Rumunia 2013: Nie czujesz, że żyjesz?!
Lotnisko w Bukareszcie robi takie samo
wrażenie jak przed czterema laty. Żadne. Hala główna trochę jak na
krakowskim Janie Pawle II, z tą różnicą, że na zewnątrz wciąż trwają
jakieś prace budowlane. Ruxandra czekała już na nas z kierowcą. Tak samo
czekała siedem lat temu, gdy opiekowała się naszym zespołem jako
dwudziestoletnia dziewczyna studiująca jakąś protezę angielsko-francuskiej
filologii. Przybyło jej lat i kilogramów. Niezmienne pozostało poczucie humoru.
– Zawieźć was dzisiaj chłopaki na striptiz?
Pierwszy występ mieliśmy zagrać w Ploiesti. Udaliśmy się tam busem prosto
z lotniska. – Jakby zaczęło śmierdzieć, to znaczy, że dojeżdżamy – wyjaśniła
Ruxandra. Ploiesti jest sercem rumuńskiego zagłębia gazowo-naftowego. To
właśnie przy pomocy wydobywanej tam ropy Hitler, ówczesny sojusznik Rumunii,
napędzał realizację pierwszej fazy swojej autorskiej koncepcji podboju świata.
Smrodu nie czuliśmy. Gdzieś, pośród pól na moment zamajaczyło ramię żurawia pompowego. Brandzlowało ziemię
leniwie i jakby nieskutecznie. Zewsząd otaczały nas bowiem typowe blokowiska z
płyty betonowej w stylu architektonicznym dominującym u naszych sąsiadów zza
wschodniej granicy. Wysunięte poza płaszczyznę ściany frontowej zaszklone nibybalkoniki
są jego cechą dystynktywną. Każde okno ma inną framugę, a każdy balkonik
sprawia wrażenie budowlanej samowolki. Tu cegły, tam kawałek betonowej
płyty, spod której wystają fragmenty blachy, prześwitują strzępy papy.
Hotel usytuowany był przy głównej ulicy w centrum miasta do złudzenia
przypominającego Sosnowiec. Do sounchecku mieliśmy mniej więcej
dobę. Ruxandra zaprowadziła nas do pobliskiego disco baru u boksera. Od razu
zgodnie rzuciliśmy się na klasykę lokalnej kuchni - ciorba de burta.
Białą, wodnistą, mało słoną zupę, na dnie której pływają krojone jak polskie flaki kawałki cielęcych żołądków tradycyjnie popycha się białym, puszystym
pieczywem o smaku chlebowego destylatu zagryzając surową papryką. Język rumuński w swoim leksykonie ma nawet specjalne określenie na zupy kwaśne. Nasz żurek i nasza ogórkowa są
typowymi ciorbami.
Chłopaki zmyli się
szybko do pokoju. Ja zostałem w towarzystwie Gadatliwej Ruxandry
Prostolinijnej. Opowiedziała mi o swoim bankructwie, które nauczyło ją jak
realistycznie stąpać po powierzchni planety, o Żydach, którzy prowadzą
największe interesy w Rumunii, o swojej samotności, z powodu której nie cierpi,
o organizatorze całej imprezy - Konstantinie, który wszystkim zalazł za skórę.
Wszystko w piętnaście minut. Jakby żyła w typowej dla muzyków tymczasowości.
Jakby przejęła część tego stylu bycia. Nie ma czasu na podlewanie i pielęgnację
relacji z ludźmi poznanymi naprędce. Jesteśmy, za chwilę nas nie ma. To pomaga
wchodzić w niecodzienny tryb relacji, jak podczas spowiedzi w nieznanym
kościele, w mieście, w którym jest się na wakacjach. Łatwiej znaleźć powiernika
wiedząc, że na pewno nie będzie go w pobliżu, gdy magia chwili napompowanej
pragnieniem zwierzania się już dawno przeminie.
Z hotelowego
balkonu patrzyłem na KFC, który najwyraźniej zajął miejsce jakiejś „Kaskady”
czy „Antałka” na parterze bloku mieszkalnego. Kilka godzin wzmocniło mnie przed
wieczornym spotkaniem z organizatorem Lucjanem, w towarzystwie zespołu
akordeonisty Richarda Galliano. Mister Galliano to. Mister Galliano tamto.
Chyba z uwagi na brzmienie jego nazwiska oraz status gwiazdy, w który zdawał
się wierzyć zarówno organizator jak i sam dystansujący się Ryszard przyszło nam
smakować rumuńskiej gościnności we włoskiej restauracji.
