem przypominających krajobraz Marsa w kolorze
kawy z mlekiem jest na tym pustkowiu istną metropolią. Autobus
stromo zanurzał się w głąb miasta. Otaczały nas budynki, których
kolorystyka była już tylko kontynuacją barwy pustyni. Smażąc się
w podzwrotnikowym słońcu, skorupy wszędobylskich paykanów
(irańskich odpowiedników naszego malucha) zażywały żarowej
kąpieli w bezlitosnych promieniach gwiazdy-żywicielki. Szybko
udałem się taksówką do hotelu. Lonely Planet podpowiadał
miejsca, sugerował ceny. Wziąłem prysznic i od razu
wyruszyłem na Sziraz - kolebkę bahaizmu - najnowszej religii monoteistycznej - jednego z powodów mojej wizyty w Iranie.
Wszystkie
wierzenia, religie odwołujące się do obiektów, bóstw czy
absolutów zgodnie skłaniają się ku odmowie słuszności odmiennym
przekonaniom. Unikając podejmowania
prób zrozumienia, a tym bardziej interpretacji alternatywnych
punktów widzenia pielęgnują jednocześnie nienaruszalność
swojego tabu. Odmieńców toleruje się z pełną współczucia
wyrozumiałością, politowaniem, pogardą czy agresją.
Ci, co dzierżą pochodnię strażników jedynie słusznej ścieżki,
w taki czy inny sposób patronizują tych,
którzy poza koalicjami miotają się w poszukiwaniu własnej recepty
na życie.
W
kwestiach obrzędowości, tradycji czy czczonych postaci wielkie
religie dalekiego wschodu - hinduizm czy buddyzm - niewiele łączy z
religiami wywodzącymi się z południowo-zachodniego zakątka Azji,
choć wszystkie w ogólnym zarysie odnoszą się do tych samych
odwiecznych koncepcji. W oczywisty sposób różnice te dyktowane są
odmiennością całego kulturowego anturażu. Oddawano przecież
cześć rozmaitym bóstwom przy pomocy odmiennych obrzędów z
zastosowaniem odmiennych strojów, liturgii, pokarmów, a wszystko to
w rytmie odmiennych kalendarzy. Te elementy zawsze odróżniały i
dzieliły, aby w konsekwencji poróżniać grupy o niezależnych
tradycjach wyznaniowych, skazując je najczęściej na wzajemną
ignorancje, jeżeli nie wrogość.
Nawet cywilizacji zachodu, która dzięki
chrześcijaństwu zaczęła otwierać się na nowatorską doktrynę
heretyckiej sekty wywodzącej się z judaizmu, nauczającą o
bezwarunkowej miłości i szacunku do bliźniego, trudno było
zaakceptować bezmiar kulturowych różnorodności na tyle, aby
przyjrzeć się staremu światu przez nowe okulary. Po części,
dlatego, że doktryny w obronie własnych interesów takiemu otwarciu
się sprzeciwiają, a po części, dlatego, że brak było
alternatywy, która nie napawałby przerażeniem. Również z
politycznego punktu widzenia odnajdywanie wspólnego mianownika nigdy
nie leżało w interesie przywódców wielkich religii. Stąd nawet w
dzisiejszym świecie, targanym konkurencją o wpływy poprzez wiarę,
która nie zna granic administracyjnych (jedyny poza wiarą w moc sprawczą pieniądza, prastary przejaw
globalizacji) wciąż trudno wyobrazić sobie, że mogą współistnieć
różne acz równie wiarygodne drogi realizowania duchowych potrzeb człowieka.
Równowartościowe. Wzajemnie niewykluczające się. Prowadzące do
upragnionego zbawienia po śmierci poprzez doświadczenie pokoju za życia. Bez zbędnego
bla, bla, bla.
XIX
wieczna Persja stała się sceną wydarzeń będących zarzewiem
zmian owego stanu rzeczy. Aby dokładniej zrozumieć jego genezę,
warto przypomnieć sobie historię konfliktów religijnych,
owocujących pełnym spektrum zarówno pozytywnych jak i negatywnych
konsekwencji.
