Azerbejdżan/Iran 2007: Następnym razem trzeba przegrać!

Powoli robiło się zimno. Podniecenie pierwszych godzin podróży w blasku jesiennego słońca odeszło w niepamięć. Październikowy wieczór na stacji w Wuppertalu nie zapowiadał atrakcji. Ruch bynajmniej nie tężał, a do przebycia jeszcze szmat drogi. Już tylko samochody na miejscowych rejestracjach tankowały przed powrotem do domu. Stacja jakaś trefna - mała i choć przy autostradzie to w sumie zakamuflowana. Żadnej restauracji czy motelu. Dystrybutory, kible, przekąski i napoje. Chwilowy przystanek do tankowania z konieczności. Gdy wskazówki zegara zbiegły się na dwunastce a temperatura spadła do trójki beznadzieja już od jakiegoś czasu bezwstydnie obściskiwała mnie w swych zaborczych ramionach.
Po kwadransach kompletnego bezruchu dłużących się w nieskończoność nadjechał niewielki pojazd. Rozklekotany ford fiesta na berlińskich rejestracjach. Jego kierowca, młody chłopak o ciemnej karnacji szybko zatankował i wypił kawę.
-Nie ma problemu – odparł po angielsku zapytany czy zabierze mnie do Liège.
-Jestem z Persji - wyjaśnił z nutą powagi i domieszką dumy, widząc znaki zapytania w miejscu, gdzie normalnie mam źrenice. Elektryczne zwarcie skojarzeń mimowolnie zastąpiło je obrazami. Iran - hordy nienawistnie toczące pianę z ust już na samą myśl o Zachodzie, co odwrócił się od Boga i prawdy nigdy nie wstępując na "drogę prostą".
Zauważyłem, że na tylnym siedzeniu śpi drugi mężczyzna. Ruszyliśmy w noc. Kolorowe światełka kontrolek panelu w przytulnej kabinie samochodu, równomiernie przesuwająca się pod kołami powierzchnia autostrady wyściełanej odblaskowymi pasami hipnotyzowały. Ten starzec ze zmierzwioną siwą brodą, odziany w owczy sweter był ojcem kierowcy. Żeby odwiedzić syna, pierwszy raz w życiu opuścił Iran. Podróżowali nocą, bo chłopak chciał mu pokazać Paryż o świcie.
Pod wskazany adres hotelu w Brukseli dotarłem jeszcze prze południem. Całodobową, autostopową czujność zrekompensowałem prawie całodobowym snem. Rano, po śniadaniu, wyruszyłem w miasto, żeby rzucić okiem na stolicę Europy i dokonać własnej oceny zawartego z Unią sojuszu. Nawet pobieżne oględziny dworca centralnego dały mi solidne podstawy do niepokoju.
Klub zapakowany był po brzegi. Ciasno ustawione stoliki i mrowie tłoczących się pod barem ludzi podkręcały poziom twórczej adrenaliny. Konkurs wokalistów jazzowych był od kilku lat organizowany w zabytkowym centrum miasta. Naszprycowany emocjami, muzyczną części występu przeplatałem gawędą o autostopowej podróży. Bułagarsko-belgijskie trio bardzo mi sprzyjało. Tego wieczoru zaliczyłem swoje pierwsze standing ovation. 
O koncercie w brukselskim klubie powoli zapomniałem, choć wciąż czekałem na gażę-nagrodę za wygraną w konkursie. Przynosząc mi pieniądze i przychylność dziennikarskiego słowa, na wieczność pozbawiła mnie perspektyw na tak miło zapowiadające się przyjaźnie z pozostałą grupą jego uczestniczek. Konkursy! Nie ma w nich krzty niewinności. Przegrani rzadko godzą się z tą niby merytoryczną, upublicznioną oceną, że oto ich niższość stała się faktem. Zostali odrzuceni, pominięci. Przegrani, choć w konkursie wzięli udział na własne życzenie, do swojego życia powracają ze skrywanym niesmakiem oraz rozdętą determinacją, żeby ten niechlubny epizod wymazać z pamięci i nigdy o nim w swoich zawodowych biografiach nie wspominać.
Gdy nadszedł mail z Azerbejdżanu z zaproszeniem na festiwal do Baku, wyjaśniający, że polecił mnie Paul-organizator z Brukseli, dorzuciłem je do puli pozytywnych konsekwencji werdyktu jurorów.
Perspektywa wyjazdu bardzo była mi na rękę. W owym czasie od ponad półtorej roku uczyłem się arabskiego jak opętany i praktycznie w głowie miałem czyściutki islam. I choć Azerbejdżan jest tak muzułmański jak Polska katolicka, był przecież pierwszym krajem spod znaku półksiężyca, do którego miałem pojechać i do tego zagrać w nim koncert. Wiedziałem, że Morze Kaspijskie, że ropa, że Karabach, że kawior. Najistotniejsze było jednak to, że Azerbejdżan na południu graniczy z bardzo muzułmańskim Iranem, który nagle znalazł się w zasięgu ręki.
Iran jest dla ultra szyizmu tym czym Arabia Saudyjska dla skrajnego sunnizmu. Obowiązuje tam twarda odmiana szariatu, która nakazuje kamienowanie za cudzołóstwo, czy karę śmierci za uporczywą bezmyślność w obchodzeniu się z alkoholem.
Żurek, wielbiciel podróży po bezdrożach, któremu jeszcze nie udało się dotrzeć chyba tylko na Antarktydę, zapewnił mnie, że nie ma mowy o żadnym szaleństwie, o czym ostatecznie przekonała mnie lektura Lonely Planet. Ujrzałem wyraźnie zielone światło. O swoich planach od razu poinformowałem kolegów z zespołu, proponując wspólną przygodę. Powody, dla których musieli mi odmówić posypały się jak pszenica z wora we młynie.
-A jak się tam dogadamy?
-Stary, zabiją nas!
-A jak nas porwą?
-Mam rodzinę, więc nie bardzo mogę ryzykować...
Nie chciałem ich winić. Sam dopiero co przepracowałem swoje własne obawy. Czekała mnie samotna podróż w nieznane.
