Azja 2018: Jedwabnym Szlakiem na Borneo 2: Ocean Indyjski, Indie i Pakistan oraz Himalaje!

09.04.2018
Mój ostatni dzień w Sajgonie mija spokojnie, może poza drobnym zdarzeniem. Kran umocowany w ścianie poniżej kolan urywa się, gdy go trącam piorąc coś na podłodze w narastającym pośpiechu. Tamuję wodę klęcząc przed bijącym ze ściany strumieniem w oczekiwaniu, aż opiekun domu zorientuje się, że kurek odcinający wodę dawno nie działa. Pojawia się za to z drewnianym kołkiem i kawałkiem szmaty. Problem wody przelewającej się na podłogę części mieszkalnej, po dwudziestu minutach rozwiązuje młotkiem.
Terminal lotów międzynarodowych w Sajgonie jest podstawowy. Żadnego wystroju nastawionego na oszołomienie opuszczających Wietnam turystów. Po co z zresztą oszałamiać tych, co już widzieli. Nie to, co w terminalu obsługującym przyloty. Przestronna hala z ruchomymi schodami i rzędem sklepów oferujących tuż po kontroli paszportowej czekoladę, alkohol i zachodnie fajki, składa bliżej nieokreśloną obietnicę. Pstrokata architektura i nieład nowoczesnego, co przeplata się ze skapiałym w żaden sposób nie zdoła jej dotrzymać.
Lot do Kuala Lumpur to pierwszy etap trasy w trasie. Lecę z Air Asia. Mam dwa plecaki. Jeden podręczny z ciuchami, drugi ze sprzętem, czyli też podręczny. Takie rozumowanie ma się nijak do interesów przewoźnika. Płacę czterdzieści dolarów za nadanie bagażu, a od chłopaka foliującego walizki żebrzę zniżkę, bo wietnamskie mi się skończyły. Zasypuje mnie wymówkami, ale tłumaczę, żeby owinął tylko chut chut i wciskam mu do ręki wszystko co mam w kieszeni. Przede mną premierowe przekroczenie granicy z dwoma paszportami. W tym, w którym została mi jedna strona mam przedłużoną wietnamską wizę. Trzeba ją podobno przetransferować do tego, który za koszty podróży lotniczej do stolicy oraz pobytu w hotelu, opłaty konsularne i trzy miesiące oczekiwania, wydała mi ambasada w Hanoi. Niby normalna rzecz, ale nie w Wietnamie. Konsul orzeka, że najpewniej będzie jak wyrobię kolejną wizę, za czterdzieści dolarów. Dziewczyna w agencji przy Pham Ngu Lao twierdzi jednak, że nie ma potrzeby, że trzeba będzie tylko za "transfer" zapłacić na lotnisku jakąś kwotę. Dzwonię żeby się dowiedzieć jaką. 
- Tak, tak, można za pięć dolarów - tłumaczy po wietnamsku męski głos w słuchawce. Przy odprawie paszportowej pogranicznik mlaszcze i poucza mnie, że nic z tego nie będzie. Ja na to, że temat jest sprawdzony i transfer się należy, na co on woła starszego, który de facto jest młodszy. Ten prowadzi mnie do przełożonego, tamten do swojego szefa, a szef do faceta, który pieczątkę wyjazdową wbija mi za darmo.
Lot do Kuala Lumpur mija bez fajerwerków. Otaczają mnie niskopienni Malezyjczycy o dużych, okrągłych głowach. Luźne półabaje kobiet w chustach, redukują obfitości ich przysadzistych ciał do mglistego zarysu, wyzutego z potencjału do wzbudzania pożądliwości. To, co muszą skrywać na górze, rekompensują sobie swobodą ekspozycji w dolnych partiach. Paradując w opiętych spodniach, ujawniają silnie zbudowane, krótkie nogi, których łydki grubością dorównują męskim udom. Zasypiam i budzę się na zmianę. Podczas jednej z takich pobudek wyglądam przez okno. Taflę chmur, oddzielającą jak wzrokiem sięgnąć niebo od ziemi, rozświetla od spodu potężne źródła światła. Tam chmury rysują wyraźnymi kłębami wir zasysający szarości nocnego nieba mocą jakiegoś jądra, mieniącego się gamą błękitów i sporadycznie pobrzmiewających złocieni.
Przesiadka na samolot do Ałmaty wymaga w Kuala Lumpur przejścia odprawy granicznej. Potem czekanie do piątej rano (jest północ) i przejazd do kolejnego terminalu kolejką chwiejącą się na jednej szynie. Za dwanaście dolarów oddaję bagaże do przechowalni i szukam miejsca do spania. Pełno tu wolnej przestrzeni, ale tylko w kilku zakątkach mundurowi nie poganiają śpiących po kątach. Wybieram miejsce pod ścianą hinduskiego koczowiska. Dywan jest wydeptany i pełno w nim powlepianych gum. Zakładam bluzę z kapturem, wciskam do uszu zatyczki, ale sen odmawia wizyty w miejscu, gdzie pachnie schodzoną skarpetą i sfermentowanym potem. Koczujące obok mnie towarzystwo, pomimo nocnej pory jest wciąż silnie pobudzone. Nie zważając na śpiących, roztrząsają jedną z tych kwestii, których w dzień roztrząsnąć nie sposób. Wiercę się na twardym podłożu. Na rozpostartym obok mnie kartonie, na którym jeszcze przed chwilą spała kobieta w sile wieku, teraz w porodowym rozkroku leży chrapiący grubas. Ławka po mojej lewicy opustoszała. Choć zwinięty w poduszkę, tęgi marynarski płaszcz wróży rychły powrót swojego właściciela, legowisko uznaję za porzucone. W półśnie robię z płaszcza materac i zasypiam w rażącym świetle sufitowych lamp.