Chrześcijaństwo
- początkowo zbuntowana sekta żydowskich heretyków, szybko
podzieliło się na przeróżne odłamy ze względu na spory, co do
natury Chrystusa, którym w 325 r. pozornie położył kres Sobór
Nicejski I. Potępił on odszczepieńczy arianizm i sformułował
chrześcijańskie wyznanie wiary uroczyście potwierdzając dogmat o
bóstwie proroka pierwszych chrześcijan – Jezusa Ch.
Iluzoryczna jedność kościoła
chybotliwie trwała przez wieki. Czarę
tężejącej goryczy przelała zajadła dysputa o naturę Ducha
Świętego doprowadzając do Wielkiej Schizmy Wschodniej.
W XVI
wieku roszczenia grupy uznanej przez kościół katolicki za heretyków
doprowadziły do rozłamu w ówczesnym kościele zachodnim.
Zwolennicy reformacji nawoływali do zniesienia celibatu,
przyjmowania komunii świętej w dwóch postaciach, odstąpienia kościoła od posiadania majątku oraz obalenia mitu o mocy sprawczej
odpustów udzielanych przez kościół. Ten spór nie znalazł
rozwiązania po dzień dzisiejszy.
Islam
również nie pozostał wolny od tego typu konfliktów. Tuż po
śmierci Proroka Muhammada, doszło do waśni na tle przywództwa
ummy, jako że sam Prorok nie pozostawił w tej kwestii wyraźnych wskazówek. Ci, co przekonani byli o prawie Abu Bakra, teścia samego Proroka, do przewodnictwa
społeczności muzułmańskiej zostali nazwani sunnitami. Ci, którzy podążyli za 'Alim, zięciem Proroka, uznając go za jedynego prawowitego sukcesora i przywódcę muzułmanów nazwano szyitami.
Konflikt szyicko-sunnicki pociągnął za sobą niezliczoną ilość ofiar a wrogość, którą zrodził pomiędzy wyznawcami tej samej religii przetrwała próbę czasu. Wyznawcy największego odłamu szyizmu zwanego imamizmem do
dziś oczekują przyjścia Mahdiego, swojej wersji mesjasza, za którego uważa się pozostającego
w ukryciu, dwunastego imama.
Podziały
zawsze były jednak impulsem dla powstawania i rozwoju alternatywnych
idei. Niektóre rodziły się i szybko więdły, inne rozrastały się do rangi niezależnych nurtów religijnych. To właśnie niewielka,
szyicka sekta o tradycjach imamickich, nazwana Shaihiyą od
nazwiska jej głównego teologicznego autorytetu – perskiego
Shaykha Ahmad-i-Ahsa'i, dała początek takiej idei. Za sprawą jej
przywódcy ugruntowało się przekonanie o rychłym nadejściu
Mahdiego. Shaykh Ahmad uważał, że cała wiedza o świecie powinna
pochodzić z Koranu. W tym celu stworzył nowy, śmiały system
interpretacji świętej księgi islamu oparty na intuicji. Jak się
okazało zbyt śmiały. Jego autorytet szybko podważono.
Wraz z
jego jego śmiercią w 1823 r. przywództwo w ruchu objął Siyyid
Kázim, który zapowiedział rychłe nadejście Mahdiego. 23 maja
1844 niejaki Siyyid Alí-Muhammad, w bezpośredniej linii
spokrewniony z prorokiem Muhammadem, ogłosił się, właśnie w Szirazie, wyczekiwanym,
dwunastym imamem (Mahdim) i przyjął imię al-Baab oznaczające "Drzwi" a nawet "Wrota".
Siedemnastu
innych uczniów Sayyda Kazima wkrótce, bo w pierwszych miesiącach
po deklaracji al-Baaba, również uznało go za Mahdiego. To oni wraz
z mułłą Husainem i samym Mahdim zostali określeni jako Letters of
the Living, swego rodzaju babicki odpowiednik dwunastu apostołów.
Pośród grupy pierwszych babitów, znalazła się jedna kobieta.