Z załatwieniem wiz uporałem się w trzy tygodnie. Byłem gotowy. Do Azerbejdżanu przyleciałem przez Wiedeń. Kabul, Rijad – oznajmiały tablice odlotów na lotnisku imienia starego Aliyeva - założyciela dynastii, której już trzecie pokolenie przysposabiało się do utrzymywania kontroli nad rodzinnym biznesem zwanym Azerbejdżanem.
W tłumie oczekujących przy wyjściu na hale główną ujrzałem kartkę ze swoim nazwiskiem. Niski, śniady, szczupły mężczyzna w czarnym garniturze zaprowadził mnie do ciężkiego mercedesa klasy wypas. Kraina ropy naftowej i kawioru! Popołudniowy soundcheck i koncert zagrany w olbrzymim, bajecznie zlokalizowanym amfiteatrze szybko przekonały mnie, że sformułowanie „kaukaska logistyka” nigdy nie odniesie się pochlebnie i z powagą do stylu organizacji pracy typowego dla Kaukazu. Chłopaki opuścili Baku samolotem jeszcze przed porannym wezwaniem na modlitwę. Ja, zjadłszy na obiad baranie jaja udałem się taksówką na miejsce, z którego odjeżdżał autobus do Teheranu. Jeden dziennie. 
Baku jest potwornie drogim miastem. Dużo droższym od Warszawy. Chcąc wydać dwadzieścia manatów, wystarczy pomyśleć, że każdy manat to euro. To od razu racjonalizuje zapał do dalszego wydawania.
Taksówkarz wysadził mnie w sercu jakiegoś monstrualnego blokowiska, które jak okiem sięgnąć przypominało zamieszkały plac budowy. Trzydziestoklatkowe dwudziestopiętrowce afiszowały się barwnym kalejdoskopem suszących się po balkonach ciuchów. W oddali widniała samotnie stojąca buda, a przy niej autobus na irańskich blachach, obok którego kilku mężczyzn rżnęło w karty. Podszedłem bliżej omijając pobliskie rumowisko i łamaną ruszczyzną wyjaśniłem, o co mi chodzi.
-Pasport! – zakomenderował ni to po rusku ni to po angielsku mężczyzna koło trzydziestki. Zawahałem się przez moment, po czym niepewnie wręczyłem mu dokument. Ten wstał i wyszedł, pozostawiając mnie na pastwę brzęczenia świetlówki i milczącego towarzystwa nieogolonych karciarzy o wielkich bebechach. 
-Pasport? – zapytałem wspierając się gestykulacją, zaniepokojony zbyt długą  rozłąką z jedynym posiadanym dokumentem. Ściskająca karty dłoń bełkoczącego coś po persku grubasa wskazała drzwi wyjściowe.
Wnętrze autobusu przypominało przymkniętą wiekiem, ogromną trumnę. Siedzący za kierownicą mężczyzna robił jakieś notatki wertując wnikliwie małą książeczkę - mój paszport! Z ulgą zapłaciłem za bilet. Do odjazdu pozostało kilkanaście minut. Opuszczaliśmy Baku, mimo, iż większość miejsc w autobusie była pusta. Imponująca architektura przeinwestowanego centrum stolicy pozostała za naszymi plecami i w moich wspomnieniach. W miarę jak postępowaliśmy w głąb kraju, krajobraz powoli zmieniał się w bardziej niedoinwestowany. Mijaliśmy chude kozy, popadające w ruinę domostwa, chyboczące się na rozklekotanych zawieszeniach stare moskwicze. Mimo to, czujność ojca narodu, którego wizerunkami oblepione były przydrożne bilbordy rozpościerała swe opiekuńcze ramiona i nad tą z pozoru zapomnianą przez Allaha krainą.
Około trzeciej nad ranem autobus zwolnił kołysząc się na wyboistej, wiodącej przez jakieś pustkowia drodze, po czym zastygł w bezruchu. Ucichł silnik. Zgasły światła. Zapadła gęsta ciemność, której początkową ciszę powoli dominowało chrapanie kilkunastu mężczyzn śpiących w fotelach i na podłodze. Nie mogąc zasnąć samotnie siedziałem w mroku. Nie rozumiałem, dlaczego stoimy. Nie wiedziałem jak długo to potrwa. W ogóle przestałem rozumieć, dlaczego się tu znalazłem. Sygnały generowane przez chrapiących tężały wraz z zapachami. Popuszczały skarpety, pachy, wszystko, co mogło popuścić. To chyba ostatecznie teleportowało mnie do krainy snu.
Poranek przywitał nas słoneczny i upalny. Było jakoś po ósmej. Blask słońca po kilkugodzinnej drzemce pobudzał do zainicjowania jakiejś gadki szmatki. Jeden z pasażerów wyjaśnił mi po rusku, o co chodzi, odradzając przy tym robienie zdjęć. Wsjo jasna. Granicę otwierali dopiero o dziewiątej. 
Zabraliśmy swoje bagaże i odprowadzając wzrokiem autobus oddalający się w nieznanym kierunku, potulnie czekaliśmy bez określonego celu. Kierowca pojawił się znienacka i dał znak do odjazdu. Pasażerowie znużeni dwugodzinnym biciem piany poderwali swoje bagaże. Zadziwiająco silna dłoń chwyciła mnie za ramie zanim zdążyłem ruszyć w ślad za innymi. 
-Dawaj! Paszli! – rzucił głosem nie przywykłym do sprzeciwu ten urzędnik państwowy niskopienny, odziany w postrzępiony tu i ówdzie uniform. Teraz, korzystając z pośpiechu, z jakim pozostali pasażerowie przygotowywali się do odjazdu wkręcał mnie w swój własny teatr. Mijaliśmy kręte korytarze. Wspinaliśmy się po schodach. Jego ciągłe ponaglanie potęgujące atmosferę popłochu odbierało zdolność racjonalnej analizy sytuacji. Kanciapa na końcu korytarza rozmiarem przypominająca sracz bez pisuaru ujawniła cel całej tej nerwowej bieganiny. 
