Egipt 2018: Pension Roma
Dochodzi północ. Ludzie
upchani są na ciasno. Toboły ponabijane w schowkach nad głowami,
wciśnięte pomiędzy nogi w rozkroku, pod siedzenia. To tu
rozpoczyna swój powietrzny marsz afrykańska karawana. Za każdym razem, gdy udaje mi się odpłynąć w sen, facet
po mojej prawicy wierci się w poszukiwaniu pozycji, której nie da
się znaleźć. - Siedź i się nie ruszaj! - usztywniam go na twarde gardło i przymrużone oczy.
Na lotnisku, przed
stanowiskami odprawy paszportowej czeka już na mnie Hany, pracownik
tutejszej ambasady. U jego boku omijam skanery bagażu.
- Pamiętaj! Będziesz mieszkał w
samym centrum miasta - wyjaśnia - Tu się roi od naciągaczy. Jak ktoś
cię zagada, ignoruj. Jak ktoś ci popatrzy w oczy, unikaj spojrzenia. Obserwuj wszystko z daleka! Jesteś w Kairze.
Nigdy wcześniej nie jechałem
opancerzonym samochodem. - Od czasu rewolucji tutejsze
ambasady przesiadły się na ciężki sprzęt. Na początku Ameryka poparła reżim Mubaraka, więc dyplomatów uznano za
antyrewolucjonistów.
- Prostemu człowiekowi wystarczy raz wskazać przeciwko komu toczy się walka – wyjaśnia
Hany te stukilogramowe drzwi i szyby aż błękitne od
nadmiaru szkła. Do hotelu kluczymy ze swadą ulicami pogrążonego
we śnie miasta. Samochód wychyla się na zakrętach jakby chciał
wyskoczyć z drogi. Czuć jego inercję, jego ciężar. Teraz płynie gładko wiaduktem w górę, do wysokości trzeciego piętra kamienic po obu stronach. Sporadyczna żółć latarnianych świateł ujawnia sylwetkę kroczącego w ciszy.
Pension Roma! Tu czas zatrzymał się w latach trzydziestych. Kabina windy sunie na czwarte piętro we wnętrzu prostokąta spirali kamiennych schodów. Cierpliwe podeszwy wyżłobiły przy ścianie niewielkie koryto oplatając szyb windy alternatywną, chwiejną spiralą. Portier wpisuje moje nazwisko do wielkiej księgi i w szeregu rubryczek zaznacza ołówkiem ilość opłaconych nocy. Na sosnowej podłodze pokoju wymalowanego na czysto jest zlew, szafa z lustrem, niewielki stolik, fotel, biurko z krzesłem i szafka u wezgłowia. Staromodne meble z jednego kompletu, w jednym kolorze.
Pension Roma! Tu czas zatrzymał się w latach trzydziestych. Kabina windy sunie na czwarte piętro we wnętrzu prostokąta spirali kamiennych schodów. Cierpliwe podeszwy wyżłobiły przy ścianie niewielkie koryto oplatając szyb windy alternatywną, chwiejną spiralą. Portier wpisuje moje nazwisko do wielkiej księgi i w szeregu rubryczek zaznacza ołówkiem ilość opłaconych nocy. Na sosnowej podłodze pokoju wymalowanego na czysto jest zlew, szafa z lustrem, niewielki stolik, fotel, biurko z krzesłem i szafka u wezgłowia. Staromodne meble z jednego kompletu, w jednym kolorze.
- Jestem perfekcjonistką – podkreśla równie staromodna właścicielka, gdy zjawiam się na recepcji z prośbą, żeby
pokojowi nie szwendali mi się po izbie. Faktycznie jest
perfekcjonistką. Po powrocie z pierwszego rekonesansu pokój zastaję
wysprzątany.