Fakt
ogłoszenia siebie Mahdim i nowym, bożym posłańcem był w oczach
wyznawców nawet najbardziej postępowych sekt islamu krystalicznie
czystym destylatem herezji. To oczywiście pociągnęło za sobą falę
prześladowań al-Baaba oraz rosnącej w szybkim tempie grupy jego
wyznawców. Urażeni poczuli się dosłownie wszyscy. W świecie
islamu, była to deklaracja porównywalna do tej Chrystusa z czasów,
gdy ogłosił siebie żydowskim Mesjaszem. Sześć lat prześladowań
przyniosło śmierć około dwudziestu tysiącom babitów, zaś sam
al-Baab został pojmany i stracony 9 lipca 1850 roku na oczach
tysięcy gapiów. Według naocznych świadków (w tym również
uczestniczących w egzekucji dyplomatów europejskich) al-Baab miał
ocaleć podczas pierwszej salwy plutonu egzekucyjnego, a jego ciało
fizycznie zniknęło. Odnaleziony i ponownie doprowadzony przed
pluton egzekucyjny, tym razem muzułmański, został ostatecznie
stracony. Jego zwłoki ocalone przez garstkę babitów,
przetransportowano potajemnie przez Esfahan, Bagdad, Damaszek,
Bejrut i Akkę do Hajfy, gdzie obecnie znajduje się jego mauzoleum oraz Światowe Centrum Baha'i.
Geneza
bahaizmu związana jest z działalnością mirzy
Alego Husajna Nuri, który jako wyznawca babizmu został
wydalony z Persji i
osiadł w Bagdadzie w
1852 roku.
Tam 21 kwietnia 1863 roku
podczas spotkania w gronie rodziny ogłosił się zapowiedzianym
przez al-Baaba nowym
prorokiem i przyjął przydomek Bahá'u'lláh (Blask Boga). Szybko
zdołał przekonać do siebie lokalnych współwyznawców i założył
nową, odrębną od babizmu wspólnotę religijną zwaną bahaizmem. Ruch,
co istotne, uzyskał również poparcie grupy zamożnych kupców,
dzięki którym rozpowszechnił się na Bliskim Wschodzie. Podobnie
jak babizm, bahaizm został przez świat islamu przeklęty.
Bahá'u'lláh ogłosił się przecież spadkobiercą i kontynuatorem nauk
Buddy, Kriszny, Zaratusztry, Mojżesza, Chrystusa czy Mahometa oraz
kolejnym bożym posłańcem z przynależnym sobie miejscem w
panteonie proroków i filozofów wielkich religii. Tak oto skazał się na banicję. W 1868 roku Bahá'u'lláh za głoszone poglądy
został internowany przez władze tureckie i po latach spędzonych w
więzieniu zmarł w 1892 roku.
Po jego
śmierci duchowym przewodnikiem bahaizmu został Abbas Effendi, syn proroka, który przyjął imię Abdul Baha. To właśnie jego wyznaczył Bahá'u'lláh na spadkobiercę zaszczytnego monopolu. Jego interpretacje objawień ojca weszły do kanonu świętych pism bahaitów. Nowy przywódca religijny początkowo więziony wraz
z ojcem, rozpoczął dynamiczną działalność misyjną. W latach 1911-1913 podróżował do Europy,
Indii i Stanów Zjednoczonych, gdzie pozyskał wyznawców spoza kręgu
kultury islamu. Mówi się, że sama Maria Rumuńska przyjęła
bahaizm. Legendarny jazzman Dizzy Gillespie był bahaitą.
Dzięki swej przedsiębiorczości i w zamian za odstąpienie od krzewienia bahaizmu na terenie Izraela, Abbas Effendi
zdołał zorganizować w Hajfie centrum życia religijnego
nowopowstałej religii.
Następcą
Abbasa Efendi został wnuk Bahá'u'lláha, Shoghi Efendi Rabbání,
który przyjął przydomek Strażnika Bożej Sprawy (Valí 'Amr'ulláh). Uzyskawszy wykształcenie w Oxfordzie zajął się
rozbudową struktury administracyjnej bahaizmu oraz monumentalnym dziełem przetłumaczenia objawień swego dziadka. W 1957 roku, po śmierci Shoghiego Efendi monopol na jednoosobowe przywództwo całego ruchu religijnego
przechodzące z ojca na syna został ostatecznie przełamany.
Powołano do życia Powszechny Dom Sprawiedliwości z siedzibą
w Hajfie pod przewodnictwem wybieranego co pięć lat
dziesięcioosobowego kolegium. Jednym z jego głównych zadań jest formułowanie
nowych doktryn w oparciu o pisma Bahá'u'lláha
oraz uznane za objawienia pisma al-Baba.