-U tiebia pjat dolaraw jest? – pociągnął z grubej rury chybaoficer, nadając słowom powagi w tej czapce z olbrzymim rondem, takiej jak do ruskich galowych mundurów.
Autobus gładko przemierzył rzeczkę, zasieki wzdłuż betonowych murów docierając do stanowiska strzelców uzbrojonych w ciężką broń maszynową. Wjeżdżaliśmy do Iranu. Biały terminal kontroli celnych – symbol nieskazitelności, ale również nieomylności moich nowych gospodarzy stawiał na baczność. Zelektryzowany czyniłem ostatnie korekty zachowań przywleczonych ze świata zachodu. Przed bramą wejściową jakieś kobiety w pośpiechu owijały głowy chustą. Grupy ludzi nerwowo przepakowywały ogromne torby. Zrozumiałem, ze czas ubrać długie spodnie. Za skuteczne przeprowadzenie odpraw celnych najwyraźniej odpowiedzialne były kobiety. Mężczyźni zajmowali się nadzorowaniem ich pracy. Granicę po irańskiej stronie przekroczyłem bez żadnych fajerwerków. Zero kontroli osobistej, czy przesłuchiwania w zacisznym pokoiku. Astara!
Na ulicy przylegającej do terenu przejścia granicznego, od razu obskoczyli mnie cinkciarze. Kierowca autobusu czekał na nas spokojnie popalając pety. Szybka transakcja na gębę i z ręki do ręki. Nawet nie wiedziałem, jaki obowiązuje kurs. Opuszczaliśmy to pełne życia miasteczko udając się wzdłuż Morza Kaspijskiego na południe, do Rasztu. Inny świat. Przepastne doliny, na dnie których ciągnęły się kręte nitki krajowych dróg i pola ryżowe. Atmosfera w autobusie stała się bardzo towarzyska. Wręcz braterska. Posiłek zjedliśmy wspólnie, dzieląc się jedzeniem i rachunkiem. Pełne smaku, napakowane słońcem smażone pomidory, ryż i baranina. Gdy wieczorem wysiadaliśmy na jednym z czterech gigantycznych dworców autobusowych Teheranu rozstawaliśmy się jak grupa dzieci powracająca z kolonii letnich w Andrychowie. W uściskach i z uśmiechami na twarzy. Irańczyk, z którym kilka godzin rozmawiałem przez ruskiego „tłumacza” żegnał się ze mną niczym czuły kochanek. Z jednej strony w kraju, gdzie mężczyźni zwyczajowo manifestują swą przyjaźń prowadzając się za ręce odziani np. w wojskowe mundury trudno jest przyjezdnemu polegać na logice w interpretacji takiego pożegnania. Z drugiej zaś strony w świecie muzułmańskim, restrykcyjnie ograniczającym dostęp do kobiet, te powszechnie praktykowane sposoby okazywania przyjaźni pomiędzy mężczyznami bywają również tradycyjnie akceptowaną przykrywką dla zachowań homoseksualnych. Naiwni czy wyrachowani - wszyscy  równie łatwo mogą się tu pomylić.
W książce do perskiego mój nowy, irański przyjaciel zapisał mi swój adres. Odebrałem to jako zaproszenie na przyszłość. 
Mimo zmęczenia czułem się silnie pobudzony. Nie chciałem czekać. Szybka toaleta, zakup biletu. Stanowisko, z którego odjeżdżał mój autobus znalazłem bez problemu. Jechałem do Szirazu.
Czternastogodzinna podróż przez kamieniste, pustynne doliny centralnej Persji przeniosła mnie w strefę upału, pod wpływem którego miasta sprawiały wrażenie wymarłych. Sziraz był jednym z takich miast. Ulokowany pośród skalistych gór wyglądem przypominających krajobraz Marsa w kolorze kawy z mlekiem jest na tym pustkowiu istną metropolią. Autobus stromo zanurzał się w głąb miasta. Otaczały nas budynki, których kolorystyka była już tylko kontynuacją barwy pustyni. Smażąc się w podzwrotnikowym słońcu, skorupy wszędobylskich paykanów (irańskich odpowiedników naszego malucha) zażywały żarowej kąpieli w bezlitosnych promieniach gwiazdy-żywicielki. Szybko udałem się taksówką do hotelu. Lonely Planet podpowiadał miejsca, sugerował ceny. Wziąłem prysznic i od razu wyruszyłem na Sziraz - kolebkę bahaizmu - najnowszej religii monoteistycznej - jednego z powodów mojej wizyty w Iranie.
Wszystkie wierzenia, religie odwołujące się do obiektów, bóstw czy absolutów zgodnie skłaniają się ku odmowie słuszności odmiennym przekonaniom. Unikając podejmowania prób zrozumienia, a tym bardziej interpretacji alternatywnych punktów widzenia pielęgnują jednocześnie nienaruszalność swojego tabu. Odmieńców toleruje się z pełną współczucia wyrozumiałością, politowaniem, pogardą czy agresją. Ci, co dzierżą pochodnię strażników jedynie słusznej ścieżki, w taki czy inny sposób patronizują tych, którzy poza koalicjami miotają się w poszukiwaniu własnej recepty na życie.
W kwestiach obrzędowości, tradycji czy czczonych postaci wielkie religie dalekiego wschodu - hinduizm czy buddyzm - niewiele łączy z religiami wywodzącymi się z południowo-zachodniego zakątka Azji, choć wszystkie w ogólnym zarysie odnoszą się do tych samych odwiecznych koncepcji. W oczywisty sposób różnice te dyktowane są odmiennością całego kulturowego anturażu. Oddawano przecież cześć rozmaitym bóstwom przy pomocy odmiennych obrzędów z zastosowaniem odmiennych strojów, liturgii, pokarmów, a wszystko to w rytmie odmiennych kalendarzy. Te elementy zawsze odróżniały i dzieliły, aby w konsekwencji poróżniać grupy o niezależnych tradycjach wyznaniowych, skazując je najczęściej na wzajemną ignorancje, jeżeli nie wrogość. 