Nauka języka arabskiej ulicy przypomina naukę co najmniej kilku słowiańskich języków naraz. Praktycznie każdy Arab mówi inaczej. Tak mówi się w jego rodzinie, albo w jego wsi, w jego mieście, plemieniu, regionie. Poziom beduińskiej krwi w roztworze ma równie ogromne znaczenie. To on określa na ile mowa wielkich miast oddaliła się już od dawnej mowy "prawdziwej". Tendencja dominująca tam, gdzie rozbrzmiewają gwary semickie, od Atlantyku po Ocean Indyjski. Pozornie nieistotna innowacja językowa linią Nilu wyznacza granicę podziału na Arabów Zachodnich i Wschodnich. Libijczyk z miasta zrozumie Libijczyka z innego miasta dużo łatwiej, niż Beduina koczującego nieopodal. Miasta, im dalej od siebie położone na mapie Świata Arabów, tym mniej zrozumiali dla siebie stają się ich mieszkańcy. Libijczyk pojmie Algierczyka w najlepszym przypadku tak, jak osłuchany z językiem sąsiadów Polak Czecha. Powiedzmy, że to tamtejsi Słowianie Północni. Ten sam Libijczyk nie będzie za to swobodnie rozumiał Saudyjczyka. Saudyjczyk, jak Serb Bułgara, bo to Słowianie Południowi, z łatwością zrozumie Kuwejtczyka. Ów Saudyjczyk w Libii załapie jednak tyle, co w Serbii Polak. To przepaść pomiędzy słowiańszczyzną Północy i Południa. Za to Beduin z Libii poczuje się pewniej w towarzystwie gadatliwego kuzyna z Iraku niż mieszkaniec libijskiego miasta w rozmowie ze swoim irakijskim odpowiednikiem. To obecność Beduinów utrwala pamięć o najpierwotniejszej mowie Arabów. Wiedza praktyczna przekazywana z pokolenia na pokolenie wciąż opiera się presji skundlonych gwar terenów miejskich. Ocalić ile tylko się da z ruin niematerialnej kultury pierwszych Arabów! To jeden z powodów, dla których dzisiejsza Arabia Saudyjska nigdy tak na prawdę nie była dostępna. Dynamiczny przyrost populacji w wielkich ośrodkach handlowych przyczynił się do ewolucji języka poprzez dążenie do jednolitości. Mowa potoczna mieszkańców Dżeddy - najbardziej kosmopolitycznego ośrodka królestwa Saudów, różni się od dialektów pozostałej części kraju. Od czasu proklamowania Królestwa Arabii Saudyjskiej ten ultra religijny, pustynny kraj dopiero w grudniu po raz pierwszy otworzy się na turystów z Zachodu. Gwary Beduinów krążących po bezdrożach Sahary, Synaju, Mezopotamii czy Nedżdu wciąż zachowują cechy języków przedislamskiej Arabii. To one podczas Wielkiej Ekspansji Islamu rozlały się po Afryce Północnej by wsiąknąć w mowę saharyjskich Nomadów. Dlatego nauka semickich gwar wymaga pokory. Ich różnorodność nie ułatwia zapamiętywania słów. Te zawsze podlegają wariacjom w obszarze samogłosek, choć wymowa spółgłosek w zależności od regionu często ulega znacznym modyfikacjom. Kura w klasycznym arabskim to dadżadża, po egipsku to dagaga a po bahrajńsku to dajaja. Ale do obsesji Arabów nie można zaliczyć poprawności językowej. Nikt w zasadzie nie wie, co do końca jest poprawne. Być zrozumianym i rozumieć: oto ostateczny cel komunikacji! Szczegóły nie mają znaczenia. To pustynny piach hulający po ulicach miast.
Afryka jest pierwotna. Tutaj
wszystko wzięło swój początek. Prawdziwie wielkomiejską zabudowę
Kairu pokrywa odwieczny, piaskowy pył. Kluczę wąskimi uliczkami
mijając świat zdezelowany. Warsztaty pracy nie większe od
dworcowego wychodka, a w nich samotna żarówka, kręte schody znikające w mrocznej jamie bramy wymurowanej jakby na oko. Podążam za ludźmi. To
najlepsza metoda na wkomponowanie się bez zbędnych pytań. Z wolna,
jak święta krowa błąkam się po skrzyżowaniach i rondach, na
przełaj, na czerwonym, pod okiem policji. Wciskam się w tłum po
odbiór swojej porcji fasoli, macham rachunkiem ponad głowami innych
wymachujących swoimi rachunkami i prę do przodu, żeby
zagospodarować ten uwalniający się na chwilę skrawek przestrzeni zanim ktoś to zrobi za mnie. Oddaję się nowemu światu z ufnością. Na przekór przestrogom
Hany'ego chodzę powoli i patrze ludziom w oczy.