Bahaicki
pogląd na wiarę zawiera się w stwierdzeniu, że istnieje tylko
jedna religia, której odwieczne i niepowtarzalne prawdy były, są i
będą objawiane progresywnie, metodami korespondującymi z poziomem duchowo-intelektualnego rozwoju człowieka.
Według tej koncepcji wszystkie znane religie świata czczą tego
samego Boga. Różnice pomiędzy poszczególnymi religiami wynikają
z faktu, iż objawienia były zsyłane w na różnych etapach rozwoju ludzkości i w różnych rejonach świata, często na tyle odległych,
iż wzajemne interakcje pomiędzy wyznawcami poszczególnych wierzeń
były niemożliwe. Stąd cała różnorodność i daleka ich
odmienność. Bahaizm dąży do ostatecznego ustanowienia tej jednej,
odwiecznej i monoteistycznej
religii światowej.
Czytając
Wikipedię, dowiadujemy się, że główne prawdy wiary i normy życia
wyznawców bahaizmu zawierają się w dwunastu zasadach, z których
najważniejsze to jedność rodzaju ludzkiego, niezależność w
poszukiwaniu prawdy, zniesienie wszelkich przesądów, zgodność
religii z wiedzą, równość płci, powszechny język pomocniczy (wybór padł na esperanto), powszechna edukacja, duchowe
rozwiązanie problemów gospodarczych, religia powszechna,
zbudowana
na wspólnej bazie wielkich religii oraz unia światowa rządzona
przez przedstawicieli wszystkich narodów.
Bahaizm w
naturalny sposób zaczerpnął z tradycji islamu, choć
niektórym z nich się przeciwstawił. Znamienne jest, iż
rola bahaizmu nie polega na krytyce zastanego dziedzictwa duchowego,
doktryn i wierzeń starszych religii. Misją bahaizmu jest raczej
racjonalna reinterpretacja owego dziedzictwa w świetle
najwspółcześniej sformułowanych prawd wiary.
Bahaizm,
wzorem chrześcijaństwa, zachował zatem wiarę w Ducha Świętego,
choć zaprzeczył faktowi cielesnego zmartwychwstania Chrystusa,
opowiadając się za zgodnością religii z wiedzą. Zgadza się tu z
wersetem koranicznym, który również zaprzecza jego
zmartwychwstaniu, a jedynie wspomina o „podniesieniu” go przez Boga. Bahaizm, wzorem islamu,
pozostał wierny nakazowi abstynencji. Jakiekolwiek używki
doprowadzające do upojenia, czyli stanu, w którym realna ocena
rzeczywistości jest utrudniona lub niemożliwa są bahaitom zakazane, a za najbardziej szkodliwą z używek uważa się marijuanę. Bahaizm podważył również słuszność poligamii, reinterpretując wersety Koranu,
według których poligamia jest dopuszczalna pod warunkiem, że żony
doświadczą równego traktowania ze strony męża. Punkt widzenia
bahaitów sugeruje błąd logiczny muzułmańskich egzegetów.
Sprawiedliwość jest bowiem ideałem, a ideał z natury rzeczy jest
niemożliwy do osiągniecia. Koran zgodnie z tą logiką de facto zakazuje
poligamii. Do kwestii cudzołóstwa Bahaici podchodzą podobnie jak
chrześcijanie czy muzułmanie. Za cudzołóstwo uważa się kontakty
seksualne przed oraz pozamałżeńskie.
O ile
współczesne chrześcijaństwo niereformowane z całą pewnością
postrzega sakramenty małżeństwa i kapłaństwa za nieodwracalne,
bahaizm jest wyraźnie kontynuatorem reformatorskiego ducha islamu. W
ramach swej koncepcji jednej religii, pozwala na rozwody poprzedzone
„rokiem cierpliwości”. Bahaizm nie posiada również
duchowieństwa.
Oczernianie,
szkalowanie lub obmawianie jest przez bahaitów uważane za
najcięższy z występków. Współczesne chrześcijaństwo
katolickie głosem papieża Franciszka mówiącego, że "obmawianie
innych i plotkowanie zabija" najwyraźniej nawiązuje do poglądu od dawna już promowanego przez Bahaitów.