Nawet cywilizacji zachodu, która dzięki chrześcijaństwu zaczęła otwierać się na nowatorską doktrynę heretyckiej sekty wywodzącej się z judaizmu, nauczającą o bezwarunkowej miłości i szacunku do bliźniego, trudno było zaakceptować bezmiar kulturowych różnorodności na tyle, aby przyjrzeć się staremu światu przez nowe okulary. Po części, dlatego, że doktryny w obronie własnych interesów takiemu otwarciu się sprzeciwiają, a po części, dlatego, że brak było alternatywy, która nie napawałby przerażeniem. Również z politycznego punktu widzenia odnajdywanie wspólnego mianownika nigdy nie leżało w interesie przywódców wielkich religii. Stąd nawet w dzisiejszym świecie, targanym konkurencją o wpływy poprzez wiarę, która nie zna granic administracyjnych (jedyny poza wiarą w moc sprawczą pieniądza, prastary przejaw globalizacji) wciąż trudno wyobrazić sobie, że mogą współistnieć różne acz równie wiarygodne drogi realizowania duchowych potrzeb człowieka. Równowartościowe. Wzajemnie niewykluczające się. Prowadzące do upragnionego zbawienia po śmierci poprzez doświadczenie pokoju za życia. Bez zbędnego bla, bla, bla.
XIX wieczna Persja stała się sceną wydarzeń będących zarzewiem zmian owego stanu rzeczy. Aby dokładniej zrozumieć jego genezę, warto przypomnieć sobie historię konfliktów religijnych, owocujących pełnym spektrum zarówno pozytywnych jak i negatywnych konsekwencji.
Chrześcijaństwo - początkowo zbuntowana sekta żydowskich heretyków, szybko podzieliło się na przeróżne odłamy ze względu na spory, co do natury Chrystusa, którym w 325 r. pozornie położył kres Sobór Nicejski I. Potępił on odszczepieńczy arianizm i sformułował chrześcijańskie wyznanie wiary uroczyście potwierdzając dogmat o bóstwie proroka pierwszych chrześcijan – Jezusa Ch.
Iluzoryczna jedność kościoła chybotliwie trwała przez wieki. Czarę tężejącej goryczy przelała zajadła dysputa o naturę Ducha Świętego doprowadzając do Wielkiej Schizmy Wschodniej.
W XVI wieku roszczenia grupy uznanej przez kościół katolicki za heretyków doprowadziły do rozłamu w ówczesnym kościele zachodnim. Zwolennicy reformacji nawoływali do zniesienia celibatu, przyjmowania komunii świętej w dwóch postaciach, odstąpienia kościoła od posiadania majątku oraz obalenia mitu o mocy sprawczej odpustów udzielanych przez kościół. Ten spór nie znalazł rozwiązania po dzień dzisiejszy.
Islam również nie pozostał wolny od tego typu konfliktów. Tuż po śmierci Proroka Muhammada, doszło do waśni na tle przywództwa ummy, jako że sam Prorok nie pozostawił w tej kwestii wyraźnych wskazówek. Ci, co  przekonani byli o prawie Abu Bakra, teścia samego Proroka, do przewodnictwa społeczności muzułmańskiej zostali nazwani sunnitami. Ci, którzy podążyli za 'Alim, zięciem Proroka, uznając go za jedynego prawowitego sukcesora i przywódcę muzułmanów nazwano szyitami.
Konflikt szyicko-sunnicki pociągnął za sobą niezliczoną ilość ofiar a wrogość, którą zrodził pomiędzy wyznawcami tej samej religii przetrwała próbę czasu. Wyznawcy największego odłamu szyizmu zwanego imamizmem do dziś oczekują przyjścia Mahdiego, swojej wersji mesjasza, za którego uważa się pozostającego w ukryciu, dwunastego imama.
Podziały zawsze były jednak impulsem dla powstawania i rozwoju alternatywnych idei. Niektóre rodziły się i szybko więdły, inne rozrastały się do rangi niezależnych nurtów religijnych. To właśnie niewielka, szyicka sekta o tradycjach imamickich, nazwana Shaihiyą od nazwiska jej głównego teologicznego autorytetu – perskiego Shaykha Ahmad-i-Ahsa'i, dała początek takiej idei. Za sprawą jej przywódcy ugruntowało się przekonanie o rychłym nadejściu Mahdiego. Shaykh Ahmad uważał, że cała wiedza o świecie powinna pochodzić z Koranu. W tym celu stworzył nowy, śmiały system interpretacji świętej księgi islamu oparty na intuicji. Jak się okazało zbyt śmiały. Jego autorytet szybko podważono.
Wraz z jego jego śmiercią w 1823 r. przywództwo w ruchu objął Siyyid Kázim, który zapowiedział rychłe nadejście Mahdiego. 23 maja 1844 niejaki Siyyid Alí-Muhammad, w bezpośredniej linii spokrewniony z prorokiem Muhammadem, ogłosił się, właśnie w Szirazie, wyczekiwanym, dwunastym imamem (Mahdim) i przyjął imię al-Baab oznaczające "Drzwi" a nawet "Wrota".
Siedemnastu innych uczniów Sayyda Kazima wkrótce, bo w pierwszych miesiącach po deklaracji al-Baaba, również uznało go za Mahdiego. To oni wraz z mułłą Husainem i samym Mahdim zostali określeni jako Letters of the Living, swego rodzaju babicki odpowiednik dwunastu apostołów. Pośród grupy pierwszych babitów, znalazła się jedna kobieta. 