Pięćdziesiątka palinki szybko ociepliła relacje, pogłębiane z każdym
wypitym kieliszkiem czerwonego wina rozrzedzanego piwem wprowadzanym do systemu
kuflami. Dopiero w czasie tego wspólnego posiedzenia przypomniałem sobie
Lucjana. Wielbiciel jazzu i jazzmanów. Bez przerwy uśmiechnięty. Nieszkodliwy
gaduła przeskakujący w rozmowie z francuskiego na angielski, z pasją
rozprawiający o koncertach, muzykach i wszystkim, co na temat jazzu mu się
wydaje. Nikt z nas nie pamiętał Ploiesti, a przecież graliśmy na tym samym
festiwalu, w tej samej sali, zaproszeni przez tych samych organizatorów. Obrazy
z wielodniowych podróży na pół śpiąco, twarze ludzi przedstawiających się w
hotelach, na próbach, w kuluarach, na przyjęciach, w biurach organizacyjnych
odchodzą w niepamięć. Nakładają się na siebie. Czas pozbawia je kontekstów,
imion, narodowości. Jedyną przestrzenią stymulującą do przechowywania wspomnień
staje się garderoba. Ten moment pobudzonego bytu, tuż przed wyjściem na scenę
działa na otaczające obrazy jak utrwalacz. Zapamiętuje się przedmioty. Znikają
ludzie. W garderobie nikt przecież oprócz zespołu się nie plącze. Dopiero jej
widok ostatecznie upewnił nas, że w Ploiesti już graliśmy. Impreza powitalna
obfitowała w taką ilość jedzenia i popitku, że noc spędziłem wiercąc się w
wyrze, a śniadanie chwiejąc na kacu.
Jazz nie jest w Rumunii popularny. Nasza trasa doszła do skutku dzięki
współpracy swego rodzaju konfederacji większości rumuńskich festiwali, które od
lat łączą wysiłki z inicjatywy Konstantina z Sibiu.
Po śniadaniu, w lobby, naprędce zarejestrowałem audio do
pierwszych trzech lekcji z książki do nauki rumuńskiego. Kierowcę, który zabrał
nas do Bukaresztu, znaliśmy już z poprzednich wyjazdów. Wspólnie przejechane
kilkadziesiąt kilometrów wystarczyło, żeby wycisnąć z niego zasady posługiwania
się rumuńskimi zaimkami dzierżawczymi. Po hamburgerach i krótkiej drzemce
zrobiliśmy szybki soundcheck. W przypadkowej rozmowie w klubowym ogródku
rozgryzłem jak zmieniają się podstawowe formy rumuńskich rzeczowników w
zależności od funkcji składniowej i rodzaju. Zrozumiałem również, że wyrok za
niedyplomatyczne maniery Konstatnina, pasjonata jazzu, pionierskiego promotora
i organizatora pierwszego rumuńskiego festiwalu jazzowego (jednego z
najstarszych w Europie) po cichu zapada. Nie zdziwiło mnie to. Ciekawe, że
ludzie z jego charyzmą potrzebują przeciw sobie całych koalicji, które zanim
przejdą do działania wahają się mrucząc jakieś niewyraźne postulaty.
Występy klubowe mają swój
szczególny urok. Część ludzi słucha, część gada, część je. Grając w otwartej
przestrzeni, ponaglani perspektywą deszczu ograniczyliśmy występ do
jednego setu. Na klub to trochę za mało. Alkohol po prostu nie nadąża
uderzać do głowy.
Po koncercie, tuż przed północą, przenieśliśmy się do
restauracji Caru’ cu bere. Wśród tłumu gości zasiadających w
przestronnych, dziewiętnastowiecznych pomieszczeniach uwijało się stado
kelnerów. Wyglądem przypominali pingwiny. Bogactwo potraw z menu w formie
gazety kpiło z autorytarności typowej dla Magdy Gessler. Wziąłem cokolwiek,
widząc, że zgłębianie tej litanii nazw nie ma żadnego sensu. Siedzący obok nas
włosi zamówili sobie po litrowym piwie i golonku. Jakieś kilo osiemset na łeb…
Smak potraw pozbawiał wszelkich wątpliwości. Odpowiadał na wszystkie
potencjalne pytania, które obraz tej wykwintnej jadłodajni, żywcem wyjętej
z "Zaklętych rewirów", mógłby nasunąć.