Pochówek
w bahaizmie jest silnie związany z tradycją islamu. Zmarli chowani
są głową w kierunku kibli, którą w tym przypadku jest Akka -
miejsce spoczynku Bahá'u'lláha. Tam też zwracają się codzienne,
obowiązkowe modlitwy bahaitów. Pogrzeby są jedyną okazją do sprawowania kultu w gronie współwyznawców. Ciał się nie kremuje.
Podobnie
jak w islamie i chrześcijaństwie bahaici wierzą w nieśmiertelną
duszę. Twierdzą jednak autorytatywnie, iż nie jest możliwe realne
przedstawienie obrazów życia po śmierci, przecząc tym samym
sielankowym opisom raju czy zatrważającym wizjom
piekielnych katuszy. Bahaici wierzą, że dusza może kontynuować
swój rozwój po śmierci. Podróżując poprzez wiele światów
nieustannie zbliża się do Boga. Zdolność do odbycia tej podróży
jest synonimem raju. Pojęcie grzechu w bahaizmie nie istnieje.
Życie w grzechu, czy jak kto woli ignorancji to stan odwrócenia
się od Boga. Prowadzi on do spowolnienia lub w skrajnych przypadkach
stagnacji na ścieżce rozwoju duchowego. Taka postawa za życia
kontynuuje się po śmierci, utrudniając lub wręcz uniemożliwiając
duszy pośmiertną, rajską wędrówkę. Ten stan oddalenia od Boga
jest dla bahaitów odpowiednikiem piekła. Bahaizm nie jest kontynuatorem
muzułmańskiej wiary w dżinny czy anioły. Doktryna bahaicka utrzymuje, iż istnieją tylko trzy rodzaje bytów. Bóg, jego
manifestacje oraz ludzie. Życie człowieka rozpoczyna się w
momencie zapłodnienia. Wtedy też rodzi się dusza. Dusze posłańców
bożych istnieją w zaświatach przed wstąpieniem w ciało poczętego
embrionu, zaś Bóg jest wieczny. Można powiedzieć, że anioł to
dusza, która na skutek wędrówki doświadczyła bliskości Boga.
Każdy
bahaita zobowiązany jest do przestrzegania postu przez
dziewiętnaście dni w roku, czyli przez bahaicki miesiąc. Post,
podobnie jak w islamie, rozpoczyna się o zachodzie słońca i trwa
aż do świtu. Jest to czas refleksji i rozliczenia swoich postaw.
Rozdawanie
jałmużny jest w bahaizmie potępiane, choć pomoc ludziom
niepełnosprawnym czy chorym jest zalecana. Rozdawanie jałmużny ludziom zdrowym, zdolnym do pracy jest wspieraniem „patologii
wegetacji”, działaniem, które w istocie promuje bezczynność i
utrwala stagnację.
Bahaici,
wzorem muzułmanów odwiedzają swoje najświętsze sanktuarium –
letnią rezydencję Bahjí, położoną na terenie Akki, gdzie w 1892
r. zmarł Bahá'u'lláh. Tam też wierni mogą zobaczyć jego
zdjęcie. Bahaizm, podobnie jak islam, zabrania portretowania swojego
proroka. Pielgrzymka w bahaizmie jest obowiązkowa dla wszystkich,
którym zdrowie lub sytuacja finansowa na to pozwala. Działania
struktur administracyjnych są w całości finansowane z datków
współwyznawców z całego świata, a przyjmowanie darowizn od ludzi
innych wyznań jest zakazane. Każdy bahaita jest moralnie
zobowiązany do opłacania tzw. „hukuku-l-lah”. Polega to na
przekazaniu na potrzeby wspólnoty równowartości 19% wszystkich
wydatków przeznaczonych na zagwarantowanie sobie luksusu. W islamie
jest to 1/40 lub 2,5% dochodów. Nakaz ten odwojuje się do jedynie
sumienia wyznawców, a jego nieprzestrzeganie nie pociąga za sobą
żadnych konsekwencji administracyjnych, co najwyżej naraża na
pogardę co bardziej małostkowych współwyznawców.