Fakt ogłoszenia siebie Mahdim i nowym, bożym posłańcem był w oczach wyznawców nawet najbardziej postępowych sekt islamu krystalicznie czystym destylatem herezji. To oczywiście pociągnęło za sobą falę prześladowań al-Baaba oraz rosnącej w szybkim tempie grupy jego wyznawców. Urażeni poczuli się dosłownie wszyscy. W świecie islamu, była to deklaracja porównywalna do tej Chrystusa z czasów, gdy ogłosił siebie żydowskim Mesjaszem. Sześć lat prześladowań przyniosło śmierć około dwudziestu tysiącom babitów, zaś sam al-Baab został pojmany i stracony 9 lipca 1850 roku na oczach tysięcy gapiów. Według naocznych świadków (w tym również uczestniczących w egzekucji dyplomatów europejskich) al-Baab miał ocaleć podczas pierwszej salwy plutonu egzekucyjnego, a jego ciało fizycznie zniknęło. Odnaleziony i ponownie doprowadzony przed pluton egzekucyjny, tym razem muzułmański, został ostatecznie stracony. Jego zwłoki ocalone przez garstkę babitów, przetransportowano potajemnie przez Esfahan, Bagdad, Damaszek, Bejrut i Akkę do Hajfy, gdzie obecnie znajduje się jego mauzoleum oraz Światowe Centrum Baha'i.
Geneza bahaizmu związana jest z działalnością mirzy Alego Husajna Nuri, który jako wyznawca babizmu został wydalony z Persji i osiadł w Bagdadzie w 1852 roku. Tam 21 kwietnia 1863 roku podczas spotkania w gronie rodziny ogłosił się zapowiedzianym przez al-Baaba nowym prorokiem i przyjął przydomek Bahá'u'lláh (Blask Boga). Szybko zdołał przekonać do siebie lokalnych współwyznawców i założył nową, odrębną od babizmu wspólnotę religijną zwaną bahaizmem. Ruch, co istotne, uzyskał również poparcie grupy zamożnych kupców, dzięki którym rozpowszechnił się na Bliskim Wschodzie. Podobnie jak babizm, bahaizm został przez świat islamu przeklęty. Bahá'u'lláh ogłosił się przecież spadkobiercą i kontynuatorem nauk Buddy, Kriszny, Zaratusztry, Mojżesza, Chrystusa czy Mahometa oraz kolejnym bożym posłańcem z przynależnym sobie miejscem w panteonie proroków i filozofów wielkich religii. Tak oto skazał się na banicję. W 1868 roku Bahá'u'lláh za głoszone poglądy został internowany przez władze tureckie i po latach spędzonych w więzieniu zmarł w 1892 roku.
Po jego śmierci duchowym przewodnikiem bahaizmu został Abbas Effendi, syn proroka, który przyjął imię Abdul Baha. To właśnie jego wyznaczył Bahá'u'lláh na spadkobiercę zaszczytnego monopolu. Jego interpretacje objawień ojca weszły do kanonu świętych pism bahaitów. Nowy przywódca religijny początkowo więziony wraz z ojcem, rozpoczął dynamiczną działalność misyjną. W latach 1911-1913 podróżował do Europy, Indii i Stanów Zjednoczonych, gdzie pozyskał wyznawców spoza kręgu kultury islamu. Mówi się, że sama Maria Rumuńska przyjęła bahaizm. Legendarny jazzman Dizzy Gillespie był bahaitą.
Dzięki swej przedsiębiorczości i w zamian za odstąpienie od krzewienia bahaizmu na terenie Izraela, Abbas Effendi zdołał zorganizować w Hajfie centrum życia religijnego nowopowstałej religii.
Następcą Abbasa Efendi został wnuk Bahá'u'lláha, Shoghi Efendi Rabbání, który przyjął przydomek Strażnika Bożej Sprawy (Valí 'Amr'ulláh). Uzyskawszy wykształcenie w Oxfordzie zajął się rozbudową struktury administracyjnej bahaizmu oraz monumentalnym dziełem przetłumaczenia objawień swego dziadka. W 1957 roku, po śmierci Shoghiego Efendi monopol na jednoosobowe przywództwo całego ruchu religijnego przechodzące z ojca na syna został ostatecznie przełamany. Powołano do życia Powszechny Dom Sprawiedliwości z siedzibą w Hajfie pod przewodnictwem wybieranego co pięć lat dziesięcioosobowego kolegium. Jednym z jego głównych zadań jest formułowanie nowych doktryn w oparciu o pisma Bahá'u'lláha oraz uznane za objawienia pisma al-Baba.
Bahaicki pogląd na wiarę zawiera się w stwierdzeniu, że istnieje tylko jedna religia, której odwieczne i niepowtarzalne prawdy były, są i będą objawiane progresywnie, metodami korespondującymi z poziomem duchowo-intelektualnego rozwoju człowieka. Według tej koncepcji wszystkie znane religie świata czczą tego samego Boga. Różnice pomiędzy poszczególnymi religiami wynikają z faktu, iż objawienia były zsyłane w na różnych etapach rozwoju ludzkości i w różnych rejonach świata, często na tyle odległych, iż wzajemne interakcje pomiędzy wyznawcami poszczególnych wierzeń były niemożliwe. Stąd cała różnorodność i daleka ich odmienność. Bahaizm dąży do ostatecznego ustanowienia tej jednej, odwiecznej i monoteistycznej religii światowej.
Czytając Wikipedię, dowiadujemy się, że główne prawdy wiary i normy życia wyznawców bahaizmu zawierają się w dwunastu zasadach, z których najważniejsze to jedność rodzaju ludzkiego, niezależność w poszukiwaniu prawdy, zniesienie wszelkich przesądów, zgodność religii z wiedzą, równość płci, powszechny język pomocniczy (wybór padł na esperanto), powszechna edukacja, duchowe rozwiązanie problemów gospodarczych, religia powszechna, zbudowana na wspólnej bazie wielkich religii oraz unia światowa rządzona przez przedstawicieli wszystkich narodów.
Bahaizm w naturalny sposób zaczerpnął z tradycji islamu, choć niektórym z nich się przeciwstawił. Znamienne jest, iż rola bahaizmu nie polega na krytyce zastanego dziedzictwa duchowego, doktryn i wierzeń starszych religii. Misją bahaizmu jest raczej racjonalna reinterpretacja owego dziedzictwa w świetle najwspółcześniej sformułowanych prawd wiary.