10.04.2018
Lot do Kazachstanu to dla mnie nowość. Obsługa Air Astana przy odprawie wyróżnia się lazurowym błękitem firmowych uniformów. Objuczony dwudziestokilogramowym bagażem podręcznym, kurtką na kirgiskie chłody i torbą, na dnie której zostało jeszcze kilka jabłek, szukam wózka, żeby sobie ulżyć. Pierwsza kontrola bezpieczeństwa przypomina pobieżne skanowanie toreb przy wejściach do pekińskich stacji metra czy izraelskich centrów handlowych. Bagaże wjeżdżają do gardła prześwietlacza i od razu opuszczają jego przepastny odbyt. Sygnalizatory wykrywacza metali buczą mizernie migając czerwonym światłem podczas przejścia przez bramkę z komórką w kieszeni. Do przodu! Do przodu!...
Coraz trudniej mi przyporządkować lotnisko do nazwy konkretnego miasta. Lecąc po raz trzeci do Kuala Lumpur w pamięci mam lotnisko w Bangkoku. Wszystkie one w mniejszym lub większym stopniu są do siebie podobne. Półki starzeją się pod ciężarem produktów korporacji, które zawojowały świat. Ta sama whisky w Dubaju. Te same żelki w Singapurze. Te same zegarki, papierosy, czekolady, kosmetyki. Podczas właściwej kontroli bezpieczeństwa przyglądam się murzynkom w hidżabach i chustach na głowie. Libijki. Siedem lat poświęconych intensywnej nauce arabskiego sprawiają, że teraz ze zdumieniem przysłuchuję się jak szczebioczą, bo prawie niczego nie rozumiem. Po miesiącach spędzonych na południu Wietnamu, gdzie język przypomina bezkształtną mowę ludzi bezzębnych, rozmowa Libijek robi na mnie tym większe wrażenie. Ich dialekt jest wyrazisty. Słowa o klarownie zarysowanych kształtach, szeleszczą i terkoczą. Melodie zdań ulegają nagłym fluktuacjom, a gardłowe, dźwięczne spółgłoski nadają rozmowie tę odmianę ekspresji, która nieobytemu słuchaczowi może kojarzyć się z kłótnią.
Lot do Ałmaty z Kuala Lumpur trwa osiem godzin, ale czas względem Malezji cofa się zaledwie o dwie. Monitor wbudowany w fotel sąsiadki z przodu wyświetla trajektorię naszego lotu. Ocean Indyjski, Indie i Pakistan oraz Himalaje, które od południa omijamy gładkim łukiem. 
Lądowanie w Ałmatach przypomina przelot nad olbrzymią wsią. Tysiące domków jednorodzinnych stanowią podstawę jej architektury, a przecież mieszka tam półtorej miliona ludzi. Widać jakieś bloki, czasem przydarzy się wieżowiec. Na przesiadkę do Biszkeku mam tylko godzinę, z której połowę zajmuje nam kołowanie w pobliże mikroterminala pod prąd długiego pasa startowego. Kirgiska odprawa paszportowa jest krótka i bezpretensjonalna. Na lotnisku obskakują mnie taksówkarze. Opędzam się w poszukiwaniu bankomatu. Droga do hotelu zajmuje ponad pół godziny. Jak większość mieszkańców Kirgistanu, taksówkarz jest Kirgizem i muzułmaninem. Rosyjski w krajach członkowskich postsowieckiej Wspólnoty Niepodległych Państw, jest tym, czym dla większości świata stał się język angielski. Rozmawiamy więc po rusku. Kola słucha mnie uważnie i zachowuje się nienachalnie. Chętnie odpowiada na pytania. Coraz częściej sam pyta o to czy o tamto. 
- Tu za dziesięć dolarów dobrze zjesz - informuje kiedy zbliżamy się do hotelu - a stąd za tyle samo studentkę weźmiesz do pokoju. 
Na pożegnanie daje mi kirgiską kartę sim, którą za darmo rozdają na lotnisku. Chętnie przyjmuję prezent, na co on nie ma mi wydać z tysiąca i tak zamiast sześciuset lokalnych płacę siedemset.
W hotelowej recepcji zamieszanie. Nie możemy doszukać się mojej rezerwacji. On dzwoni, ja dzwonię. Nie ma dla mnie rezerwacji, bo to nie ten hotel. W symbolicznym akcie skruchy wypłacam portierowi sto, a on wzywa dla mnie kolejną taksówkę i daje mi cukierka. Kierowca uśmiecha się cały czas i non stop gada. 
- Mam na imię Szczęście – wyjaśnia zapytawszy o moje imię. Do sowieckiej armii zgłosił się na ochotnika. Służył w Obwodzie Kaliningradzkim. Zadość czyniąc jego ciekawości, objaśniam mu jaki u nas panuje ustrój, na co on, że u nich jest dokładnie taki sam.
W hotelu zrzucam plecaki i gnany głodem wracam na ulicę. W lokalu obok, przy wejściu wręczają mi rosyjską kartę dań, a właściciel, zwabiony introwersją, która zawsze dopada mnie w zetknięciu z obczyzną, od razu się przysiada i odpłaca mi swoja opowieścią. Jest Dunganem. Sprawdzam w internecie co to za jeden. Język tej czterdziestotysięcznej mniejszość należy do grupy języków chińskich, podobnie do mandaryńskiego ma tylko cztery tony i zapisywany jest...cyrylicą. Oto próbka tej rzadko spotykanej mowy. Słuchamy sobie dungańskiego hip-hopu, a ja zajadam się pierogami, które popieram chlebem. Po półrocznej diecie ryżowej wpycham w siebie z pasją to gorące, płaskie pieczywo w smaku przypominającą podpłomyk. 
- Jesteśmy mieszanką arabów i chińczyków – podsumowuje z dumą właściciel lokalu. Zdumiewająca to mieszanka!