W Pension Roma czas płynie powoli.
Samotność pierwszych dni po przyjeździe sprawia, że nie ciągnie mnie na
miasto. Przez to wcześnie chodzę spać. W nocy budzi mnie wezwanie do
modlitwy. Głośnik minaretu, którego wciąż nie potrafię
zlokalizować musi być gdzieś bardzo blisko. W postawnym głosie
muezzina-palacza słychać niedomykające się struny
głosowe. Poranne śniadania! W jadłodajni zatopionej w chłodnym
półmroku trwa leniwy rytuał. Ten sam kelner w alabastrowej
liberii codziennie podaje ten sam zestaw śniadaniowy. - Kawa? Herbata? Alabastrowe
ściany i sufity w zestawieniu z pociemniałem brązem umeblowania i
boazerii z drewna wypełniają pensjonat jakimś ponurym ciepłem.
Dzisiaj zauważyłem jak w zlewie plącze się mini karaluch. Nie
wiem czy to młodzieńcza głupota go tu zawiodła, czy może to taka
strategia starych karaluchów, które małych zwiadowców wysyłają
na zatracenie.
W Pension Roma zadomawiam się szybko.
Często przecież przychodzi mi mieszkać tu czy tam. Przy pomocy
komputera, przedłużacza, kilku ładowarek, aparatu, głośnika
wi-fi i przenośnej lampki szybko odbudowuję sobie namiastkę domu.
Nawet jeżeli pojawiam się tu tylko chwilę. Wierzę, że w Pension
Roma adaptuję się nieco szybciej niż zwykle. Mieszkam tu pod
dwudziestką, tak jak na własnych, odwiecznych, polskich śmieciach.
Po południu spotykam się z Martą. To typ osobowości, który definiuje sytuację odruchowo, kreuje wokół siebie rzeczywistość rezonującą z jej jasno nakreśloną wizją. To typ, co mówi. Mówi, żebym pojechał do monastyru, spotkać się z Mariem. Nie mam nic innego do roboty. Jadę.
Po południu spotykam się z Martą. To typ osobowości, który definiuje sytuację odruchowo, kreuje wokół siebie rzeczywistość rezonującą z jej jasno nakreśloną wizją. To typ, co mówi. Mówi, żebym pojechał do monastyru, spotkać się z Mariem. Nie mam nic innego do roboty. Jadę.
Uber jest błogosławieństwem! Jego siła sprawcza staje się udziałem każdego, kto ma smartfona, kartę
i chce zaoszczędzić na przemieszczaniu się po dużym mieście. W Kairze na samochód czeka się co najwyżej
kilka minut. Mimo że wklepuję adres do aplikacji, kierowca i tak
pyta mnie gdzie jechać. W drodze na spotkanie z Mariem szybko
opuszczamy zabudowę kolonialną. Jej pożółkłe, przyprószone piaskowym pyłem fasady
zdobią stosunkowo niewielką powierzchnię centrum tego afrykańskiego
giganta. Po kilku minutach krajobraz pustynnieje. To znaczy wciąż
wszędzie wokół pełno domów, meczetów z tą różnicą, że w ich
pobliżu brak jakiejkolwiek roślinności. Miasto z chudych cegieł,
z nagiego betonu przykrywa połacie wyrwane kamienistej pustyni.
Teraz mijamy Miasto Umarłych. Rzędy średniowiecznych grobowców
przypominają domy mieszkalne. Ciągną przez kilka dobrych
kilometrów. Jadąc ruchliwą dwupasmową drogą przez chwilę mam
przed sobą panoramę miasta, którego architektura wyrasta z
otaczającej go pustyni. Jest jej materialnym przedłużeniem
uformowanym w geometrię chwiejną, rzadko owłosioną stalowymi prętami. Esencja pustyni i jej tworzywo jednocześnie. Miasto
Śmieciarzy góruje nad okolicą.