Bahaizm
wzorem starszych religii monoteistycznych przyjął strategie
wymierzoną w utrwalenie, zmonopolizowanie a w rezultacie
zglobalizowanie własnego poglądu na to, czym powinna być zdrowo
funkcjonująca religia. Chrześcijaństwo uznaje Chrystusa za "drogę,
prawdę i życie", islam Muhammada za "pieczęć proroków"
i to po wsze czasy. Bahaizm, czerpiąc naukę z nieugiętej postawy
starszyzny znalazł furtkę w głoszonej przez siebie zasadzie
progresywnego objawienia. Zgodnie z jego naukami, następny prawowity prorok nie pojawi się
wcześniej niż za tysiąc lat.
Bahaizm w
Iranie jest oficjalnie zakazany, a jego wyznawcy mniej lub bardziej aktywnie prześladowani. Ich
status podobny jest do tego chrześcijan z czasów, gdy
ich nowonarodzona religia wciąż uważana była za heretycką sektę,
założoną przez nieznanego jeszcze wtedy historii żydowskiego
apostatę.
Moje
poszukiwania jakichkolwiek śladów bahaizmu w jego kolebce-Szirazie spełzły więc na
niczym
Po południu zjadłem coś z Polakami
napotkanymi w hotelowym korytarzu.
-Przyjechaliśmy
do Iranu na dziwki – chełpili się celem swojej wyprawy.
Zmęczony ich towarzystwem, czterdziestogodzinną podróżą z Baku
oraz godzinami spaceru w prawie pięćdziesięciostopniowym upale
wróciłem samotnie do hotelu. Rozbuchana żarem słońca i emocji
głowa nie pozwała zasnąć. Zapadał mrok. Tężał gwar. Wiercąc
się w półśnie, w mokrej od potu pościeli, przez okno hotelowego
pokoju na pierwszym piętrze wsłuchiwałem się w odgłosy
dobiegające z ulicy. Całe miasto, wymarłe w godzinach popołudniowego upału, teraz zdawało się przeżywać rezurekcję. Szum
wentylatora wplatał się w nawoływania sklepikarzy. Brzęczące
silniki motorów mieszały się z muzyką dobiegającą z
restauracji naprzeciw tak jak mój sen się mieszał z jawą. Cisza
zapadła dopiero nad ranem. Bezsenna noc przypomniała mi smak samotności.
-Minie sporo czasu zanim wrócę –
rozpaczałem w myślach, wpatrując się otępiale w plamy po zaciekach na
suficie.
Miałem
dość Szirazu. Rano spakowałem bety i złapałem taksówkę na
dworzec autobusowy. Jeden dzień wystarczył, żeby zmęczyć się
tym ponad milionowym, pustynnym skupiskiem ludzkich istnień.
Kierowca Paykana śmiał się od ucha do ucha. Uparcie próbował mi
coś wytłumaczyć. Nastawienie Irańczyków do przyjezdnych jest
uderzające. Dużo się śmieją. Są chętni do pomocy i choć nie
sposób się z nimi porozumieć to intencja tych komunikatów
wysyłanych poza słowami jest jednoznacznie pozytywna. Na mijane w drodze
powrotnej na północ krajobrazy zobojętniałem. Moja uwaga
koncentrowała się na pasażerach. Mężczyzna siedzący obok mnie
okazał się być lekarzem. Dzięki jego wyedukowanej angielszczyźnie
gawęda naprawdę dobrze się kleiła. Gdy dojeżdżaliśmy do
Esfahanu zaproponował mi kilkudniowy pobyt w jego rodzinnym
domu. Zaskakujące! Podczas podbojów muzułmańskich islam został
Persji narzucony. Zdominował kulturę niwecząc stare religie. Eksporterzy islamu – Arabowie nigdy jednak do
swoich domów nie zapraszają.
Popołudnie
w Esfahanie spędziłem na Imam Square. Poszwendałem się w cieniu szczodrze oferowanym przez otaczające mnie meczety. Pod ich turkusowymi kopułami chwilę spędziłem na zabawie długim echem, zwracając na siebie uwagę dokładnie wszystkich zwiedzających. Naśladując biesiadujące na
trawniku irańskie rodziny zajadłem jakąś „kulaszkę”. Kilku chłopaków przysiadło się do
mnie na trawie. Od dłuższej chwili przyglądali mi się z zainteresowaniem.