Bahaizm, wzorem chrześcijaństwa, zachował zatem wiarę w Ducha Świętego, choć zaprzeczył faktowi cielesnego zmartwychwstania Chrystusa, opowiadając się za zgodnością religii z wiedzą. Zgadza się tu z wersetem koranicznym, który również zaprzecza jego zmartwychwstaniu, a jedynie wspomina o „podniesieniu” go przez Boga. Bahaizm, wzorem islamu, pozostał wierny nakazowi abstynencji. Jakiekolwiek używki doprowadzające do upojenia, czyli stanu, w którym realna ocena rzeczywistości jest utrudniona lub niemożliwa są bahaitom zakazane, a za najbardziej szkodliwą z używek uważa się marijuanę. Bahaizm podważył również słuszność poligamii, reinterpretując wersety Koranu, według których poligamia jest dopuszczalna pod warunkiem, że żony doświadczą równego traktowania ze strony męża. Punkt widzenia bahaitów sugeruje błąd logiczny muzułmańskich egzegetów. Sprawiedliwość jest bowiem ideałem, a ideał z natury rzeczy jest niemożliwy do osiągniecia. Koran zgodnie z tą logiką de facto zakazuje poligamii. Do kwestii cudzołóstwa Bahaici podchodzą podobnie jak chrześcijanie czy muzułmanie. Za cudzołóstwo uważa się kontakty seksualne przed oraz pozamałżeńskie.
O ile współczesne chrześcijaństwo niereformowane z całą pewnością postrzega sakramenty małżeństwa i kapłaństwa za nieodwracalne, bahaizm jest wyraźnie kontynuatorem reformatorskiego ducha islamu. W ramach swej koncepcji jednej religii, pozwala na rozwody poprzedzone „rokiem cierpliwości”. Bahaizm nie posiada również duchowieństwa.
Oczernianie, szkalowanie lub obmawianie jest przez bahaitów uważane za najcięższy z występków. Współczesne chrześcijaństwo katolickie głosem papieża Franciszka mówiącego, że "obmawianie innych i plotkowanie zabija" najwyraźniej nawiązuje do poglądu od dawna już promowanego przez Bahaitów.
Pochówek w bahaizmie jest silnie związany z tradycją islamu. Zmarli chowani są głową w kierunku kibli, którą w tym przypadku jest Akka - miejsce spoczynku Bahá'u'lláha. Tam też zwracają się codzienne, obowiązkowe modlitwy bahaitów. Pogrzeby są jedyną okazją do sprawowania kultu w gronie współwyznawców. Ciał się nie kremuje. 
Podobnie jak w islamie i chrześcijaństwie bahaici wierzą w nieśmiertelną duszę. Twierdzą jednak autorytatywnie, iż nie jest możliwe realne przedstawienie obrazów życia po śmierci, przecząc tym samym sielankowym opisom raju czy zatrważającym wizjom piekielnych katuszy. Bahaici wierzą, że dusza może kontynuować swój rozwój po śmierci. Podróżując poprzez wiele światów nieustannie zbliża się do Boga. Zdolność do odbycia tej podróży jest synonimem raju. Pojęcie grzechu w bahaizmie nie istnieje. Życie w grzechu, czy jak kto woli ignorancji to stan odwrócenia się od Boga. Prowadzi on do spowolnienia lub w skrajnych przypadkach stagnacji na ścieżce rozwoju duchowego. Taka postawa za życia kontynuuje się po śmierci, utrudniając lub wręcz uniemożliwiając duszy pośmiertną, rajską wędrówkę. Ten stan oddalenia od Boga jest dla bahaitów odpowiednikiem piekła. Bahaizm nie jest kontynuatorem muzułmańskiej wiary w dżinny czy anioły. Doktryna bahaicka utrzymuje, iż istnieją tylko trzy rodzaje bytów. Bóg, jego manifestacje oraz ludzie. Życie człowieka rozpoczyna się w momencie zapłodnienia. Wtedy też rodzi się dusza. Dusze posłańców bożych istnieją w zaświatach przed wstąpieniem w ciało poczętego embrionu, zaś Bóg jest wieczny. Można powiedzieć, że anioł to dusza, która na skutek wędrówki doświadczyła bliskości Boga.
Każdy bahaita zobowiązany jest do przestrzegania postu przez dziewiętnaście dni w roku, czyli przez bahaicki miesiąc. Post, podobnie jak w islamie, rozpoczyna się o zachodzie słońca i trwa aż do świtu. Jest to czas refleksji i rozliczenia swoich postaw.
Rozdawanie jałmużny jest w bahaizmie potępiane, choć pomoc ludziom niepełnosprawnym czy chorym jest zalecana. Rozdawanie jałmużny ludziom zdrowym, zdolnym do pracy jest wspieraniem „patologii wegetacji”, działaniem, które w istocie promuje bezczynność i utrwala stagnację.
Bahaici, wzorem muzułmanów odwiedzają swoje najświętsze sanktuarium – letnią rezydencję Bahjí, położoną na terenie Akki, gdzie w 1892 r. zmarł Bahá'u'lláh. Tam też wierni mogą zobaczyć jego zdjęcie. Bahaizm, podobnie jak islam, zabrania portretowania swojego proroka. Pielgrzymka w bahaizmie jest obowiązkowa dla wszystkich, którym zdrowie lub sytuacja finansowa na to pozwala. Działania struktur administracyjnych są w całości finansowane z datków współwyznawców z całego świata, a przyjmowanie darowizn od ludzi innych wyznań jest zakazane. Każdy bahaita jest moralnie zobowiązany do opłacania tzw. „hukuku-l-lah”. Polega to na przekazaniu na potrzeby wspólnoty równowartości 19% wszystkich wydatków przeznaczonych na zagwarantowanie sobie luksusu. W islamie jest to 1/40 lub 2,5% dochodów. Nakaz ten odwojuje się do jedynie sumienia wyznawców, a jego nieprzestrzeganie nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji administracyjnych, co najwyżej naraża na pogardę co bardziej małostkowych współwyznawców.
