Wietnam 2023: Pomiędzy własnymi urodzinami a pogrzebem

Od wczoraj, po tej samej stronie ulicy, dwie podobne flagi zdobią dwa podobne, sąsiadujące domy. Flagi nie różnią się kształtem - ich podłużne trójkąty łopoczą długimi wypustkami, co jak palce łapczywych dłoni przebierają bez celu w zupie ciepłego wiatru zapowiadającego nadejście pory deszczowej. Flagi różnią się kolorem. Ta fioletowa oznajmia, że oto tu trwają przygotowania do chrześcijańskiego pochówku. Ta czarna zdobi dom, w którym do ostatniej podróży gotowi się ciało zgodnie z obrządkiem buddyjskim. To stamtąd od trzech dni nieprzerwanie słychać jak kręci się kołowrót miarowych, trzech niskich tonów bębna, którym odpowiadają rozmazane współbrzmiącymi ćwierćtonami trzy dźwięki gongu. Teraz wtórują im śpiewy sąsiadujących uroczystości pogrzebowych. Tutejsi chrześcijanie wyśpiewują chórem czyste, równoległe frazy w jednogłosie pozbawionym walorów tanecznych. Ilość tekstu narzuca długość wyśpiewywanych fraz zdobionych melodiami, których radosny charakter odmawia mocy ponurej obecności śmierci. Śpiewy w Lac Duong odbywają się lokalnym języku - fonetyczno-składniowej hybrydzie przypominającej brzmieniem mowę sąsiadującej Kambodży, onegdaj władcy tych ziem, zaś obecnością tonów i pewnymi cechami nieskomplikowanej gramatyki język chiński i pokrewne mu języki kultur, które przez tysiące lat rozkwitały w słońcu ekspansji Wielkich Chin
W Lac Duong Plemieńcy Lac mieszają się z Wietnamczykami, których nazywa się Kinh. To oni przywieźli tu z dalekiej północy religię Chińczyków, którą ich przodkowie zapożyczyli od Hindusów, gdzieś w interwale czasu pomiędzy Sokratesem a Chrystusem. Plemieńcy Lac jeszcze ponad sto lat temu byli animistami, a pamięć o zmarłych stanowiła główny nurt ich duchowego życia. Francuzi zaszczepili w nich chrześcijaństwo, które Plemieńcy przyjęli chętnie, chyba z przekory wobec buddyjskiej religii - symbolu władzy narzuconej im przez Północ. Ale cóż to za chrześcijaństwo! Kadzidła dymią się na domowych ołtarzach zdobionych zdjęciami zmarłych członków najbliższej rodziny, obok których, niczym nocne lampki, jarzą się komiksowym błękitem aureole najświętszych Maryj Panien na baterie. Ponad nimi, międzykulturowym już zwyczajem, autorytet ustanawia plastikowa podobizna umęczonego Chrystusa, przed którym lud boży obrządku Lac staje ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, tak jak się to robi na Zachodzie, gdy chce się okazać powątpiewanie, wyrazić pretensje, oburzenie czy wręcz gotowość do agresji. Tak właśnie tutejsi Plemieńcy wyrażają swą pokorę. Śpiewają przy tym czysto, ze swoistą werwą, zapalczywie. Ich wiara nie skupia się na ideologicznych fasadach tego, w co sami wierzą, tego czym żyją sąsiedzi wyznający buddyzm, hinduizm, caodaizm czy islam. Tutejsze religie mają przede wszystkim wymiar praktyczny. Ich instytucje budują protezę tkanki społecznej, która nie może wyrosnąć z ciała opiekuńczości państwa, bo państwo, choć zwie się socjalistycznym, pozostawia swoich poddanych w próżni kapitalistycznego samopasu. Gwarantuje dbałość o pokój, spokój i strukturę, w ramach której będą działać szkoły, szpitale i cmentarze. Żeby z nich skorzystać każdy jej uczestnik będzie jednak musiał popuszczać krwi z własnego portfela. To organizacje religijne hodują tę brakującą tkankę, za której deficyt odpowiada tutejszy hiperkapitalizm. A więc z kościoła można za co łaska dostać hektolitry świeżo przefiltrowanej wody lub używaną odzież, wór ryżu, cukier albo olej do smażenia jak kto wykaże się wielodzietnością a wskutek niej biedą. Wspólne śpiewy, modlitwy a po nich biesiady, udział w rytuałach umacniają poczucie, że żyje się we wspólnocie, na którą nie rzadko trzeba liczyć. Pomoc w polu, w opiece nad dziećmi, seniorami, dzielenie się owocami własnej pracy, nieustanna wymiana przysług i towarów - to dzięki nim funkcjonują tutejsze plemiona. Niezliczone kuzynostwo, ciotki, wujkowie, wnuczęta, rodzeństwo babek i dziadków, nawet ci wobec siebie najodleglejsi uczestniczą we wspólnych, niezliczonych spotkaniach rodzinnych - weselach, chrzcinach, pogrzebach i pożegnaniach tych, co wyjeżdżają do dalekiej Japonii czy Ameryki. To im, w drodze na lotnisko do oddalonego o trzysta kilometrów Sajgonu i nadziei na podarunki kiedyś tam, jak się powiedzie, towarzyszą całe delegacje - autobus biesiadny napakowany szczęściem szczęśliwca opuszczającego wietnamski padół dla perspektywy na wzbogacenie siebie i nadziei, że bliżsi i dalsi też coś z tego uszczkną. Przy każdej z takich okazji obowiązują zrzutki. Z pustą ręką nigdzie się nie chodzi. Ale tak wydane pieniądze muszą kiedyś powrócić. Wszyscy tu są równouprawnieni do uczestnictwa w spirali rodzinnych okoliczności, a tych nie bark na drodze, którą każdy z nich przebywa pomiędzy własnymi urodzinami a pogrzebem. 





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bangladesz 2023: 7 Odporność szczura

Wietnam 2024: Trucizna ostatnich chwil

Azerbejdżan/Iran 2007: Następnym razem trzeba przegrać!