- Tu trafiają śmieci z całego Kairu - informuje kierowca i każe mi zamknąć okno. Wszystkie odpadki z dwudziestomilionowego Kairu! W 1969 roku dekretem władz miasta eksmitowano na pustynię kilkaset koptyjskich rodzin. Dzisiaj to siedemdziesięciotysięczne osiedle kairskich śmieciarzy, jedna z największych koptyjskich enklaw muzułmańskiego Egiptu, od dawna wchłonięte przez Kair.
Mario mieszka w stolicy od dwudziestu pięciu lat. Ten były archeolog służy w świątyni wzniesionej ponad Miastem Śmieciarzy. To dla nich wydrążono miliony ton skał. Swąd niewidzialnej mgły wypełnia teraz jamę, na dnie której umieszczono ołtarz tego największego w Afryce kościoła. Mario oprowadza mnie po monastyrze. Płaskorzeźby jego autorstwa zdobią ściany mniejszej jaskini. Opowiada historię kościoła Koptów. - W samym Mieście Śmieciarzy doszło już do czterech zmartwychwstań - informuje mnie tak, jakby powoływał się na jakąś oficjalną statystykę narodzin. Nie szuka potwierdzenia w reakcjach, mówi jak misjonarz. W dokumencie na swój temat, do którego podsyła mi link, szyje opowieść tym samym ściegiem. Taki styl apostolatu.
- Tu trafiają śmieci z całego Kairu - informuje kierowca i każe mi zamknąć okno. Wszystkie odpadki z dwudziestomilionowego Kairu! W 1969 roku dekretem władz miasta eksmitowano na pustynię kilkaset koptyjskich rodzin. Dzisiaj to siedemdziesięciotysięczne osiedle kairskich śmieciarzy, jedna z największych koptyjskich enklaw muzułmańskiego Egiptu, od dawna wchłonięte przez Kair.
Mario mieszka w stolicy od dwudziestu pięciu lat. Ten były archeolog służy w świątyni wzniesionej ponad Miastem Śmieciarzy. To dla nich wydrążono miliony ton skał. Swąd niewidzialnej mgły wypełnia teraz jamę, na dnie której umieszczono ołtarz tego największego w Afryce kościoła. Mario oprowadza mnie po monastyrze. Płaskorzeźby jego autorstwa zdobią ściany mniejszej jaskini. Opowiada historię kościoła Koptów. - W samym Mieście Śmieciarzy doszło już do czterech zmartwychwstań - informuje mnie tak, jakby powoływał się na jakąś oficjalną statystykę narodzin. Nie szuka potwierdzenia w reakcjach, mówi jak misjonarz. W dokumencie na swój temat, do którego podsyła mi link, szyje opowieść tym samym ściegiem. Taki styl apostolatu.
Do miejsca,
w którym mam nadzieje złapać Ubera kluczę ulicami Miasta
Śmieciarzy. - Nie idź główną - radzi Mario - tylko od razu za
mostem w lewo. Rzeczywiście. Ulice są tu węższe, pełne zaułków,
w których uwijają się sortownicy. Pozanurzani w mrokach bebechów
wielopiętrowych konstrukcji z nagiej cegły wykonują z pokorą
swoje syzyfowe prace. Powietrze jest słodkie. Z odpadów
składowanych tu nieustannie od niemal pięćdziesięciu lat sączy
się jad. Zabudowa, jej ulice,
niedoświetlone wnętrza, betonowe schody, sklepy i kawiarnie z
sziszą pootwierane na oścież, wszystko spowija ta sama
chorobotwórcza aura. Promieniuje daleko, poza ostatnie zabudowania
dzielnicy tej najniżej z kairskich kast. Śmiecie przez cały dzień
napływają tu nieustającym strumieniem. Z dala od głównej
arterii dzielnicy, mijam góry posortowanych odpadków. Sterty worów
pełne mniejszych worków czekają na wstępną inspekcje. Coraz
częściej natrafiam na niezadowolone twarze. Szczególnie kobiety
nie chcą, żeby ktoś je podglądał jak gołymi rękami grzebią w
zgniliźnie. Moja obecność nadaje ich pracy niecodziennego
kontekstu. Niektórzy z mieszkańców czują się poniżeni, a
przecież wykonują tylko swoje zadanie. Po powrocie do hotelu piorę
ciuchy i biorę długi prysznic. Mdli mnie na każde wspomnienie
lepkiej alejki przesiąkniętej słodyczą prastarej zgnilizny. Całą
noc i następne kilka dni przechorowuję.