Bukareszt opuściliśmy o
ósmej rano. Pod hotelem w Ploiesti, który na dwie pierwsze noce stał się naszym
domem przesiedliśmy się do wesołego autobusu. Hiszpanie, Izraelscy Żydzi,
Polacy i kierowca Rumun. Trochę snu. Kilka zdjęć na Instagram. Przerwa na
papierosa w Brasovie. Hiszpańskojęzyczna ekipa przypominała rodzinę na
wakacjach. Jej stonowana, kudłata głowa uśmiechała się co chwilę na znak pogłębionej
życzliwości wobec wszystkiego co żyje. Klaskali i śpiewali razem, jak dzieci
podczas wycieczki klasowej, jednak to Żydzi prowadzili wodzirejkę.
Gadatliwy pianista i pozornie powściągliwy, czterdziestoletni perkusista.
Przysiadłem się do nich. Interesował mnie konkret. Za dużo czasu poświęciłem im
ostatnio w swoich rozmyślaniach. Chłopaki wymigali się od armii na szajbę i
groźbę samobójstwem. Wielokrotnie byli w Polsce, ale za fanów wycieczek do
Auschwitz się nie uważali. Tematy jak zwykle otarły się o politykę. Ostrożnie
wypowiadane osądy ostatecznie i tak pokazały, że izraelską wolność od
pogardy dla arabów trzeba zaliczyć do fikcji. I nie jest to kwestia
młodości, czy otwartości umysłu, bo tym podobno cechują się artyści.
Śpiewam im po hebrajsku.
Nagrywają to na komórkę. Przybijają piątale. Przy okazji przypominam sobie
kilka słów i konstrukcji gramatycznych. Chwalą mój hebrajski akcent. Prawie nic
nie rozumieją po arabsku. Śmiejemy się. Jeden jest ze stolicy izraelskich gejów
– Tel Avivu. Codziennie pali skręty. Drugi ze świętego miasta. Zabawnie
naśladuje mowę Arabów i Niemców. Wymieniamy kontakty. Palimy papierosy, Robimy
sobie zdjęcia. Do Sibiu docieramy po czternastej.
…miałem z nim już do czynienia podczas
poprzedniej rumuńskiej trasy. Jednego, czego nie miałem, to okazji żeby
zamienić parę słów. Konstantin pojawił się w hotelowym lobby. Przywitanie obfitowało, o dziwo, w peany oraz bilateralną poprawność opartą na wzajemnym
przerzucaniu się uprzejmościami.
– Please don’t push me about the fucking
contracts. - Przypomniałem sobie fragment maila , który przeforwardowała
mi Edyta. – We already bought the plane tickets. They are the fucking
contracts!
Przyjemniaczek, który najwyraźniej nie ma nic do stracenia.
Przed czterdziestu laty zapoczątkował modę na jazz wśród rumuńskich elit (?).
Teraz odcina kupony od swojej własnej legendy nie licząc się z nikim i z
niczym. Inteligentnie żartuje. Jego czujny uśmiech nie znika z twarzy, której
rysy zgrabnie kamuflują jego siedemdziesiąt wiosen. - Seig Hail! – ucina
dyskusje z Żydami na temat jakichś pieniędzy. Śmieją się. – Jest za cwany, żeby
być normalny – komentują. Wszyscy zgodnie uważamy, że jest wariatem, jednak aprobujemy
jego zabawnie prowokacyjny styl bycia, typowy dla ludzi błyskotliwych, dla
których świat uosabia bezmiar głupoty. Ten człowiek rozumie muzyków, może nawet
muzykę…
Półtoragodzinny soundcheck poprzedził
wieczorny koncert w Filharmonii Sibiu. W kwestii brzmienia w odsłuchach i na
przodach udało nam się wypracować chwilowy, jak się później okazało, kompromis.
Publiczność też była jakaś niedostępna, tak jakby apodyktyczna osobowość ojca
festiwalu wymuszała na słuchaczach obecność na widowni. Sam budynek filharmonii
sprawiał wrażenie nawiedzanego przez duchy jakiejś złej przeszłości. Puste
korytarze, puste pomieszczenia, nieliczna obsługa… Po koncercie organizatorzy
namówili nas do uczestnictwa w jam session. Jako, że oprócz nas nie było
innych chętnych do grania, wieczór, którego osią stały się popisy perkusisty z
Tel Avivu pociągnęliśmy w składzie polsko-izraelskim. Z Konstantinem pożegnałem
się podczas śniadania w hotelowej restauracji.
- You’re one cripple motherfucker, and you know
that. – przekazałem mu to, co w sumie chciał usłyszeć.
