Wietnam 2019: 11.Jeszcze tylko ten jeden kęs zgnilizny...
02.07
Phương nie chodzi już
do szkoły. Teraz codziennie od piątej rano krząta się w obejściu.
Pobudka, toaleta, wyjazd na targowisko, rozkładanie straganu. Razem
z matką sprzedaje bánh cuốn nóng, to znaczy matka gotuje
jedzenie, układa na talerzach i kasuje klientów po dolarze, a
Phương przygotowuje stoły, podaje gotowe dania i bawi się
telefonem. Ma czternaście lat. W sumie po co jej nauka, skoro i tak będzie pracować na targu? Nie tylko z tego powodu matka dwa lata temu zdecydowała się usunąć dziecko ze szkoły.
-A gdzie mąż? - dopytuję bez obciachu w stylu targowej wymiany informacji.
-Umarł.
-Hmm... No to gratuluję! - dopalam z grubszej rury w ryzykownej próbie rozładowania nastroju po tym smutnym zwierzeniu, lecz niepewnie wyczekuję reakcji. Nie jest źle. Baby przysłuchujące się naszej niecodziennej rozmowie wybuchają śmiechem.
Przed dziesiątą rano, w chwili zamknięcia straganu w worku matki Phương znajdzie się około piętnastu dolarów.
-A gdzie mąż? - dopytuję bez obciachu w stylu targowej wymiany informacji.
-Umarł.
-Hmm... No to gratuluję! - dopalam z grubszej rury w ryzykownej próbie rozładowania nastroju po tym smutnym zwierzeniu, lecz niepewnie wyczekuję reakcji. Nie jest źle. Baby przysłuchujące się naszej niecodziennej rozmowie wybuchają śmiechem.
Przed dziesiątą rano, w chwili zamknięcia straganu w worku matki Phương znajdzie się około piętnastu dolarów.
Do hurtowni oddalonej o
pół godziny jazdy od domu na przedmieściach, Pani Lan dociera
przed trzecią rano. Tam, po siedem tysięcy za sztukę kupuje sto
niewielkich kokosów i wlecze je do centrum Sajgonu na skrzypiącym wózku.
Przytwierdzony do ramy starego motoru kolebie się na
pokrzywionych kołach. Pani Lan będzie stać w słońcu aż do wyprzedania towaru. Na każdym orzechu zarobi pięćdziesiąt groszy.
W cyklu całomiesięcznej krzątaniny, po odliczeniu kosztów wyciuła ze trzysta dolarów. Przez cały czas będzie ją chronić słomkowy kapelusz.
Pani Huệ emanuje
radością z powodów do radości! Na swoim karłowatym stołeczku
przesiaduje przed aluminiowym garem i czaruje przechodniów naturalną
urodą swojego uśmiechu. Przy pomocy płaskiej chochelki, miseczki oczarowanych wypełnia ciepłym tofu, które podaje z syropem
imbirowym i kokosowym sosem. Przygotowanie pięciuset porcji kosztuje
ją dwadzieścia pięć dolarów. Do tego codziennie odpala coś pomagierom
i właścicielowi domu, który udostępnia jej wieczorami swój
kawałek chodnika. Po miesiącu jej tofu bar przyniesie dwa tysiące
dolarów czystego dochodu, a pani Huệ będzie dalej emanować
radością z powodów do radości.
Thương zawsze była
zaradna. Uciekając z wietnamskiej wsi od męża narkomana,
przeniosła się do wielkiego miasta. W pracy nauczyła się mówić
po japońsku, a dzięki mężowi z Nowej Zelandii po angielsku. Po
kolejnym rozwodzie utrzymywała się z internetowego handlu
kosmetykami. Od czasu, gdy poślubiła Rumuna zajęła się jednak sprzedażą
szafranu. Osobiście szmugluje go z Iranu. W tylnych kieszeniach
dżinsów zawsze trzyma dolary. W lewej pięćdziesiąt, w prawej
sto, jakby celnikowi na widok cennego towaru pięćdziesiąt
było mało. To lukratywne zajęcie opłaca jej operacje plastyczne,
daje sporo czasu na chodzenie po fryzjerach, kosmetyczkach i
zajmowanie się siedemnastoletnią córką z pierwszego małżeństwa.
Dla roześmianej Pani Huệ czy zaradnej Thương pokrycie kosztów
nauki dziecka w państwowym liceum, to żaden wydatek. Dla większości
Wietnamczyków, takich jak Pani Lan od kokosów czy matka
czternastoletniej Phương to wydatki, z którymi zawsze będą
musieli się liczyć.
Socjalistyczną Republikę
Wietnamu z socjalizmem łączy tylko nazwa, bo to system skrajnie
kapitalistyczny. Amerykański Kapitalizm, który na mnie, wychowanym
w gierkowskim socjalizmie zrobił tak bezduszne wrażenie, po
niespełna dwóch latach spędzonych w komunistycznej Azji jawi się
jako pełen empatii wyraz zatroskania władzy o dobro wszystkich
mieszkańców kraju, nawet tych, co robią na czarno. Wietnam nie przyznaje obcym obywatelstwa, a swoich obywateli nie rozpieszcza żadnymi
przywilejami. Choć wietnamska konstytucja zapewnia wolny dostęp do
bezpłatnego szkolnictwa, rodziny obarczone są odpowiedzialnością
finansową za wykształcenie swojego potomstwa. Zgodnie z konstytucją
wietnamskie dziecko musi ukończyć pięcioletnią podstawówkę.
Dziewięćdziesiąt pięć procent sześciolatków rozpoczyna naukę
w szkole podstawowej, ale w praktyce dwadzieścia procent nigdy
podstawówki nie kończy. Dlaczego? Powodem są pieniądze.
Kapitalizm ma to do
siebie, że zmusza do walki o miejsce przy takim czy innym korycie. W
Wietnamie bardziej niż gdziekolwiek liczą się oceny i wyniki, bo
tu żyje się na pokaz. Dziecko z oblaną maturą to hańba dla
rodziny i pośmiewisko dla sąsiadów. Stąd popularność płatnych
zajęć, których organizatorami są szkoły państwowe. Te dodatkowe
lekcje angielskiego czy matematyki są obowiązkowe. Do tego dochodzą opłaty za ponoszone przez szkoły koszty
remontów oraz wyposażenia sal lekcyjnych. Czesne za rok nauki w państwowej podstawówce czy liceum waha się od stu do nawet czterystu dolarów. Za rok studiów swojej córki Thương będzie
musiała zapłacić pięćset. Dla wielodzietnej rodziny Pani Lan wykształcenie trojga rodzeństwa to poważna inwestycja w swoją
przyszłą wydajność. Tradycyjnie, po zakończeniu nauki wietnamskie dzieci spłacają narzucony im dług aż do śmierci rodziców. Oddają część swoich miesięcznych dochodów lub finansują z
własnych oszczędności spłaty rodzinnych kredytów na motor, dom
czy ziemię. To jedyny znany tu większości system emerytalny.
Nauczyciele, lekarze, policjanci, pracownicy komitetów
ludowych to nieliczna grupa uprzywilejowanych, która otrzyma formalną emeryturę. Statystycznie najwięcej otyłych Wietnamczyków trafia
się wśród policjantów drogówki...
Komentarze
Prześlij komentarz