-We
are soldiers for Ahmadinejad – wyjaśnił w końcu ten, co się odważył.
Z niewinną zazdrością słuchali jak wymieniam
amerykańskie miasta, które widziałem na własne oczy. Ci
zachwyceni Zachodem młodzi żołnierze, powierzający mi sekret
swojej krytycznej postawy wobec własnego państwa i przywódcy, nie
pasowali do obrazów wrogiego Iranu aplikowanych przez CNN. W mojej
głowie rozumienie pojęć właśnie się aktualizowało. Nagle
zdałem sobie sprawę, że imperializm nie jest przeciwwagą
komunizmu, zaś krytyka Iranu, tak notoryczna w zachodnich mediach
jest jedynie propagandą interesów podupadającego imperium
amerykańskiej buty. Polityczno-religijne igraszki dużych i upartych
mają swoje konsekwencje. Ci żołnierze jeszcze przez wiele lat po
zakończeniu służby wojskowej nie będą mogli opuścić ojczyzny.
Do
Teheranu postanowiłem powrócić pociągiem. Tak dla urozmaicenia. W
holu ogromnego budynku stacji byłem jedynym obcokrajowcem. Ustawiłem
się w pierwszej lepszej kolejce. Łatwość, z jaką kasjerka
posługiwała się tą swoją wyedukowaną angielszczyzną oraz to,
że podczas całej podróży z żadną kobietą nie zamieniłem
jeszcze ani słowa, zachęcały do przekroczenia norm społecznych.
Czasu było niewiele. Zacząłem ją wypytywać o jakieś nieistotne
sprawy, żartować. Piłeczki, które jej podkręcałem,
odbijała sprawnie i bez wahania. Nie musiałem się powtarzać. W
rzeczywistości zdominowanej przez męski punkt widzenia kobiety
muszą być ambitne. Ponad wszystko pragną wiedzy, w którą
inwestują całą swoją powagę. Chcąc w otoczeniu mężczyzn
wodzić intelektualny rej, muszą ustawicznie kierować się sprytem,
żeby w konsekwencji móc wodzić ich za nos.
-What
good? Iran good or Lahistan good? - zapytał umundurowany wąsacz. Władał angielskim najbieglej z całej trójki. Gdy
nastrój panujący w kolejowym komisariacie nieco już zelżał, dotarło do mnie, że tam przy kasie chyba poczułem się zbyt swobodnie. Teraz odpowiadałem przed
trzema policjantami. Jeden wertował mój paszport, a drugi brylował a trzeci siedział i patrzył.
-Lahistan
good. Iran veeeery good! - odpowiadałem z pięć razy na to samo
pytanie ku uciesze mundurowych.
Rozpoczęło
się groźnie, a skończyło na herbacie. Atmosfera, w jakiej
opuszczałem komisariat przypominała bardziej zakończenie
oficjalnej wizyty państwowej. Zdecydowałem, że na przyszłość
nie będę zadawał pytań kobietom w miejscach użyteczności
publicznej.
Na
peron wchodziło się jak do samolotu. Kontrola biletów, bramki.
Wspólne czekanie na podstawienie pociągu. Wspólny wymarsz na peron. Nastał wieczór a rozmowy w przedziale wciąż się nie
kleiły. Umościłem sobie legowisko i odpłynąłem w sen chłodzony
równomiernym powiewem z klimatyzatora pod sufitem. Obudził mnie
dłuższy bezruch. Staliśmy w środku pustyni, na horyzoncie której
rysowały się jakieś góry.
Dla
zabicia czasu, naładowani energią nocy przespanej w chłodnej
kuszetce, postanowiliśmy się czegoś o sobie dowiedzieć. Nasza
głośna rozmowa przyciągnęła pasażerów z innych przedziałów.
-What
job? - zapytał ktoś stojący w korytarzu. Próbowałem
wyjaśnić, że wokalista jazzowy. Bezskutecznie. Arabskie słowa
kompletnie się nie sprawdzały. Zdecydowałem się więc na krótką
prezentację. Chwilowa, pełna konsternacji cisza była jej pierwszą, łagodną konsekwencją. Całe towarzystwo zamarło a
potem parsknęło śmiechem, rechocząc jeszcze przez chwilę.