- Thanks for your compliment and please, say hello to
your sister and your daughter in one. – odgrał się błogo, bez
zastanowienia i na luzie dając ostateczny popis swojej wykraczającej poza
przeciętną percepcji wróżbity.
Do Cluj pojechaliśmy
mercedesem, chyba transitem. Jego kierowca - okulary przeciwsłoneczne i
brawurowa nóżka - Tudor. Na rogatkach Sibiu od razu zatrzymała nas drogówka. -
Jestem z policji antynarkotykowej - pochwalił się tłumacząc, dlaczego już po
chwili gnaliśmy w głąb Transylwanii. Łamiąc wszelkie możliwe przepisy,
mijaliśmy zielone równiny. Ich kres wyznaczały równie zielone, niewysokie góry
wznoszące się to bliżej, to dalej linii horyzontu. Na miejsce dotarliśmy
wczesnym popołudniem. Koncert miał się odbyć w plenerze, naprzeciwko jakiegoś
pałacu po środku parku z jeziorkiem. Złote obrusy zdobiły stoliki ustawione
gęsto i w bezpiecznej odległości od sceny. W oczekiwaniu na sygnał
ekipy nagłaśniającej obserwowaliśmy łódki w kształcie łabędzi, na których
niedzielnie kołysali się Transylwańczycy, patrzyliśmy na spacerujące rodziny,
podglądaliśmy hostessy. Słoneczna pogoda konsumowana w cieniu sceny pomagała
wrzucić na luz. Soundcheck skończyliśmy po pięciu minutach w poczuciu
satysfakcji, jaką daje kontakt z profesjonalizmem. Sącząc coconut
kiss rozkoszowałem się muzyką Pata Metheny bijącego pokłony
twórczości Jarretta. Ludzie schodzili się powoli i mimo, iż doszło
do godzinnej obsuwy, obyło bez nerwów. Miła obsługa, pogoda i zawodowstwo
dźwiękowców w równym stopniu wpływały na stabilność naszego dobrego
samopoczucia.
Koło ósmej,
tuż przed rozpoczęciem koncertu stałem z chłopakami z boku sceny, gdy nagle
rzucił mi się w oczy pewien typ. Łysy, niewysoki, szeroka koszula w
stylu bahama, jasne, chyba płócienne spodnie, skórzane buty à
la Fred Astaire, spowolniony krok i potężne cygaro w zębach, którego
rozmiar uosabiał sumę niespełnionych marzeń wszystkich ofiar sublimacji. Typ
zmierzał w naszym kierunku. Nie trzeba było intelektualnego wigoru, żeby
odgadnąć, jaką miał do spełnienia rolę. Minął nas bez słowa i ostentacyjnie
wspiął się po schodkach na scenę. Konferansjer. – Właściciel jakiejś telewizji
– wyjaśnił szeptem Tudor. Gdy tak przechodził beztrosko zastanawiałem się, czy
się odezwie, przedstawi, czy coś w ogóle zagada. – Przed państwem Richard
Galliano. – zaanonsował nas kończąc swój konferansjerski popis w kłębach pyłu,
którego całe chmury nagle zamgliły scenę, stopniowo pochłaniając publiczność w
miarę jak monument jego nonszalancji kładł się w gruzach. Gdy mijaliśmy się na
scenie żegnał nas jąkając coś bełkotliwie przepraszającym tonem.
Niesamowita energia
pojawia się podczas koncertów plenerowych. Zapomniałem już o tym. Słuchaczy
mieliśmy wszędzie. Za plecami, na trawnikach z boku sceny, przy stolikach
naprzeciw, na schodach prowadzących do pałacu. Trochę jak na Lazurowym
Wybrzeżu, trochę jak w „Trędowatej”. Część tej publiczności z przypadku
przysłuchiwała się nam z ciekawością graniczącą ze zdziwieniem, cześć emanowała
radością, która zapylała do dalszych wywodów, a część po prostu nas
ignorowała. Po koncercie popijając drinki serwowane przez bogato zaopatrzony
bar przyglądaliśmy się jak kelner chodząc od stolika do stolika oferuje
festiwalowym gościom nasze płyty. Niczym potrawy z karty dań. Dostojnie. Lekko
pochylony przodu, lekko przechylony na bok. Młode hostessy w białych sukniach
popijały tekilę w pustej sali bankietowej. Barmani pocili się
realizując jakieś zamówienia lokalnych prawników, dentystów, polityków.
Francuzi swoją cygańską wirtuozerią umilali nam konsumpcje
drinków.