Piątego dnia przenoszę się w nowe
miejsce. Intercontinental przy placu Tahrir. Od dzisiaj jestem
oficjalnym gościem festiwalu. Dla każdego, kto chce zobaczyć
zafałszowany obraz lokalnej rzeczywistości, pobyt w pięciogwiardkowcu to strzał w dziesiątkę. Ale arabska gościnność
zobowiązuje organizatorów do ulokowania nas w wypaśnych
przestrzeniach, w warunkach pięciogwiazdkowej sterylności, dbałości
o bezpieczeństwo godnej dyplomatów wysokiego szczebla. Są więc
barykady, uzbrojeni strażnicy, skanery bagażu i zgięci kelnerzy. Widok na Nil z dwudziestego piątego piętra, dziewczyny
wysiadujące nocami w hotelowym lobby i spece od papirusów
powleczonych kiczem. Wieczorem szwendam się w poszukiwaniu jedzenia po bocznych uliczkach koło Tahriru. Pracujący na straganie młody arab wścieka się, gdy przestaję rozumieć, co do mnie bebla. Jego kumpel już dawno się połapał. - Jesteśmy w Egipcie, więc gadaj po arabsku - odcina się jebaniutki, kiedy proponuję, żebyśmy tak na angielski przeszli .
Zespół spotykam na śniadaniu. Grzechu, Mizer i Młody. Gęby nam się nie zamykają przez kilka dobrych godzin. Też lubią rozmawiać o tym, co w życiu na pozór nieistotne. Popołudnie spędzamy na mieście. Uliczne stragany z owocami, mięsem - ludowa dzielnica, gdzie egipską biedę widać jak na dłoni. Nikt nas nie nęka, czasami ktoś pomacha. Chodzimy, jemy, gadamy, patrzymy.
Zespół spotykam na śniadaniu. Grzechu, Mizer i Młody. Gęby nam się nie zamykają przez kilka dobrych godzin. Też lubią rozmawiać o tym, co w życiu na pozór nieistotne. Popołudnie spędzamy na mieście. Uliczne stragany z owocami, mięsem - ludowa dzielnica, gdzie egipską biedę widać jak na dłoni. Nikt nas nie nęka, czasami ktoś pomacha. Chodzimy, jemy, gadamy, patrzymy.
Organizacja festiwalu oparta na pracy
wolontariuszy ma
specyficzny koloryt, szczególnie gdy ci zmieniają się z edycji na edycję. Przesunięcia, opóźnienia, czekanie - oto rzeczywistość, która zawsze wystawia na próbę. Sala koncertowa amerykańskiego kampusu oddalona jest od centrum o jakieś
trzydzieści kilometrów. Sprzęt wyładowujemy Pod Pepsi Gate i chwilę czekamy. Sprawdzają nam dokumenty i przepuszczają bagaże przez
skaner. Menadżer sceny od razu informuje, że mamy już godzinę spóźnienia. Chłopaki znikają na rekonesans, a ja
odsypiam zemstę wszystkich faraonów na podłodze garderoby wychłodzonej jak
prosektorium. Za legowisko służy mi futerał z basówki Matiego. Do koncertu pozostało cztery godziny. Co jakiś czas drzemkę przerywa mi dźwięk otwieranych drzwi. Ktoś uspokaja swoje sumienie, ktoś
inny chce naładować telefon. Kiedy wychodzimy na scenę,
publiczność jest już ospała. To dla niech szósty występ z rzędu.
Część koncertu prowadzę po arabsku. Mówię albo czytam z kartki.
Noc przesypiam snem zasłużonego dla polskiej dyplomacji.
Ambasada RP w Kairze to imponująca
willa z w stylu kolonialnym z ogrodem. Przy wejściu mundurowy Polak
przetrzepuje dokładnie każdego z osobna. Zatrzymuje nasze paszporty
i telefony. Do pokoju, w którym sączymy kawkę w towarzystwie
Marty, Ambasador wpada na krótką pogawędkę. Rozmowy toczą się bez zbędnej pompy. Szkoda na nią czasu. To jego przerwa na
oddech od niedzielnej gorączki. To ona wyznacza w Egipcie początek
roboczego tygodnia. To w końcu al-jaum al-ahad czyli dzień
pierwszy.