Bahaizm wzorem starszych religii monoteistycznych przyjął strategie wymierzoną w utrwalenie, zmonopolizowanie a w rezultacie zglobalizowanie własnego poglądu na to, czym powinna być zdrowo funkcjonująca religia. Chrześcijaństwo uznaje Chrystusa za "drogę, prawdę i życie", islam Muhammada za "pieczęć proroków" i to po wsze czasy. Bahaizm, czerpiąc naukę z nieugiętej postawy starszyzny znalazł furtkę w głoszonej przez siebie zasadzie progresywnego objawienia. Zgodnie z jego naukami, następny prawowity prorok nie pojawi się wcześniej niż za tysiąc lat.
Bahaizm w Iranie jest oficjalnie zakazany, a jego wyznawcy mniej lub bardziej aktywnie prześladowani. Ich status podobny jest do tego chrześcijan z czasów, gdy ich nowonarodzona religia wciąż uważana była za heretycką sektę, założoną przez nieznanego jeszcze wtedy historii żydowskiego apostatę.
Moje poszukiwania jakichkolwiek śladów bahaizmu w jego kolebce-Szirazie spełzły więc na niczym

Po południu zjadłem coś z Polakami napotkanymi w hotelowym korytarzu.  
-Przyjechaliśmy do Iranu na dziwki – chełpili się celem swojej wyprawy. 
Zmęczony ich towarzystwem, czterdziestogodzinną podróżą z Baku oraz godzinami spaceru w prawie pięćdziesięciostopniowym upale wróciłem samotnie do hotelu. Rozbuchana żarem słońca i emocji głowa nie pozwała zasnąć. Zapadał mrok. Tężał gwar. Wiercąc się w półśnie, w mokrej od potu pościeli, przez okno hotelowego pokoju na pierwszym piętrze wsłuchiwałem się w odgłosy dobiegające z ulicy. Całe miasto, wymarłe w godzinach popołudniowego upału, teraz zdawało się przeżywać rezurekcję. Szum wentylatora wplatał się w nawoływania sklepikarzy. Brzęczące silniki motorów mieszały się z muzyką dobiegającą z restauracji naprzeciw tak jak mój sen się mieszał z jawą. Cisza zapadła dopiero nad ranem. Bezsenna noc przypomniała mi smak samotności.
-Minie sporo czasu zanim wrócę – rozpaczałem w myślach, wpatrując się otępiale w plamy po zaciekach na suficie.
Miałem dość Szirazu. Rano spakowałem bety i złapałem taksówkę na dworzec autobusowy. Jeden dzień wystarczył, żeby zmęczyć się tym ponad milionowym, pustynnym skupiskiem ludzkich istnień. 
Kierowca Paykana śmiał się od ucha do ucha. Uparcie próbował mi coś wytłumaczyć. Nastawienie Irańczyków do przyjezdnych jest uderzające. Dużo się śmieją. Są chętni do pomocy i choć nie sposób się z nimi porozumieć to intencja tych komunikatów wysyłanych poza słowami jest jednoznacznie pozytywna. Na mijane w drodze powrotnej na północ krajobrazy zobojętniałem. Moja uwaga koncentrowała się na pasażerach. Mężczyzna siedzący obok mnie okazał się być lekarzem. Dzięki jego wyedukowanej angielszczyźnie gawęda naprawdę dobrze się kleiła. Gdy dojeżdżaliśmy do Esfahanu zaproponował mi kilkudniowy pobyt w jego rodzinnym domu. Zaskakujące! Podczas podbojów muzułmańskich islam został Persji narzucony. Zdominował kulturę niwecząc stare religie.  Eksporterzy islamu – Arabowie nigdy jednak do swoich domów nie zapraszają.
Popołudnie w Esfahanie spędziłem na Imam Square. Poszwendałem się w cieniu szczodrze oferowanym przez otaczające mnie meczety. Pod ich turkusowymi kopułami chwilę spędziłem na zabawie długim echem, zwracając na siebie uwagę dokładnie wszystkich zwiedzających. Naśladując biesiadujące na trawniku irańskie rodziny zajadłem jakąś „kulaszkę”. Kilku chłopaków przysiadło się do mnie na trawie. Od dłuższej chwili przyglądali mi się z zainteresowaniem.
-We are soldiers for Ahmadinejad – wyjaśnił w końcu ten, co się odważył.
Z niewinną zazdrością słuchali jak wymieniam amerykańskie miasta, które widziałem na własne oczy. Ci zachwyceni Zachodem młodzi żołnierze, powierzający mi sekret swojej krytycznej postawy wobec własnego państwa i przywódcy, nie pasowali do obrazów wrogiego Iranu aplikowanych przez CNN. W mojej głowie rozumienie pojęć właśnie się aktualizowało. Nagle zdałem sobie sprawę, że imperializm nie jest przeciwwagą komunizmu, zaś krytyka Iranu, tak notoryczna w zachodnich mediach jest jedynie propagandą interesów podupadającego imperium amerykańskiej buty. Polityczno-religijne igraszki dużych i upartych mają swoje konsekwencje. Ci żołnierze jeszcze przez wiele lat po zakończeniu służby wojskowej nie będą mogli opuścić ojczyzny. 
Do Teheranu postanowiłem powrócić pociągiem. Tak dla urozmaicenia. W holu ogromnego budynku stacji byłem jedynym obcokrajowcem. Ustawiłem się w pierwszej lepszej kolejce. Łatwość, z jaką kasjerka posługiwała się tą swoją wyedukowaną angielszczyzną oraz to, że podczas całej podróży z żadną kobietą nie zamieniłem jeszcze ani słowa, zachęcały do przekroczenia norm społecznych. Czasu było niewiele. Zacząłem ją wypytywać o jakieś nieistotne sprawy, żartować. Piłeczki, które jej podkręcałem, odbijała sprawnie i bez wahania. Nie musiałem się powtarzać. W rzeczywistości zdominowanej przez męski punkt widzenia kobiety muszą być ambitne. Ponad wszystko pragną wiedzy, w którą inwestują całą swoją powagę. Chcąc w otoczeniu mężczyzn wodzić intelektualny rej, muszą ustawicznie kierować się sprytem, żeby w konsekwencji móc wodzić ich za nos.