– Dopiero trzy tygodnie temu zdecydowaliśmy się na zrobienie
tego festiwalu. – wyjaśnił mi facet, który podał się za organizatora imprezy
oraz właściciela dziewięciu klubów na terenie Cluj. Ktoś musi mocno ogarniać
temat logistyki i kasy skoro trzy tygodnie w zupełności mogą wystarczyć na
poskładanie czterodniowego maratonu w stylu bankietu dla vipów, w którym
większość zaproszonych gości uczestniczy na koszt organizatora w ramach
promocji przyszłorocznej, drugiej edycji imprezy.
Garderobę dzieliliśmy z Francuzami. Jest ich pięciu. Wchodzę do niewielkiego pomieszczenia. Sięgam po plecak i czegoś w nim szukam. Pytam po ichniejszemu jak się udał koncert.
Robię przy okazji jakieś uwagi na temat nagłośnienia. Wydaje mi się, ze dla
większości z nich jestem pierwszym napotkanym Polakiem. Przysłuchują mi się z taką uwagą jakbym wygłaszał kazanie na górze. Ja tylko coś o francuskich serach i kiełbasach
wspominam. Ich uwadze towarzyszy zdziwienie. Też bym się dziwił widząc pierwszego
Eskimosa, który do tego biegle nawija po
polsku. Siedzimy sobie u niego w igloo, a jego eskimoska żona podaję nam po
kubku ciepłego moczu, podczas gdy my, literacką polszczyzną, roztrząsamy kwestię
eutanazji budzącej kontrowersje nawet w Arktyce...
W nocy nie mogłem spać.
Z parkingu przed hotelem, przez otwarte okno dobiegały głosy pijackich
wywodów przeprowadzanych po angielsku. Pięć dni spędzonych w Rumunii
dostarczyły mi wszystkiego w nadmiarze. Pożywienia, alkoholu, ludzi, podróży,
rozmów.
Pobudka o
piątej rano była koniecznością. Mieliśmy do przejechania spory odcinek jezdni,
a samolot odlatywał o czternastej. Praktycznie całą podróż do Bukaresztu
przespaliśmy. W chwilach kontaktu z rzeczywistością słuchaliśmy didżejki Tudora
- ruskich piosenek na jedenaście, rumuńskich cyganów, co lubią
drum’n’bass... Leciał też Leibach. Tudor podsuwał nam pod nos swoją komórkę
napakowaną zdjęciami, do których czuł szczególny sentyment. - Tu ja z córką
Chaplina. Tu z Beyoncé. A tu z Catherine Deneuve. - chwalił się
niewinnie. Bawiliśmy się przy tym jego policyjnym pistoletem. Dżari
zainscenizował nawet scenę samobójstwa. Muzyka Prodigy dobrze
komponowała się z industrialnym krajobrazem dalekich „przedmieść” Bukaresztu, któremu miejsca ustępowały obficie porośnięte cerkwiami obszary pełne gór i dolin. Pojawiły się metalicznie połyskujące kominy jakby rafinerii, jakaś elektrownia, a
wszystko pośród płaszczyzny pół. Nasz ochroniarz musiał być nieźle pochłonięty wkręcaniem nam
swojego chłamu, bo przegapiliśmy zjazd na autostradzie. Zaklął. Zahamował
wciskając maskę samochodu w nawierzchnię i wrzucił wsteczny. Kilka kilometrów
pokonaliśmy wężykiem, pod prąd, podczas gdy Tudor gawędził przez komórkę co
jakiś czas korygując trajektorię jazdy wstecz, gdy samochód niebezpiecznie wychylił
się poza obszar pasa awaryjnego. Nie było innego rozwiązania. W sumie, to nawet
wesoło się na chwilę zrobiło w tym mercedesie. W końcu jechaliśmy w kierunku
mijających nas pojazdów rozpędzonych prawem autostrady. Wszyscy byli
silnie rozbudzeni. Klimat lekko podupadł, gdy wyjeżdżający zza zakrętu Tir
bucząc w rozpędzie wyminął nas zjeżdżając na sąsiedni pas w ostatniej chwili.
- Co, nie czujesz, że żyjesz?! – uspokajał Sebę Tokaj
skanując nasze pobielałe twarze swoimi rozbieganymi od podniecenia oczkami.
Obplenerowanie Waszej muzyki to musi być coś :) w sensie, że następuje połączenie dźwięków w uszach (zawsze innych na daną chwilę) ze świeżym powietrzem w nosie...niechże się zdarzy jeszcze taki słuchaczo-patrzacz, który sączy świeży sok albo drinal...to oczyszczenie jest.
OdpowiedzUsuńWeroniak