Po spotkaniu chłopaki namawiają mnie,
żebym jechał zobaczyć te piramidy. Dwadzieścia osiem lat
temu ruszyłem autostopem do Włoch
- Jeszcze tu kiedyś wrócę - myślałem mijając Watykan na wyciągnięcie ręki. Do dzisiaj nie widziałem. Do Gizy Uberem docieramy w czterdzieści minut.
- Jeszcze tu kiedyś wrócę - myślałem mijając Watykan na wyciągnięcie ręki. Do dzisiaj nie widziałem. Do Gizy Uberem docieramy w czterdzieści minut.
Tu, w turystycznym raju pod piramidami spełniają się podróżnicze koszmary. Hordy sfrustrowanych opychaczy badziewia krążą
w poszukiwaniu ofiar. Udają gościnność a potem wściekają się gdy się ktoś szybko połapie. Grzechu i Mati idą pobujać się wokół
Piramidy Cheopsa. Mizer i ja ruszamy do jej wnętrza. Na kolana
chamy! Niski, pochylony ku górze korytarz nakazuje klaustrofobiczny
marsz w półskłonie, jak w sztolni na grubie, w samym przodku. Po trzydziestu
metrach docieramy do większej komnaty. Stoimy zziajani nie mogąc
nasycić się tlenem, którego w otaczającym nas powietrzu jest po prostu
za mało. Hinduska rodzina czeka u wylotu z wąskiego gardła, które nas
tu przywiodło, kontemplując rezygnację z dalszej wycieczki. Teraz
już powolnym krokiem pokonujemy dalszą pochyłość. Oczywiście wspominamy
Indianę Jonesa i rozmawiamy o historii. Mizer jest ciekawy świata,
lubi czytać. Poza tym przepełniają go pozytywy. Jest zrównoważony. To cecha wśród muzyków rzadko spotykana. Nasza
kilkuminutowa wspinaczka kończy się ostatecznym, krótkim marszem w
pokłonie. Wchodzimy przecież do sali, w której umieszczono
sarkofag. Prostopadłościan komnaty poraża precyzją wykonania.
Wielotonowe, kamienne bloki przylegają do siebie nadzwyczaj
szczelnie, od pięciu tysięcy lat...
Cairo Jazz Club znajduje się na
sztucznej wyspie w miejscu, gdzie szerokość Nilu sięgnęła
przesady. Jak to w prywatnym interesie styl prowadzenia lokalu opiera się wpływom
lokalnej kultury. Nic tu nie dzieje się w rytmie inshallah. Tu regulatorem
jest czas i zysk. Publiczność zaczyna schodzić się po dziesiątej. Menadżer o jedenastej zaprasza nas do pracy. Nagłośnienie wypełnia dźwiękiem wszystkie
zakamarki klubu i dobrze! Arabska publiczność jeszcze przed chwilą
nie widziała, po co tu się znalazła, ale już wie, że dostanie to czego
chce. Chce doznać absurdu na styku dwóch samowyzwalających się
światów: muzyki improwizowanej i życia spętanego tradycją. Jakaś Arabka tańczy w rytm tego, co gramy. Ciekawość, z jaką słuchają nas miejscowi wypełnia nasze twórcze
obwody nową, nieznaną energią. Choć na dobrą sprawę jest ich tylko garstka, uwielbiam takie koncerty! W drodze
powrotnej do hotelu przyglądam się jak nocny Kair spowalnia tempo. Za to w indyjskiej cukierni w pobliżu Pension Roma wieczorami jak zwykle
tłok. Ludzie ocierają się o siebie w poszukiwaniu ulubionych
słodkości. Tłoczą się, gdzie nie gdzie przepychają. - Cukiernia Niewolnik - głosi jej pokręcona nazwa. Tak, wokół łakocia zawsze będzie
tętnić życie...
Sfinks? Pierdolę Sfinksa! Wolę Pension Roma.
Sfinks? Pierdolę Sfinksa! Wolę Pension Roma.
Komentarze
Prześlij komentarz