-What good? Iran good or Lahistan good? - zapytał umundurowany wąsacz. Władał angielskim najbieglej z całej trójki. Gdy nastrój panujący w kolejowym komisariacie nieco już zelżał, dotarło do mnie, że tam przy kasie chyba poczułem się zbyt swobodnie. Teraz odpowiadałem przed trzema policjantami. Jeden wertował mój paszport, a drugi brylował a trzeci siedział i patrzył.
-Lahistan good. Iran veeeery good! - odpowiadałem z pięć razy na to samo pytanie ku uciesze mundurowych.
Rozpoczęło się groźnie, a skończyło na herbacie. Atmosfera, w jakiej opuszczałem komisariat przypominała bardziej zakończenie oficjalnej wizyty państwowej. Zdecydowałem, że na przyszłość nie będę zadawał pytań kobietom w miejscach użyteczności publicznej.
Na peron wchodziło się jak do samolotu. Kontrola biletów, bramki. Wspólne czekanie na podstawienie pociągu. Wspólny wymarsz na peron. Nastał wieczór a rozmowy w przedziale wciąż się nie kleiły. Umościłem sobie legowisko i odpłynąłem w sen chłodzony równomiernym powiewem z klimatyzatora pod sufitem. Obudził mnie dłuższy bezruch. Staliśmy w środku pustyni, na horyzoncie której rysowały się jakieś góry.
Dla zabicia czasu, naładowani energią nocy przespanej w chłodnej kuszetce, postanowiliśmy się czegoś o sobie dowiedzieć. Nasza głośna rozmowa przyciągnęła pasażerów z innych przedziałów.
-What job? - zapytał ktoś stojący w korytarzu. Próbowałem wyjaśnić, że wokalista jazzowy. Bezskutecznie. Arabskie słowa kompletnie się nie sprawdzały. Zdecydowałem się więc na krótką prezentację. Chwilowa, pełna konsternacji cisza była jej pierwszą, łagodną konsekwencją. Całe towarzystwo zamarło a potem parsknęło śmiechem, rechocząc jeszcze przez chwilę. Omówili coś przekrzykując się nawzajem, po czym wydelegowali reprezentanta, żeby mi pokazał, o co śpiewaniu chodzi. Coś tam pojęczał na religijną nutę w rytm miarowo klaszczących pasażerów z przedziału. Żeby zachować towarzyski fason, też go wyśmiałem. Podróż minęła nam wesoło i przyjaźnie.
W stolicy żagle napędzające kadłub mojego podróżniczego zapału obezwładniła flauta. Nie chciało mi się ani zwiedzać ani szukać hotelu. W ciągu zaledwie pięciu dni mojej irańskiej podróży, poczułem się na tyle pewnie, że zacząłem rozważać spędzenie nocy na ławce w parku. Póki co, bez żadnego celu ruszyłem przed siebie.
Wyróżniający się pośród morza paykanów linią, kolorem i szykiem peugeot zatrzymał się tuż obok mnie.
-Szukam dworca autobusowego - odrzekłem zapytany, czy nie potrzebuję pomocy. Posługujący się nieskazitelną angielszczyzną kierowca, sprawiał wrażenie najbardziej ogarniętego z całej trójki. Na tylnym siedzeniu miejsca wystarczało dla mnie i plecaka. Ten, obok, którego usiadłem był małomówny.
-Majątku – tłumaczył kierowca, kim jest mój współpasażer - dorobił się na handlu narkotykami w Japonii.
Wygodne siedzisko samochodu sprawiało, że obojętniałem na wszystko, czując jak tężeje we mnie potrzeba poddania się dyktaturze ciepłej ręki przewodnika. Zaproszenie na imprezę w górach przyjąłem bez wahania.
Dziewczyny, które do nas dołączyły, ich karykaturalne tańce bez nakryć głowy i nerwowy dyskomfort, z jakim skupiały się na reakcjach zgorszonych ich zachowaniem przechodniów, którzy również chcieli spędzić to wolne popołudnie w zgodzie z wpojoną im wizją wolności i spokoju. Ot jak spędziliśmy ten kilkugodzinny piknik nad rzeczką.
Z Chłopakami pożegnałem się na dworcu. Kontaktów nie wymienialiśmy. W oczekiwaniu na wieczorny autobus do Asztary jeszcze przez chwilę buzowały we mnie najświeższe wspomnienia.
Wpadając za horyzont, słońce, niczym ogromny wir, zasysało otulającą miasto od zachodu wielką, pomarańczową łunę. Muezzini dogmatycznym zawodzeniem żegnali tlące się resztki dnia. W wieczornym skupieniu ich głosy rozbrzmiewały majestatycznie. Rozpływały się w ciepłym, wieczornym powietrzu popadając w niebyt wraz z więdnącą czerwienią ostatnich podrygów słonecznego blasku by na dobre oznajmić nadejście nocy.
Autobusy z Teheranu odjeżdżają we wszystkich kierunkach co godzinę. Wczesnym rankiem znalazłem się w miasteczku na granicy, w którym rozpocząłem swoją perską przygodę. Kupiłem podpłomyk i skierowałem się w stronę przejścia. Irańska celniczka pobieżnie przejrzała mój paszport, po czym odprawiła mnie „na odsieb” wskazując Północ. Podczas azerbejdżańskiej kontroli wszystko szło gładko dopóki informacja, że jestem z Polski nie rozniosła się wśród celników z sąsiadujących kanciap. Polska drużyna dzień wcześniej pokonała Azerbejdżan jeden do zera. Początkowo żartobliwa sytuacja, nagle straciła swój pierwotny kontekst oparty na kurtuazyjnej wymianie dowcipów. Kiedy dotarło do mnie, że jeden z umundurowanych i uzbrojonych urzędników w przegranej dopatruje się narodowej hańby, a ja jestem przedstawicielem tych, co odpowiadają za ten mizerny stan azerskiej dumy narodowej, straciłem nastrój do żartów.
-Znajesz - spuentował swój długi monolog starszy celnik, gdy ja już na dobre zamieniłem się w słuch.
-Na sljeduścij raz nużna praigrat!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bangladesz 2023: 7 Odporność szczura

Wietnam 2024: Trucizna ostatnich chwil