11.04.2018
Budzę się z bólem gardła. Nieprzespana noc na podłodze w smrodach terminalu Air Asia w Kuala Lumpur, w połączeniu z wychładzającym, ośmiogodzinnym lotem do Ałmaty domaga się zwolnienia tempa. Ale jak tu zwolnić tempo skoro dopiero go nabieram?
Na śniadaniu spotykam trójkę Polaków. Przemek-pianista klasyk, który zabawi publiczność dzień przed naszym pierwszym występem i dwie kobiety mieszkające tu od dawna. Gosia, pani antropolog zasiedziała w regionie, rozpyla energię swojej hiperaktywnej czakry gardła z intensywnością odtwórcy monologów. Zjadam imperialne śniadanie zalewany kaskadami jej słów, które układa w zgrabne zdania. 
- Jedź na Lwowską. Tam nawet w biały dzień można w mordę dostać. 
W drodze do ambasady Uzbekistanu mam nadzieję, że pójdzie gładziej niż w Sajgonie pod chińskim konsulatem. Dzisiaj przepełnia mnie optymizm. Mam przecież papiery z UNESCO! 
Na podwórku pod oknem czeka już wężyk petentów. Ktoś bezceremonialnie pyta skąd jestem. Zgromadzeni zgodnie przytakują, że powinienem iść pierwszy. Jestem w końcu gościem tej ziemi. Wnioski wizowe oraz rozmaite petycje składa się przez okno, które uchyla niezadowolona jakby Rosjanka. Na widok moich dokumentów mlaszcze i cyka. Przepraszam, że zawracam jej głowę, gdy ona obsługuje petentów takich jak ja. Mężczyzna w imieniu gromady wypytuje mnie na głos o rodzinę, pracę, pieniądze. Chętnie odpowiadam, bo zaraz bez ogródek, bo zaraz przykryję go falą swojej własnej ciekawości. Ma na imię Długowieczny i służył pod Magdeburgiem. Przysłuchującym się naszej rozmowie Kirgizom, Ujgurom i Uzbekom maluje portret Europy Środkowej: lasy, lasy i pełno jabłek. Okno otwiera się po kilku minutach a urzędniczka wręcza mi paszport z wizą. 
- To najszybsza obsługa konsularna z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia! - przychwalam cmokającej i widzę jak lód w jej sercu topnieje pod naporem siły komplementu. Po drodze przystaję na naleśniki. Z twarogiem za dwadzieścia pięć za sztukę! Są grubaśne, przesiąknięte ostrym zapachem krowich wymion.
Wzdłuż ulicy Lwa Tołstoja ciągną się rury z elektrociepłowni, a za nimi tory, po których toczy się pociąg do Moskwy. To tam grupkami czatują najemni pracownicy. Tarmus zagaduje do mnie po angielsku, ale nic nie rozumiem. Wokół nas szybko gromadzi się kilkuosobowy zastęp. Z nudów, ale i ze szczerej ciekawości wypytują o życie w Europie, a potem mówią o swoim Biszkeku. Nie ma narzekań. Ot czekają, na kogoś, kto podjedzie i zaproponuje im robotę na jeden dzień, jedno popołudnie. Tarmus oferuje mi nocleg w zamian za lekcje angielskiego. Zapisuję jego numer telefonu i pstrykam portret temu karatece o gołębim sercu. Ludzie, którzy dotychczas spotkałem są tacy spokojni!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bangladesz 2023: 7 Odporność szczura

Wietnam 2024: Trucizna ostatnich chwil

Azerbejdżan/Iran 2007: Następnym razem trzeba przegrać!