Omówili coś przekrzykując się nawzajem, po czym wydelegowali
reprezentanta, żeby mi pokazał, o co śpiewaniu chodzi. Coś tam
pojęczał na religijną nutę w rytm miarowo klaszczących pasażerów
z przedziału. Żeby zachować towarzyski fason, też go wyśmiałem.
Podróż minęła nam wesoło i przyjaźnie.
W stolicy
żagle napędzające kadłub mojego podróżniczego zapału
obezwładniła flauta. Nie chciało mi się ani zwiedzać ani szukać
hotelu. W ciągu zaledwie pięciu dni mojej irańskiej podróży,
poczułem się na tyle pewnie, że zacząłem rozważać spędzenie
nocy na ławce w parku. Póki co, bez żadnego celu ruszyłem przed
siebie.
Wyróżniający
się pośród morza paykanów linią, kolorem i szykiem peugeot
zatrzymał się tuż obok mnie.
-Szukam
dworca autobusowego - odrzekłem zapytany, czy nie potrzebuję
pomocy. Posługujący się nieskazitelną angielszczyzną kierowca,
sprawiał wrażenie najbardziej ogarniętego z całej trójki. Na
tylnym siedzeniu miejsca wystarczało dla mnie i plecaka. Ten, obok,
którego usiadłem był małomówny.
-Majątku
– tłumaczył kierowca, kim jest mój współpasażer - dorobił się na handlu narkotykami w
Japonii.
Wygodne
siedzisko samochodu sprawiało, że obojętniałem na wszystko,
czując jak tężeje we mnie potrzeba poddania się dyktaturze ciepłej ręki
przewodnika. Zaproszenie na imprezę w górach przyjąłem bez
wahania.
Dziewczyny,
które do nas dołączyły, ich karykaturalne tańce bez nakryć
głowy i nerwowy dyskomfort, z jakim skupiały się na reakcjach
zgorszonych ich zachowaniem przechodniów, którzy również chcieli
spędzić to wolne popołudnie w zgodzie z wpojoną im wizją
wolności i spokoju. Ot jak spędziliśmy ten kilkugodzinny piknik
nad rzeczką.
Z
Chłopakami pożegnałem się na dworcu. Kontaktów nie wymienialiśmy. W oczekiwaniu na wieczorny autobus do Asztary jeszcze
przez chwilę buzowały we mnie najświeższe wspomnienia.
Wpadając
za horyzont, słońce, niczym ogromny wir, zasysało otulającą
miasto od zachodu wielką, pomarańczową łunę. Muezzini
dogmatycznym zawodzeniem żegnali tlące się resztki dnia. W
wieczornym skupieniu ich głosy rozbrzmiewały majestatycznie.
Rozpływały się w ciepłym, wieczornym powietrzu popadając w
niebyt wraz z więdnącą czerwienią ostatnich podrygów słonecznego
blasku by na dobre oznajmić nadejście nocy.
Autobusy z
Teheranu odjeżdżają we wszystkich kierunkach co godzinę. Wczesnym
rankiem znalazłem się w miasteczku na granicy, w którym
rozpocząłem swoją perską przygodę. Kupiłem podpłomyk i
skierowałem się w stronę przejścia. Irańska celniczka pobieżnie
przejrzała mój paszport, po czym odprawiła mnie „na odsieb”
wskazując Północ. Podczas azerbejdżańskiej kontroli wszystko
szło gładko dopóki informacja, że jestem z Polski nie rozniosła
się wśród celników z sąsiadujących kanciap. Polska drużyna
dzień wcześniej pokonała Azerbejdżan jeden do zera. Początkowo
żartobliwa sytuacja, nagle straciła swój pierwotny kontekst oparty
na kurtuazyjnej wymianie dowcipów. Kiedy dotarło do mnie, że jeden
z umundurowanych i uzbrojonych urzędników w przegranej dopatruje
się narodowej hańby, a ja jestem przedstawicielem tych, co
odpowiadają za ten mizerny stan azerskiej dumy narodowej, straciłem nastrój do żartów.
-Znajesz -
spuentował swój długi monolog starszy celnik, gdy ja już na dobre zamieniłem się w słuch.
-Na
sljeduścij raz nużna praigrat!
Komentarze
Prześlij komentarz